czwartek, 1 marca 2012

Dochodząc do słowa



Kolejne takie spotkanie dawnego przyjaciela, niby przypadkiem idącego tą samą ulicą, przy której opierało się tyle popękanych, zmurszałych murów, przypomniało mu, że nadal jest tylko sobą, nadal spaja i koncentruje swój własny świat w imię stałych reguł, jakie zaszczepiono mu „przy okazji” zaprzeszłych już spraw wpisanych w biografię.
Jakie to niesłychane – w uszach grzmiał śmiech konieczności – zostać skazanym na bycie wyłącznie sobą.

Wyrywał się spod jarzma bez przekonania, no bo co mogłoby to zmienić i jak? Wyrysował się takiego, nakreślił już dawno. Teraz powielał jedynie utarte schematy. Sprawiało mu to niemalże fizyczny ból – ta niemożliwa oczywistość, to pokonanie autentyczności swoją kreacją.

I pomyślał, że w pewien sposób jego „wątek” stał się liną – poręczą, która z początku go prowadziła, lecz teraz niebezpiecznie okręciła się wokół szyi. Jeszcze nie był pewien czy w epilogu wyjaśni się sens tego przypadkowego istnienia, ale samo dochodzenie do takiego momentu, tak wyraźne jak pedantyzm maszynopisu, wydawało mu się i było zaczątkiem końca.

Gdy kolejny raz spojrzał w lustro – dostrzegł rząd określających go wyrazów, zaczepionych w nietypowych miejscach przypisów. Układały się w logiczną całość, zbyt logiczną – i to przerażało go najmocniej.

A jeszcze przecież nie tak dawno dokładał, ujmował, meandrował pomiędzy znaczeniami poszczególnych słów, szukał złotego środka lub, wręcz przeciwnie, szalonych, epatujących wulgarnością, skrajności. To wtedy rzeczywiście sam o sobie stanowił. Właśnie wtedy.

            Teraz jego miarowe kroki, nawyki, przyzwyczajenia, stałe zachowania, takie przewidywalne, korelujące z oczekiwaniami innych – wszystko czym był, stało się płytkie.



            Życie i literatura – te dwa bieguny egzystencji projektowały jego postać. Rozdzierały i mieliły nieustanie, nie pozwalały na swobodny oddech. Granice miedzy nimi zatarły się i przestały wystarczać. Nie wiedział już nawet czy były potrzebne, ale chyba wolał by były – tak dla zachowania dystansu, podtrzymania priorytetów, o których już zapominał.

            Ale tyle pamiętał jeszcze – było kilka ważnych kwestii – niewątpliwie były takowe. Relatywizm, metafizyka w kontekście pisania, egzystencjalizm – jego przejawy rzucone na papier w drwinie filozofii, takaż niewyrażalność, tu i tam, wszędzie wkoło, w środku, estetyka – no bo jak inaczej – wartościowanie piękna, psychologizacje, bliżej natury, prawdy… Wszystko to posegregowane  i opisane, poukładane w starych kartonach. A jednak z czasem wymieszały się, wyszły poza kontury zużytych ołówków, zlepiły w jedno – tworząc obłą bryłę, której powierzchnia stwardniała i przestała przepuszczać światło słoneczne, jego świeżość. Już nie potrafił formować z niej elastycznej masy skojarzeń, uniesień, wzlotów.

            Może i było ich dwóch – przypuszczał - on jęczący nad kartką papieru w niemocy twórczej – autor oraz ten wszędobylski narrator, który odbierał mu pewność siebie, szydził z jego wahań, bezproduktywnych zamyśleń i skrupułów. Może i tak.

            Ale skoro tak było, to wszak, nim złączą się w jedno – poprzez czas, poprzez historię, ten proces, jaki wiąże wizje literackie, pozostaną sobie obcy – obcy jak obca może okazać się ta druga twarz człowieka, którego wydawałoby się tak dobrze znamy.

            Więc nim wymazał ostatnie zdanie, nim wyrzucił zakurzone pudła do wielkiego kontenera za domem, nim zaadresował  kopertę ze skryptem, który miał trafić do redakcji, sięgnął po rękojeść broni, pozostawioną w bezładnych palcach, i ułożył ją na biurku obok butelki wódki i papierosów bez filtra. Postanowił jeszcze raz spróbować jak smakuje życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz