czwartek, 28 czerwca 2012

Kwitnienie


Klaustrofobia samotności. Nieme cienie na ścianie, na dywanie, wokół mnie. Nie chcę jużsię bać, ale ciebie tu nie ma. Schodzę w dół po ręce wyciągniętej przed siebie, do przedramienia, do nadgarstka, do palców, paznokci. Drżą. Ich pustka naigrawa się ze mnie, mej romantycznej skłonności do dzielenia wszystkiego na dwie, równe, równiutkie cząstki.


Schodzę niżej i niżej, zapadam się, czołem dotykam trawy wybujałej spod moich stóp. Wchodzę, wczołguję się do chłodnego podłoża, do kwiecistej murawy, wnikam w jej próchnicę, staję się lepka i żyzna. Niby uśpione źródło życia. Zakwitam nadzieją raz jeszcze. Przecież kiedyś wrócisz.


wtorek, 26 czerwca 2012

Skrytość mgły


Nie powinnam się temu poddawać, wiem. To jak grzech i opętanie, jak zakazane słowo, którego nie wolno wymawiać nawet szeptem.

            Ile jeszcze zostało we mnie siły by mierzyć się z szaleństwem naszego spotkania, ze wszystkim co przyniosłeś ze sobą w kieszeniach płaszcza? Niewiele ich, zawsze było ich zbyt mało bym mogła odepchnąć od siebie ze wstrętem to, co jest mi obce i wrogie. Nie mogę powstrzymać krzyku i łez, wciąż się boję, wciąż lękam, że upadnę, że pogrążę się w twoim upadku miast pomóc ci podnieść się i iść dalej.



            Szukam natchnienia, powodu do istnienia w tym świecie, każdego dnia na nowo zaczyna się moja krucjata, ciągle i ciągle.

            Marznę w tej rzeczywistości. Jest mi nieprzyjazna, zabiera, gasi mój oddech.

            Miałeś być moim brzegiem, czy ja twoim, powiedz? Odpowiedz nim zagubię się w niepewności własnego istnienia. Niczym mi ono tutaj dlatego chcę odejść poza granice, które mi nakreślono. Nie dbam już o to czy ta mgła opada równo. Nie dbam już o nic.


Prosty układ


Tak to zwykle jest. Trochę dymu, trochę ognia, kilka słów rzuconych nieopatrznie w przestrzeń, która spłaszcza wszystko, choć zdawałoby się, że jeszcze niedawno przyjmowała każdą wybrzmiałą nutę, każdy jęk i żal. Wystarczy zebrać kilka pasujących do siebie elementów, drogowskazów losu, kilka kanciastych brył łączonych ze sobą na zasadzie skojarzeń, błędnych czy też nie, to nie ma znaczenia.

To miał być prosty układ. Takie układy zawsze są proste, a ich prostota wymaga tyle wysiłku, tyle zachodu, że tragiczny koniec staje się w tym przypadku nieodzowny, zaprogramowany już od samego początku. Zawsze wkrada się jakiś popłoch między którąś ze stycznych, prędzej czy później rozkrada drobiazgi, które miały być spoiwem, lepszym lub gorszym, to nie ma znaczenia.

To był prosty układ. Układ pisany małą literą, byle bez patosu, byle błahostka ta nie urosła do rozmiarów zachmurzonego nieba, zaciemniającego kontury horyzontu, takie to przecież znajome, typowe dla ludzi, którzy kiedyś chcieli kochać. Ten mały układ składał się z mężczyzny i kobiety, co już zwiastuje pewne niebezpieczeństwa, komplikacje, wypaczenia. Zabawne, że to co naturalne, najbardziej sprzyja rozgraniczeniom, niesłychanemu rozprzężeniu, poważniejszemu niż wszystkie lęki filozoficzne świata i jego niewiadome.



Od pierwszej sekundy sprawa wygląda dramatycznie. Na początku zawsze jest mężczyzna, to niemal oczywiste, człowiek czy Bóg, ale jednak mężczyzna, co już zwiastuje, determinuje dalszy ciąg opowieści. Ponoć w mężczyźnie tkwi ogromny potencjał twórczy, maleńkie drobinki światłości, zagubione, rozproszone po ciele zwartym i poszukującym doznania, dopełnienia. Tak mówią.

Mężczyzna poznaje kobietę, kobietę piękną, zmysłową, ni to autentyczną, ni wymyśloną. Prawdziwe kobiety zawsze są takie jednowymiarowe, to trywialne, a historia miłosna nie może taka być, to po prostu niemożliwe. Pozostaje więc symbol kobiety – może niekoniecznie ideał, ale właśnie, w pewnym sensie, symbol. Kiedy oboje rozpoznają się w tłumie innych ludzi, ich krzyków, rozterek i zdrad, następuje przełamanie, zadzierzgnięcie nitki magii, która falą wpływa w pozornie gładką taflę codzienności. Ale to co nawiedziło dwoje ludzi, nieważne wymyślonych lub nie, zawsze odpływa, na końcu i tak pozostaje dwoje rozbitków na piasku, suchym, twardym, wyjałowionym piasku.

Jakże to się zaczyna? Krótka historia wzlotów i upadków, kilka plam na szybie odbijającej obraz bez cienia, typowy dialog, pustynia znaczeń, nic szczególnego. Mężczyzna wchodzi do baru. Przez moment widać zarys jego postaci wtłoczony w kąty drzwi, światło wpadające do środka rozmywa się na jego ramionach okrytych niedbale płaszczem przeciwdeszczowym, choć na zewnątrz, w wymiarze zwykłej rzeczywistości, pogoda jest słoneczna.

Mężczyzna wchodzi do baru, w którym panuje duszny półmrok. Pali papierosa przez co wygląda jeszcze bardziej męsko. Zaciąga się tuż przy wejściu, rozsnuwa dym i swą obecność, wpisuje się świadomie w gęstą przestrzeń pomieszczenia, kolejnym krokiem, kolejną decyzją, że przyszedł, że jest właśnie tutaj. Podchodzi do barmana, zamawia piwo, kupuje paczkę mocnych bez filtra i zapałki. Czekając na wypełnienie szklanki do zaznaczonej kreski, bawi się poplamioną podkładką. Odwraca się, słysząc nagły szelest. Przy dalekim stoliku siedzi ona, choć jego oczy jeszcze nie przyzwyczaiły się do ciemności, wie, przeczuwa, że to właśnie ona. Bierze więc piwo, uważnie, tak jakby nagle zimne piwo poczęło parzyć go w palce, podchodzi do stolika, ostrożnie, z gracją tresowanego niedźwiedzia, by nie spłoszyć tych złocistych refleksów, skaczących po paru kosmykach jej włosów. Przysiada się, choć podejrzewa, że ona drgnie, zastygnie w pozie zaprzeczenia siebie samej, by zaraz pochylić głowę w oczekiwaniu na słowo, jakie zaraz zaraz padnie, zmąci spokój, rozłoży się między nimi jak małe zwierzę, które być może ugryzie, być może jednak da się szybko przekonać, oswoić.



- Długo czekasz? - przerwana rozmowa sprzed lat dopominała się o jakieś zakończenie, choć może wcale nie oni ją kiedyś tam rozpoczęli.

- Słucham? Ja na nic nie czekam.

- To smutne, co mówisz. Każdy na coś czeka. Ty również. Zapomniałaś, że czekasz?

- Być może nie chcę tego pamiętać. Długie czekanie w końcu nuży. Zmarnowane minuty, lata, życie... to nie jest piękny widok.

- Ale ty jesteś piękna. Już ktoś pewnie ci to mówił. Może ja? Musisz więc czekać na tego, który będzie ci o tym przypominał. - Ona wstrzymuje oddech i nie ma pewności czy uda się jej wypuścić powietrze w ten sam sposób co zwykle, na ten sam świat, który jeszcze dziś rano wydawał jej się mdły i zniechęcający.

- Nieustanne czekanie to nie jest dobry sposób na życie. - odpowiada, sącząc powoli wystygłą, słodką kawę z porcelanowej filiżanki o lekko posrebrzanych brzegach.

- Nie ma dobrych sposobów na życie. Jest życie, które warto przeżyć, a jeśli nie potrafi się tego dokonać, należy czekać, zbierając siły, odwagę, wyglądając lepszych okazji.

- Lepszych okazji? A istnieje coś takiego?

- Kiedy patrzę na ciebie wydaje mi się, że tak. Jestem niemal tego pewien. Wierzysz mi? - pyta, drżąc, że może ona wcale nie rozumie o co mu idzie. Ona patrzy mu w oczy, zagłębia się w ich barwie, pragnie odnaleźć odpowiedź na dnie stalowych źrenic, ale nie wie czy jeszcze to umie, czy pamięta.

- Wierzę. Czemu miałabym nie wierzyć? Przecież nie można wciąż się bać. Z czasem strach wyparowuje jak rozlany na podłodze syrop. Jeden krok w tę czy tamtą stronę. Jakie to ma teraz znaczenie. Nie ma już żadnego.

- Masz rację. W pewnych momentach wydaje się, że człowiek nie ma już nic do stracenia. Wtedy może przyjść miłość, choć na to nigdy nie ma reguły.

- Czemu mi to wszystko mówisz? - pyta kobieta, zdając sobie sprawę, że słowa nie zawsze są tym, na co wyglądają. Bezpieczniej je okrążać, przymierzać je do ust jak kolorowe cukierki.

- Chciałem się tylko z tobą pożegnać, póki jeszcze mogę, póki jeszcze nie jest za późno.

- Pożegnać?

- Tak, pożegnać. Ale najpierw muszę tu wejść, nie tak zwyczajnie, ale w konkretnym celu, właśnie po to by się z tobą pożegnać, kończąc tym ostatecznym gestem naszą krótką historię, naszą znajomość, która być może była historią miłosną, ale tego nigdy nie może być pewna ta druga strona, ja lub ty, czasem to tylko mgnienie przeszłości i naszych pragnień, tych samych, różnych, kto to może wiedzieć? Siadam obok ciebie, rozpoznając twoją twarz na krótką chwilę, zamawiam gorącą herbatę, bo przecież w takich okolicznościach trzeba czymś zająć zdezorientowane ręce, czuję cię przy sobie, przez minutę jestem szczęśliwy. Mówię, że cię kocham, że kochałem cię od pierwszej chwili, spojrzenia, dotyku twych delikatnych palców. Nie wierzysz mi, przecież wcale mnie nie znasz, ale, mimo to, nie każesz mi odejść. Uśmiechasz się, zastanawiając się czy gdzieś mnie widziałaś. Coś ci się przypomina, choć wspomnienie nie jest tym samym mną, tym, który siedzi naprzeciwko ciebie, mówi o miłości, chce dotknąć twego ramienia, przypomnieć ci o swej obecności, istnieniu. Spoglądasz na mnie z czułością, ofiarowujesz mi jedną myśl utkaną z uczucia otoczonego, niczym pajęczyną, lękiem i niepewnością. Czekasz. Jednak znów czekasz, choć mówiłaś, że już nie chcesz czekać, że zmarnowałaś na to całe życie.

- Jesteś pewien, że to byliśmy my?

- To nie ma nic wspólnego z pewnością. Pamiętasz? Oboje tak wtedy stwierdziliśmy. Daliśmy po prostu szansę rozpłynąć się w tej słodkiej lepkości bez brzegów. Znieruchomieliśmy, aby dojrzeć w sobie, aby na jedną noc, która rozwarstwiła się na wiele następnych, otoczyć się splotem gęstych ramion, twoich i moich.

- Co wtedy mówiłam? Zdaje się, że paplałam coś bez sensu. Łapałam słowa za grzbiet, ładniejsze układałam na półkach, bo stamtąd oświetlały cały pokój, te brzydsze wywalałam przez okno, spadały z łoskotem, rozbijały małe główki na twardym bruku. Niektórych nawet żałowałam, płakałam po nich, choć ich szczątki dawno rozgrabili ludzie, hałas ulicy, daleki wiatr, aż wreszcie szept tamtej. Pamiętam. Odszedłeś wtedy.

- Nie chciałem cię tam zostawić, ale nie chciałaś ze mną wyjść na zewnątrz.

- Nie. Musiałam jeszcze po nas posprzątać, zrobić porządek. Za każdym razem zajmuje mi to sporo czasu, nie mogłeś o tym wiedzieć. Chociaż może...

- Wybaczysz mi to dziś? Potrafisz mi teraz wybaczyć? - rozkłada ręce, w których trzyma odrobinę pustki i własnego żalu.

- Właśnie na to czekasz? Mówiłam, że szkoda czasu na czekanie czegokolwiek.

- Być może, być może. Ale ja nie umiem zapomnieć. Wszystko zostaje w mojej pamięci, fotografia każdej twojej zabawnej miny, uśmiechu, zagniewania, to jak opiłaś się likierem u przyjaciółki, jak zaziębiłaś się, bo nie chciałaś nosić szalika. Pamiętam jak chodziłaś po domu w piżamie i nuciłaś piosenkę zasłyszaną rano w radio. Dlatego muszę czekać, aż mi wybaczysz. Zrozum.

- Czemu w ogóle tu przyszedłeś? Akurat tu, właśnie dziś.

- Ja?

- Tak ty. - denerwuje się.

- do kogo mówisz?

- Do ciebie, cholera, a niby do kogo? - podnosi głos, który staje się piskliwy niby mysi krzyk.

- Do mnie? - dziwi się. - Przecież mnie tu nie ma.

- Nie ma cię?

- Nie ma. Nie ma. Nie ma...



- Proszę pani, będzie coś jeszcze? Za chwilę zamykamy. - ogłasza barman, a jej robi się smutno, nijako. Bierze torebkę z miejsca obok, bo oprócz niej wokół jest pusto, i idzie do wyjścia.

- Czekała pani na kogoś? - rzuca tamten.

- Ja? Zdaje się, że... Nie jestem już pewna, zapomniałam. Czy ja na kogoś tu czekałam? Nieeee, nie czekałam na nikogo. - odpowiada bardziej już przytomnie, i te słowa nie są wcale kłamstwem, nawet jeśli prawdą również nie. To tylko taki układ, prosty układ, konstrukcja o nierównych brzegach. Taki początek i taki koniec rozrysowanego na dwoje marzenia. Prostota przemijających sylab czasu, rozczarowań i strat.




poniedziałek, 25 czerwca 2012

Moja melancholia


Miałam sen, w którym kołysałam się, bezpieczna w klepsydrze swoich myśli niepozbieranych. Na ścianach słonecznego pokoju widniały malowidła ze starych bajek, dziecinne, porzucone w chwili naiwnego porywu samodzielności, a jednak kuszące podniebną podróżą na skrzydłach wiatru.



 I czuję, że znów się zaplątuję w te wspomnienia, którymi karmiłam się zawsze w chwilach prawdziwego bólu. Freski pary własnego oddechu kreślą dumne hieroglify niebieskich aniołów. Pióra skrzydeł stroszą się w obronie przed chłodnym deszczem. Bóg płacze za oknem, na zewnątrz. Chmurnie mu dziś i żałośnie...



poniedziałek, 18 czerwca 2012

Dziedzictwo


Dziedzictwo myśli dawno przebrzmiałych i kręte wciąż drogi niepewności. Oto co zostało nam dane - jarzmo większe niźli wartość podarku. Błądzić nieustannie, zatapiać się we własnym „nie wiem” i szukać, szukać, szukać. Przemierzać wertepy wypaczonych sensów, przystanie idei, oazy poezji. I ronić łzy w obliczu zachodzącego słońca, wciąż tak nieludzko idealnego, niezłomnego, ciągle tego samego, dawcy życia.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

The end


Jest taka planeta bez słońca. Zimna i gorąca na przemian. Skamieniała i płynna. Jest, istnieje w galaktyce pradawnej, zagubionej pośród zachłannych kursów wieczności. Za gwiazdą poranka płacze co dzień, świtem i zmierzchem nowych stworzeń, barwnych łun, mgieł – ludzi.

Na ziemi, czarniejszej, bardziej błotnistej niż zwykle, wymierzam następną odległość mych stóp. Zmęczone dźwiganiem mnie buty skomlą pod ciężarem gatunkowym. Wzdycham głośno. Wilgotna para opływa moje napięte skronie. Zajęczy tętent serca po raz kolejny rozgania natrętną ciszę. Rozglądam się, prorokując bielmem swych źrenic bladość dnia. Przepoczwarzam się jak zwinna jaszczurka, ale tylko na tę jedną sekundę wytrwania pod piętnem wzroku entego przechodnia. W żywiole taniego, przetrwalnikowego kłamstwa rozkoszuję się rozdwojeniem jaźni. Katusze umartwienia zostały gdzieś za zapomnianym zakrętem. Tam daleko, tam, gdzie została cała niewinność i śmiech, policzone chwile, paciorki różańca, zastygły w dłoniach opuszczonej matki (natury). Tu. Tu owijam się szczelnie przemokniętym płaszczem, wdycham stęchło parujący materiał, który odciska się na mojej skórze niczym wrząca pieczęć, niczym obłąkańczy stygmat.

Zostałam, porzucona na brzegu (między) morza. Poraniona. Rozbita.


środa, 6 czerwca 2012

Pustka niekochania


Kobiety z odzysku czytam fragmentami
pomiędzy słowami zjawiła się nuda
niby płaskie a pokaleczone równo
spiralami spadają ze schodów
wprost na brudną ulicę
pod nogi
w rynsztok szyderstw
i bycia zamiast kogoś



tłustymi włosami zmywają kocie oczy
chłepczą powietrze zarzucone brzegiem
łóżka
dzisiaj im wrogiem a zaledwie wczoraj
były konaniem w ekstazie i winem
i czuciem wszystkich członków naraz


dziś gorzka herbata wypełnia zimne usta
jutro być może pustka będzie już znajomie podobna
do poplamionej twarzy w lustrze