wtorek, 7 listopada 2017

czwartek, 12 października 2017

Psie wzgórze



- Zostaw tę szklankę, potniesz sobie palce! – krzyknęła ze złością Jadwiga. – Nie maż się, nic wielkiego się nie stało. – Matka była zirytowana, ale szybko uwinęła się ze sprzątaniem kawałków szkła rozrzuconych po całej podłodze. Jej ruchy były szybkie i precyzyjne. Zaciskała wargi, by nie wybuchnąć i nie powiedzieć czegoś niepotrzebnego. Taki wyraz twarzy miała najczęściej. Słowa niewiele dla niej znaczyły.
- Nic się od gadania samo nie zrobi – mówiły jej oczy, choć usta pozostawały nieme.
Gdy skończyła, założyła przybrudzoną, roboczą kurtkę, otworzyła drzwi, które porywisty wiatr próbował wyrwać jej z dłoni, i wyszła. Jej przygarbiona sylwetka, silna, wręcz niezłomna, stała się jednym wielkim oskarżeniem.
- Mamo… - wyszeptała dziewczyna z rozpaczą.
Julka czuła się bezradna. Nie umiała, nie potrafiła funkcjonować tak, jakby życzyła sobie tego jej rodzicielka. Ciągle coś leciało jej z rąk, nieustannie rozlewała herbatę na czysty obrus, przypalała kotlety, źle rozwieszała pranie. Miała wrażenie, że jest jedynie ciężarem dla stanowczej, praktycznej i pewnej siebie kobiety, której los nie oszczędzał.
Weszła do łazienki, w której piętrzyły się porzucone na pralce ubrania z całego tygodnia, wyciągnęła schowane za szafką pudełeczko, naprężając wszystkie mięśnie. Była pewna, że za chwilę się rozpłacze, choć przecież łzy wcale nie są groźne. Groźny był ból, który sprawiał, że brakowało jej tchu, dławienie w gardle tak silne, że zawężało pole świadomości do wąziutkiej, mikroskopijnej szczeliny, otoczonej ciemnością.
- Csss… - wyrwało się Julce, gdy na ręku pojawiła się czerwona pręga.
Krople krwi utworzyły po chwili małą strużkę. Dziewczyna wpatrywała się w nią z fascynacją. Miała wrażenie, że całe napięcie z niej uchodzi, znika wraz z tą drogocenną cieczą, wypełniającą jej żyły i tętnice, podtrzymującą jej istnienie, tak przecież marne. Jej twarz przybrała barwę popiołu, a oczy zrobiły się czarne, niewidome.
- Wzywałaś mnie. – Usłyszała zza pleców.

***

Ta niedziela nie różniła się od innych. Julia wyszła z psem, by rozkoszować się rzadkimi tej jesieni promieniami październikowego słońca. Chłodny wiatr, wiejący od jeziora, bawił się kosmykami jej płowej czupryny, spiętymi niedbale rozciągniętą, przybrudzoną gumką.
- Heeej! - krzyknęła z całych sił, aż łaciaty kundelek odruchowo skulił się ze strachu. – Chodź, Piegus, zobaczymy co tam słychać u twoich braci – powiedziała z uśmiechem i szarpnęła smyczą.
Na wzgórzu, do którego z lewej strony przylegała ściana lasu, było wyjątkowo pięknie tego dnia. Szarzejąca trawa kołysała się leniwie, krople rosy lśniły w blasku porannego słońca, od niedalekiej poręby słychać było warkot piły motorowej.
Julka przyklękła przy kupce kamieni i pogładziła je ścierpniętymi palcami.
- Zobacz – zwróciła się do psa – tu leży ostatni.
Piegus spojrzał na swą panią nierozumnie. Schylił głowę, aby w jedyny znany mu sposób zapoznać się z terenem. Nagle zastrzygł uszami, stanął dęba, a z jego gardła wydobył się żałosny, długi skowyt.
 
 
 
 

poniedziałek, 25 września 2017

Cykl


- Nie mam na siebie pomysłu – stwierdził człowiek bez właściwości pewnego dnia. I nie była to nowa myśl, zdarzało mu się wielokrotnie dochodzić do tego punktu bez wyjścia. Zdarzało mu się to bardzo często. Patrzył wtedy na żonę, jak małe dziecko szukające pocieszenia.
- Tabby, Tabby… - mamrotał bez sensu, jak w transie.
Kobieta doskonale znała ten objaw. Jej mąż pogrążał się w swoim mrocznym świecie, gdzie nigdy nie miała dostępu. Mogła jedynie stać na jego straży i pilnować niewidzialnych granic. Mogła obserwować te zmagania, szamotanie się w okowach niemocy, wierząc święcie, że on znajdzie drogę na powierzchnię. Do światła.
Zawsze jednak w ostatniej chwili przychodził ratunek. Nowy pomysł, nowa idea, kilka zdań, zapisanych nerwowo na kartce papieru, parę słów, które rozrastały się pod jego wprawnymi palcami, gdy już odnalazł naturalny rytm. Doraźnie wystarczało też skupienie się na prostych czynnościach, których wymagała jego skromna egzystencja. Odpowiedzi na listy od fanów, na propozycje wydawnictw, omówienie szczegółów promocji ostatniej książki. Lecz dalej nie było już nic – prócz niebezpieczeństwa konfrontacji z tym, co nieuniknione - z dezaktualizacją, odejściem w niebyt, wymazaniem raz na zawsze swych niewyraźnych kształtów. To, czym się zajmował określało go. Było jego życiem. Bez pisania nie istniał – ta prosta prawda stała się jego przekleństwem.
Zapalił papierosa, jednego, drugiego, jakby miało mu to pomóc. Był więc papieros i anonimowe usta. Prozaiczne czynności nie mogły wypełnić go energią. Były jedynie kalką, powielaniem schematu – brakowało w nich sensu, istoty. Nikotyna zasilała w jakiś sposób komórki mózgowe, pobudzała do myślenia, pozwalała się skupić. Odbierała też zdrowie, ale to przecież sprawa na później, a dla człowieka bez właściwości rzeczą pierwszej potrzeby są właściwości właśnie, teraźniejszość, nieustanne stwarzanie. Nie mógł przejmować się tymi wszystkimi banalnymi kwestiami, jakimi martwiły się rzesze określonych, pełnowymiarowych ludzi. Nie mógł i nie chciał.
W porze obiadowej znów usłyszał ten dźwięk. Najpierw gdzieś z tyłu głowy, potem w dalszej przestrzeni. Delikatne stukanie, gdzieś za drzwiami.
Było cicho, przeraźliwie cicho. Tak cicho może być tylko wtedy, gdy jesteśmy sami w wielkim domu. Nadstawił ucha, by wyłapać te niby-zgrzyty, niby-stuki, niby-jęki. Wiatr huczał za oknem, natarczywie i złowrogo, ale jednak poza obrębem murów mieszkalnych. To nie to. Zerwał się z krzesła i poczłapał do piwnicy. Za każdym razem, gdy tam schodził, w czeluście mroku, jakiś lęk ściskał mu gardło. Normalne przecież i znane wszystkim uczucie – irracjonalny strach przed ciemnością, poświatą niewidzialnego. Nie chciał stać się ofiarą krwiożerczej maszkary, mieszkającej tam od lat, choć zacięcie dramatyczne podpowiadało mu, że to rola idealna dla niego. Poprawił spodnie, spadające z bioder, by, w razie czego, bronić się ucieczką. Nie należał do tych odważnych bohaterów, którymi zapełniał stronice swych książek, bez dwóch zdań. Ofiara, postać drugoplanowa lub nawet epizodyczna, zawsze stara się uciekać, dlaczego i on nie miałby spróbować? Nim zapalił lampę, wciągnął powietrze do płuc, niby przed skokiem do wody. Napiął wszystkie ścięgna do granic wytrzymałości, zaraz, zaraz, jest blisko, czuje jej śmierdzący oddech na plecach. Pstryk – mdłe światło brudnej żarówki rozświetliło wnętrze. Siedziała tam – pokurczona, maleńka, jak robaczek świętojański, z błyszczącymi od łez oczyma. Potargana jak nieboskie stworzenie, ze śladami zadrapań na całym ciele. Krzesło, do którego ją przywiązał dla pewności, że nigdzie nie pójdzie, skrzypiało delikatnie przy każdym ruchu. Szlochała. A więc jeszcze żyła. Żyła, choć od wielu tygodni jej nie dokarmiał. Cierpiała katusze, blada i wycieńczona, czekając na wyrok, na to, co zrobi z nią na końcu opowiadania. W tej fazie wyglądała żałośnie.
Przyglądał się jej przez kilka minut. Musiał poznać ją na nowo, by raz jeszcze wrócić do rozpoczętych wątków. Nim usiadł przy biurku, nalał sobie whisky do szklanki, niemal po sam brzeg naczynia, upił kilka łyków, i zaczął stukać w klawisze:
„… Potem Vic Mooney jeszcze raz podszedł do mikrofonu. Przez chwilę milczał, napawając się atmosferą oczekiwania, a następnie oznajmił bez żadnych ozdobników:
- Zwyciężyli Tommy i Carrie. Jednym głosem.
Zapadła martwa cisza. Potem salę wypełniły oklaski, chwilami brzmiące nieco szyderczo. Zaskoczona Carrie gwałtownie wciągnęła powietrze przez zęby, a Tommy znowu poczuł (ale tym razem tylko przez sekundę) ten niesamowity zawrót głowy
(carrie carrie carrie carrie)…”
Wchodził w ciało ostrożnie, szukał wyraźnych granic, rozlokowywał się z uwagą, by nie naruszyć żadnej ważnej tkanki, organu, żyły. Stawał się żywy i namacalny, przekraczał wymiar, z którego trudno było się wydostać. Miał tę świadomość. To był rodzaj doświadczenia, sprawdzianu, jaki pozwalał na dostąpienie wtajemniczenia. Naraz zalała go fala gorąca, paniki, gdy arterie pobudziły pracę serca, jego serca. Miał je w tej chwili na własność, choć nie wiedział jeszcze, po co. Nie znał celowości tych wszystkich zabiegów, procesów, które działy się w organizmie. Skurcze jelit, powiększanie się i zmniejszanie się płuc przy każdym wdechu, mimowolne ruchy gałek ocznych, ślinianki wydzielające wilgotną, przezroczystą maź wypełniającą usta. Był obciążony cielesnością.
Steve zarejestrował jakiś ruch. W głowie huczało mu od wzrostu adrenaliny. Znów stał się Steve’em – facetem, który opowiada historie. Pod podłogą coś się poruszyło. Nie miał wątpliwości. Przygasły już byt odzyskał siły witalne. Carrie rozerwała mocowania i postanowiła nie dać o sobie zapomnieć.
- Co ty robisz? – zapytał, trzymając się za klatkę piersiową. W kręgu jasności, rzucanym przez małą lampkę, wyraźnie czuł, jak mrok podpełza coraz bliżej. Jak walczy.
„ – Wyobrażam sobie twoje serce – powiedziała Carrie. – Łatwiej mi jest, kiedy widzę różne rzeczy w głowie. Twoje serce to wielki czerwony mięsień. Moje bije szybciej, kiedy używam swojej mocy. Ale twoje bije teraz trochę wolniej. Trochę wolniej…”
Steve próbował łapać oddech. Włosy jeżyły mu się na głowie. Zabrnął za daleko. Kontakt z tą istotą był naprawdę niebezpieczny. Kosztował go bardzo wiele. Była silna. Miała moc, dzięki której wkradała się w ludzkie umysły. Wiedział, że miliony czytelników z zapartym tchem będą śledzić jej losy, jej rozpacz i powolne umieranie. Ale on też miał podobną władzę. Władzę, z której korzystał już wcześniej.
„Reflektory samochodu oblewały ją upiornym blaskiem, jak w czarno-białym filmie grozy. Cała była zakrwawiona, ociekała krwią, teraz już głównie własną. Z ramienia sterczała jej rękojeść rzeźnickiego noża, a sukienka była brudna i pozieleniała od trawy. Czołgała się przez większą część drogi z Carlin Street, niemal tracąc przytomność, czołgała się, żeby zniszczyć to miejsce – miejsce, z którym być może przeznaczenie związało jej los…”
Szklanka wyśliznęła mu się z dłoni i potoczyła po blacie. Resztka płynu chlapnęła na maszynopis, nie wyrządzając mu wielkiej szkody. Mężczyzna zgiął się wpół. Skronie zaczęły pulsować, ściśnięte niewidzialnym imadłem. Steve odwrócił się gwałtownie.
Na środku pokoju dostrzegł mglistą sylwetkę.
- Dlaczego mi to robisz? – wychrypiała. Leżała na podłodze. Jedną ręką przytrzymywała wystający nóż, drugą wyciągnęła do światła. A może do niego? - Sprawiasz mi ból. Istnieję jedynie po to, by cierpieć. Nie masz sumienia?
W pierwszym odruchu rzucił w nią paczkę tamponów, którą kupił, by sceny wydawały się bardziej wiarygodne.
„ – Ty krwawisz, głupia baryło. Zatkaj sobie, zatkaj sobie, zatkaj sobie, zatkaj…”
Dwa światy pomieszały się ze sobą. Nie odróżniał już tego, co istniało naprawdę, a co sam powoływał do życia. Po chwili przyszło otrzeźwienie. Nie próbował nawet zaprzeczać jej słowom.
- Żyję dzięki takim bytom, jak ty. Chłonę ich energię. Wysysam ją do ostatniej iskierki. Niczym się od siebie nie różnimy – stwierdził po prostu. – Oboje mamy moc, od której nie możemy się uwolnić. - Nie potrafił znaleźć w sobie litości dla tego stworzenia, ginącego na jego oczach. Przecież za kilka dni wydawca upomni się o jego pracę. Ten wymiar miał swoje prawidła i nie zamierzał z niego rezygnować. W gruncie rzeczy balansowanie na granicy musiało wiązać się z jakąś ofiarą.
***
Był typowy. Typowy, ale nie przeciętny. Wzrostu powyżej średniego, urodzie żadnej, charakterze powtarzalnym, stylu bycia nie narzucającym się nikomu, namiętnościach, o których głośno się nie mówi. Typowy mężczyzna, jakich wielu. Z okularami na nosie sprawiał wrażenie sympatycznego, nawet odrobinę zawstydzonego. Mógłby być każdym. Był każdym. Codziennie od nowa stwarzanym, budowanym, jak domek z kart. I tak samo niweczonym wraz z zapadającym zmrokiem. Coś podpowiadało mu, że jeśli ugrzęźnie w tej formie, zatrzyma się w jej kajdanach, umrze. Jego wędrówka dusz miała sens tylko wtedy, gdy nie dawał się przyłapać. Gdy rozgryzał własne arterie i ścięgna każdego wieczora, by świtem zacząć nowy cykl. Porzucał ciało jak zużyte, przetarte ubranie, które stawało się zbyt ciasne. Wychodził wieczorem, niedbale odwieszając swe okrycie na krześle. Zdychało tam do świtu. Wyzwalał się z tego ciasnego kokonu z ulgą. Stawał się lekki, wolny, nieskrępowany przyziemnymi ograniczeniami ciasnej, materialnej powłoki. Błądził ponad ziemią, zwłaszcza, gdy jego zwielokrotnione oblicze zaścielało kolejne witryny księgarń. Lecz coraz częściej trafiał do czyśćca, pełnego winy, wyrzutów sumienia, niezidentyfikowanej żądzy mordu i wszelkiego ohydztwa. Nie sądził, że okupi swą sławę podobną karą.
***
Następnego dnia zwlókł się z posłania wyczerpany. Nie miał sił, a jednak musiał spróbować wyprostować kończyny, sprecyzować swoje pojęcie na temat funkcjonowania skomplikowanej, obmierzłej machiny. Gdy wstał, zakręciło mu się w głowie i runął jak długi, twarzą na dywan. Zamroczyło go. Podłoże było wilgotne i zimne – resztka krwi jego ostatniej ofiary stawała się coraz bledsza. Zaskoczył go brak kontroli nad koordynacją ruchową.
- Muszę się znów nauczyć, to na pewno nic trudnego – uspokajał sam siebie. – Trzeba tylko trochę poćwiczyć bycie zwyczajnym człowiekiem.
 

środa, 16 sierpnia 2017

Głęboka woda


Na biurku, obok komputera, leżą klucze. Nie jakieś zwyczajne, a zupełnie wyjątkowe. I tylko dla mnie ma to znaczenie, bo jedynie ja mogę z nich skorzystać. Pierwsze wynajmowane mieszkanie, daleko od domu, w mieście, w którym nie znam nikogo. Klucze do innego życia. Ale jakiego?

Co zrobić ze strachem przed zmianą? Niby wiemy, że otwiera się przed nami szansa, jednak łatwiej się bać, niż cieszyć się perspektywą poprawy swojego życia. A przecież życie składa się ze zmian, których wartość ocenić możemy dopiero po czasie. Tuż przed snujemy domysły, piszemy w głowie scenariusze, angażując siły psychiczne w opanowanie irracjonalnego lęku przed nowym.

Lubię fantazjować. Jest to dla mnie typowa cecha. Niestety, zazwyczaj martwię się na zapas, a moja wizja przyszłości maluje się w czarnych barwach. Z doświadczenia wiem, że strach ma wielkie oczy i, przy odrobinie cierpliwości, wytrwałości, samozaparcia, udaje mi się pokonać problemy. Co z tego, skoro przy każdej nadarzającej się okazji wpadam w to błędne koło negacji? Ile pomarudzę, tyle moje.

Skaczę na głęboką wodę. Będzie, co ma być.

czwartek, 8 czerwca 2017

Dziękuję za...


Lubię kilka miejsc w blogosferze i przyzwyczaiłam się myśleć, że są "moje", że mogę czuć się w nich sobą, zamyśloną, zdystansowaną, autentyczną. Pozwalają mi na oddech w zaganianym, poukładanym w dziwne schematy świecie.
Tęsknię za ''Made of Nothing", blogiem, który robił na mnie kolosalne wrażenie, dzięki połączeniu poruszających refleksji, opowieści o życiu, miłości i gotowaniu. Mam nadzieję, że autorka napisała na jego podstawie książkę, bo blog zniknął, a rzesze fanów upominały się o wersję papierową.
Tęsknię za aktywnością Ambre, która w swoim "Bulwarze Saint - Germain" przypominała, że na rzeczy należy patrzeć aż do korzeni, kryjąc się za zdjęciem pięknej, wyzwolonej kobiety w kapeluszu, z papierosem, wsiadającej do taksówki. Uwielbiałam ją sobie wyobrażać. Ciągle uwielbiam.
Tęsknię za Emmą i jej "Ptasią piosenką", bo kalejdoskop jej zainteresowań, twórczości, spostrzeżeń był barwny jak tęcza, i dawał tyle radości, choć autorka borykała się ze swoją mroczniejszą stroną.
Cenię Kopacza, za refleksyjność i nutkę zgorzknienia. Musisz być świetnym facetem, którego ideały pokryła patyna codzienności. Tak Cię widzę.
Odwiedzam J. "Z kolorowego szkła", bo jest wrażliwą babką, która próbuje nie zagubić się w świecie, który przygniata marzycieli do ziemi. Za te poszukiwania, za dzielenie się lepszymi i gorszymi momentami, należy Ci się ogromne uznanie. Nie boisz się być człowiekiem.

Dziękuję Wam, że mogę/ mogłam spotkać się z Waszymi wirtualnymi wcieleniami.



środa, 7 czerwca 2017

Idę przed siebie


Czas działania i czas zmian. Mam nadzieję, że na lepsze. Wyprowadzka do dużego miasta, nowa praca, wyzwania. Życie jednak mnie zaskoczyło, choć był taki okres, gdy myślałam, że już nic mnie nie czeka. Wsłuchuję się w rytm serca, które potrafi świetnie "udawać" przerażanie, ale jeszcze mnie nie zawiodło. Tego się trzymam, i marudząc starym zwyczajem, idę przed siebie.

poniedziałek, 15 maja 2017

Uważaj na siebie, ślicznotko



- Złaź z drogi, ty cholerny idioto! – usłyszał nagle. Natychmiast dotarły do niego wysokie dźwięki wściekle naciskanego klaksonu. – Ślepy jesteś?! – wrzeszczał kierowca półciężarówki. Jared pospiesznie czmychnął w stronę chodnika.
Było za zimno na poważne zmartwienia. Rozchodził nowe buty, człapiąc w zamyśleniu przez miasto. Nie zważając na ruch uliczny, szedł przed siebie w poszukiwaniu rozwiązania.
- Nie wiem, co mam jej powiedzieć? Że się rozmyśliłem? Przecież mnie wyśmieje. Ona nigdy się nie waha.
Bał się wrócić do domu. Przecież ona ciągle tam była. Była i czekała na niego. Na jego decyzję, którą właściwie podjęła już wcześniej. A więc na jego zgodę. Przełknął ślinę, gdy uświadomił sobie, że stał się ruchomą marionetką w jej rękach.
- Marionetka w rękach lalki – zaśmiał się pod nosem na tę niedorzeczność.
Pełen wątpliwości zwrócił się w stronę swego domostwa. Nie miał wyjścia. Ale przecież musiał wrócić i zmierzyć się z tym, co go czekało.
Od drzwi wejściowych czuć było dziwną woń, niby spalone kwiaty, popiół, zioła. Nie wiedział, co to mogło być. Światło słoneczne ledwie przebijało się przez zaciągnięte zasłony, przez co wnętrze wypełniał półmrok.
- Hej, jesteś tu? – zapytał ostrożnie. „Przecież nie wyniosła się do innego hrabstwa” – udzielił sobie w myśli odpowiedzi. Nie odejdzie tak łatwo. Najpierw musi zrobić to, co obiecał. Zdjął kurtkę cichutko i powiesił w przedpokoju. Niepewnie wkroczył do salonu, w którym nic się nie zmieniło od jego wyjścia. Rodzice wciąż zapatrzeni byli w ekran migoczącego telewizora. W ich szklanych oczach odbijały się kolorowe paski, a z ust ściekały stróżki śliny.
- Mamo? – spróbował raz jeszcze potrząsnąć matką, ale nadal nie reagowała. Poruszyła się jedynie sztywno pod naciskiem jego ręki, a jej ciało wydało delikatne skrzypienie. Na dywan poleciało kilka wiórów.
- Już się zaczyna – pomyślał Jared.
Na ojczyma nawet nie spojrzał. Nigdy za nim nie przepadał, chociaż w gruncie rzeczy nie był do niego wrogo nastawiony. Podejrzewał, że Tom był w tym samym stanie, co jego żona i to mu wystarczyło.
Wziął głęboki oddech, nim zdecydował się pójść na górę.
Czekała na niego. Jej nieruchoma, alabastrowa twarz zwrócona była wprost na drzwi do pokoju Jodi. Martwe źrenice zdawały się wcale nie skupiać światła, lecz był pewien, że go widzi. Mało tego, zna każdy jego ruch, każdą myśl i wątpliwość.
- Jestem już – poinformował.
Podniosła się z fotela powoli. Miał wrażenie, że znów rośnie na jego oczach. Zrobiła kilka kroków naprzód, a on nie mógł nie dostrzec, że ruchy lalki stawały się coraz bardziej płynne, coraz bardziej ludzkie. Gdy była już dostatecznie blisko, zatrzymała się i podniosła swe połyskujące ramię do góry. Stała tak przez moment, a potem szybkim gestem wyjęła z oczodołu okrągłe szkiełko i rzuciła je na podłogę ze wstrętem. Z powstałej dziury patrzyło na niego żywe oko. A jednak Jodi tam była.
- Cześć Jared – wymówiła jego imię nieruchomymi ustami, a jego przeszedł dreszcz. Dźwięk jej głosu przypominał skrobanie palcami o drewno. – Jestem głodna. Bardzo głodna.
***
Zaledwie tydzień wcześniej odbyły się huczne urodziny Jodi. Kończyła szesnaście lat, wiek, w którym każdemu się wydaje, że życie staje przed nim otworem, i to wcale nie tym zlokalizowanym w końcowej części pleców. Jodi też tak myślała. Mało tego, dawała to wszystkim odczuć. Stała się naprawdę nieprzeciętnie irytującą nastolatką. Pewności siebie dodawała jej uroda – była rzeczywiście śliczna.
Centrum jej wszechświata stanowiło duże lustro ustawione na toaletce w jej pokoju, otoczone wianuszkiem korali, zdjęć, zasuszonych kwiatów. Jared niejednokrotnie wchodził do jej pokoju bez uprzedzenia, zwyczajnie, by dokuczyć starszej siostrze.
- Hej, maszkaro, nadal próbujesz zrobić coś ze swoją twarzą? – kpił. – Nie wiem, czy to możliwe.
- Idź stąd, Jared. Ile razy mam powtarzać, że masz pukać? Nigdy się nie nauczysz? – wybuchała złością i rzucała w drzwi poduszką, zeszytem, czymkolwiek, byle tylko odpędzić intruza i nadal kontemplować swoją urodę.
Denerwowała go jej próżność i skupienie na sobie. Nie miała już dla niego czasu. Nie zauważała go, o ile nie spłatał jakiegoś figla. Więc robił to. Ostatnimi czasy z zaciętą premedytacją.
Pewnego dnia, gdy wróciła ze szkoły, rzuciła plecak obok butów i pobiegła od razu na górę.
- Aaa! – jej krzyk słychać było w całym domu. – Mamooo! – wołała ze skargą. Jej wspaniałe lustro było w całości zamazane czerwoną farbą. Gęsta ciecz, spływająca po szklanej tafli, wyglądała jak krew. Na poplamionych fotografiach, na imponująco szerokich uśmiechach siostry i jej koleżanek, widniały ślady odbitych palców.
Jared uśmiechał się do siebie w trakcie całego zamieszania. Nie obchodziło go nawet to, że rodzice szybko znajdą winnego. Wystarczała mu świadomość, że utrze nosa tej nadąsanej pannicy.
- Jared, ty potworze! – grzmiała dziewczyna. – Jak mogłeś?
- Nie mam z tym nic wspólnego! – kłamał w żywe oczy. – Może twoje sanktuarium ma cię już dość? Może wreszcie zajmiesz się czymś pożytecznym?
Takie przepychanki trwały zwykle do późnego wieczora. Gdy zapadał zmrok, w domu robiło się cicho.
***
- Dzień dobry – przywitał się z wahaniem. W sklepie nie było nikogo. Półki zastawione mnóstwem przeróżnych przedmiotów, uginały się pod ciężarem. Duchota, jaka panowała w tym miejscu, była trudna do zniesienia. Miał wrażenie, że na wszystkim, co widzi, spoczywa gruba warstwa kurzu. Rozglądał się niepewnie dokoła. Wszelkiej maści i rozmiarów kukiełki, pajacyki, pluszowe misie, lalki – plastikowe, porcelanowe, pacynki, koniki – ustawione rzędami, wpatrywały się w niego szklanymi paciorkami. Spodobała mu się zwłaszcza imponująco biała primabalerina, stojąca dumnie na jednej nodze – mocno odrapanej. Przyglądał się jej chwilę w poszukiwaniu ceny.
- Śszzzz… łup – Jared odwrócił się z przestrachem. Na podłodze, niedaleko wyjścia, leżał brązowy, mocno spłowiały misiek.
- „Musiał zsunąć się z półki” – wytłumaczył sobie, choć cały czas czuł się niepewnie wśród setek starych, nieruchomych zabawek.
- Dzień dobry – usłyszał zza drzwi na zaplecze. Wyłonił się stamtąd mężczyzna. Był w średnim wieku, ubrany w ciemny, elegancki garnitur, kompletnie niepasujący do tego miejsca. Sklepikarz był przystojny, nawet typowy nastolatek płci męskiej, interesujący się dziewczętami, musiał to przyznać. – Czym mogę służyć? – zapytał sprzedawca z ujmującym uśmiechem, który odebrał chłopcu resztkę pewności siebie. – Szukasz czegoś konkretnego?
- Yyy… Potrzebuję prezentu dla siostry. Iii… Myślę, yyy, mam nadzieję, że uda mi się wybrać coś odpowiedniego u pana – wyjaśnił. – Zaproponuje mi pan coś ciekawego? – jąkał się wyrostek.
- Ależ naturalnie, Jared. – stwierdził tamten z zadowoleniem.
- „Czy ja się przedstawiałem?” – zaniepokoił się chłopak.
- Mam tu coś specjalnie dla twojej siostry – wskazał ręką iście królewską piękność o obliczu anioła, a na twarzy Jareda pojawił się wielki uśmiech. To było dokładnie to, czego szukał. Blond włosy spływające po wiotkich ramionkach, muślinowa sukienka z koronkami, różowe, kształtne usteczka i niebieskie oczka zwieńczone długimi, gęstymi rzęsami – wizerunek przypominający Jodi, jej ideał zamknięty w ciele bez duszy. Prezent miał zasugerować siostrze cienką granicę absurdu, do którego się zbliżała. Zadowolony ze znaleziska, zapłacił szybko, podziękował i wsadził pakunek pod pachę.
- Dziękuję raz jeszcze. Do widzenia – pożegnał się grzecznie.
- Żegnaj chłopcze – odpowiedział sprzedawca z satysfakcją.
- „Żegnaj? Może jeszcze tu wrócę” – pomyślał nastolatek, ale nie odezwał się głośno.
Gdy wychodził, spojrzał odruchowo pod nogi, ale miśka już nie było na podłodze.
***
- Chcę być twoją ukochaną siostrzyczką – przekonywała. – Będziemy się razem świetnie bawić, zobaczysz. Jej czoło marszczyło się, gdy mówiła. Z oczodołu wybiegały cieniutkie, krwistoczerwone żyłki, okalające siecią całą twarz. Poruszała ustami, jakby łapała powietrze.
- Ale ty nie jesteś moją siostrą! Nie jesteś Jodi – wybełkotał chłopiec. Zbierało mu się na płacz.
- W pewnym sensie jestem nią. Mam ją tutaj – wskazała miejsce, gdzie u ludzi znajdowało się serce. – Dotknij – złapała go za rękę i przyciągnęła do siebie. Wyczuł miarowe, choć bardzo słabe uderzenia i cofnął palce.
- No widzisz? To już nie potrwa długo. Jedno życie to niewiele, by istnieć. A ja chcę żyć.
***
Nim otworzyła oczy, doszły ją dziwne dźwięki. Miarowe uderzenia i wysoki, jęczący ton. Coś uwierało ją w plecy, sprawiając ból.
- „Zaraz, zaraz… Kiedy usnęłam?” – zastanawiała się półprzytomnie Jodi. – „Która to godzina? Znów spóźnię się na autobus, jeśli zaraz nie wstanę”.
Z wolna podnosiła powieki. W pomieszczeniu było mało światła. Jednak źrenice przyzwyczaiły się wkrótce do półmroku. Coś się nie zgadzało.
- O cholera, to nie jest mój pokój! – krzyknęła.
Rozglądała się wkoło przerażona. Obce wnętrze – stare, poplamione fotele, kilka szafek, brudny, zakurzony dywan, podziurawiony materac ułożony pod zasłoniętym oknem. A wszystko wielkie, ogromne.
- Jak ja się tu znalazłam? – próbowała sobie przypomnieć.
- Łuuup! – nagle zza drzwi dobiegł głośny łomot. - Ty stara szmato, ja ci dam chować przede mną butelkę – odgrażał się męski głos.
Jodi znieruchomiała. Teraz rozumiała, co wpijało jej się w ciało. Odczekała, aż odgłosy szamotaniny ucichną i spróbowała wstać.
- Co jest? Nie mogę rozprostować nóg! Ani wyciągnąć ręki!
Była zesztywniała. Mogła sobie pozwolić jedynie na delikatne poruszenia głową i tułowiem, kończynami, przy czym wydawała się skrzypieć. Podniosła do oczu dłoń, której prawie nie czuła. Jej lakierowana, bladoróżowa powłoka lśniła tworzywem syntetycznym.
- Aaaa – krzyczała, choć nikt jej nie słyszał.
***
Koleżanki z klasy przyszły, o dziwo, punktualnie. Zamknęły się w pokoju Jodi, gdzie szykowały się na wieczór. W całym domu słychać było muzykę i śmiechy nastolatek. O siódmej zeszły do salonu, gdzie czekał już tort. Ich mocne makijaże przypominały intensywnością kolorów indiańskie barwy wojenne, a fryzury były efektem złączenia wszelkich porad z czasopism młodzieżowych.
- Pomyśl życzenie – przypomniały dziewczynki, nim Jodi zdmuchnęła świeczki.
Siostra Jareda zamyśliła się chwilę, a potem spojrzała na niego, jakby zastanawiała się nad czymś niezwykle ważnym. Po chwili rozchyliła wargi w uśmiechu, dmuchnęła i można było wręczyć prezenty.
- O, jakie to ładne – zachwycała się solenizantka, wyjmując z pudełek kolejną bluzkę, kosmetyki, wisiorki.
Jej brat wzdychał głośno na te wybuchy entuzjazmu, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Kiedy zabrała się za pakunek od niego, wstrzymał oddech. Teraz, gdy jego złość osłabła, żałował, że nie wybrał jej czegoś, co by ją naprawdę ucieszyło.
- Ooo… - westchnęła szesnastolatka.
Wszyscy spojrzeli na pięknie prezentującą się zabawkę, która przypominała Jodi jeszcze bardziej, niż zapamiętał Jared.
- Braciszku… Jeeest piękna. Dziękuję – wstała i przytuliła go mocno, aż serce ścisnęło mu się z żalu.
Myślał, że będzie zła, wścieknie się i zwymyśla go od idiotów.
- „Lalka? Na szesnaste urodziny? Też pomysł! Jaki ty jesteś ciągle dziecinny” – brzmiało w jego uszach.
Zamiast tego szczera wdzięczność i coś, co przypomniało o ich dawnym porozumieniu, o więzi, jaka łączyła kochające się rodzeństwo.
Jodi postawiła podarek na półce, by zebrani mogli się przyjrzeć.
- Hello – wypowiedziała laleczka niskim głosem.
Wszyscy drgnęli, zaskoczeni.
- Pewnie ma wbudowany syntezator mowy – stwierdził roztropnie Tom.
Towarzystwo odetchnęło z ulgą, słysząc logiczne wyjaśnienie.
- Ma twoje włosy.
- I nosek.
- I usta też niemal identyczne – komentowały przyjaciółki.
- Nazwę ją Judi – oznajmiła wszem i wobec właścicielka.
Każda chciała dotknąć pięknej sukienki, loków, maleńkich bucików. Robiły sobie zdjęcia, trzymając ją w objęciach.
Gdy przyjęcie dobiegło końca, a goście rozeszli się do swoich domów, jubilatka zabrała pakunki do pokoju, w którym jeszcze długo paliło się światło.
***
Była już prawie północ. Kopciuszek przeżywał właśnie swój ostatni taniec z księciem, który spoglądał w oczy pięknej dziewczyny z miłością i zachwytem. Jednak bal się kończył, za chwilę miał prysnąć czar, a wskazówki zegara oznajmić powrót do normalności. Jeszcze tylko kilka upojnych pląsów, piruet na drobnych stópkach, wdzięczna poza…
- Poprawię ci loki. Jak zbiegniesz po schodach, musisz zostawić pantofelek, pamiętaj. – Mała Lily instruowała Jodi, trzymając ją mocno w pasie i wykonując zabawne podrygi. – Jak wspaniale wyglądasz, jesteś taka śliczna. Na pewno będziesz bardzo szczęśliwa. – Dziecko wkładało w zabawę całe serce, próbując nie słyszeć hałasów zza ściany.
- Znowu wróciłeś pijany! Mam już tego dość. Słyszysz? – Wyrzuty kobiety były bolesne i ciągle takie same.
- Nie będziesz mi mówić, co mam robić! Ciężko pracuję! Należy mi się chwila odpoczynku. – Męski głos odpowiadał agresywnie.
- Nie dbasz o mnie, o dom, o Lily.
- Ja nie dbam? Zaharowuję się dla was! To ty nic nie robisz! Siedzisz w domu, nawet ugotować porządnie nie potrafisz, i jęczysz, że wciąż ci za mało!
- Jak możesz tak mówić? – Kobieta włącza wibracje strun głosowych. Jest bliska płaczu.
- Wychodzę. Nie będę słuchał tych histerii. – Zatrzaśnięcie drzwi puentuje jego wypowiedź dobitnie.
- A tu masz swoją karocę – mówi dziewczynka, wpychając ją do kartonowego pudełka posypanego brokatem.
Jodi patrzy na nią ze współczuciem, choć na gładkiej powierzchni czoła nie widać żadnych oznak świadomości.
***
Szczelna maska przywarła do niej na stałe. Nie potrafiła jej zdjąć nawet na chwilę, nawet, gdy była sama i nie musiała wykonywać tych wszystkich drobnych gestów, których oczekiwało otoczenie. Przyklejony uśmiech, entuzjastyczne wymachiwanie rękoma, potrząsanie wypielęgnowanymi włosami o zapachu świeżych kwiatów, delikatne palce muskające ucho, by sprawdzić, czy przypadkiem nie odkleiła się powłoka warunkująca przetrwanie w świecie, którego nie stać było na wyrozumiałość.
Jodi siadała na krześle w swoim pokoju, zamykała drzwi i opuszczała głowę, wciskając ją w ramiona. Schodziło z niej całe powietrze, a sznurki wyimaginowanego gorsetu stawały się luźniejsze. Prawie mogła oddychać. Kolejny raz zerkała w bok, na lustro, oceniające bez cienia skrupułów wszelkie jej ułomności.
- Jesteś brzydka – mówiło lustro. – Nikt cię nigdy nie pokocha.
Dziewczyna zapadała się w sobie, coraz mocniej, coraz głębiej, z większą desperacją. Roztrzęsionymi dłońmi próbowała malować rzęsy, nadać ustom wyraz zadowolenia, dookreślić kontury rozmazujące się w smutku.
Spoglądała na siebie raz jeszcze. Warstwa pudru przykryła rumieńce, różowa pomadka dodała ściśniętym wargom zdecydowania. Tylko oczy ciągle szkliły się tak samo, a przecież starała się nie rozpłakać.
- Kim jestem? – pytała głośno, choć cisza nadal grzmiała niewypowiedzianym szyderstwem.
***
- Jestem mała, śliczna Jodi. Taką już pozostanę na zawsze. Pomóż mi. Ten świat nie jest dla mnie. – Lalka była bardzo stanowcza. Musiał się rozliczyć z danego słowa.
- Nie mogę tego zrobić! – wołał zrozpaczony Jared.
- Obiecałeś.
- Nie potrafię! – Chłopak załamał ręce. Całym jego ciałem wstrząsały dreszcze.
- Braciszku, przecież to dla mojego dobra – przekonywała maszkara. – No dalej, chwyć nóż. To nie potrwa długo.
Próbował wstać z klęczek, choć nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Podparł się ręką i jakoś zachował równowagę. Po policzkach ciekły mu łzy. Podszedł do straszydła, całego w strzępach tworzywa, które łuszczyło się na całej powierzchni. Spod resztek plastiku wystawały połacie żył, ścięgien i mięśni. Na samym środku biło wielkie, krwistoczerwone serce, osłonięte jedynie cienką, mlecznożółtą błoną.
- Kocham cię, Jodi. Wybacz mi – wyjęczał chłopak i z całej siły wcisnął ostrze w klatkę piersiową.
Jeszcze nim upadła na dywan, jej wygląd zaczął się zmieniać. Odklejone, sztuczne rzęsy, zsunęły się delikatnie po policzkach, gęste loki rozprostowały się i opadły na ramiona. Zamknęła powieki i wypuściła z siebie powietrze, jakby z ulgą.
***
- Mówisz, że była nieszczęśliwa. – Człowiek w białym fartuchu nawet na niego nie patrzył. Niemal bez przerwy bazgrał coś w wielkim, czarnym notatniku.
- Owszem. Chciała, bym jej pomógł. Prosiła mnie o to. – Jared próbował tłumaczyć to, co zaszło. Gdyby nie ten nieszczęsny prezent, pewnie nigdy nie powiedziałaby, co ją dręczy.
- Więc uważasz, że pomogłeś jej w ten sposób?
- Nie chciałem tego, ale… Było mi jej żal. Cierpiała.
- Widzę, że wierzysz we własne słowa. – Zanotował lekarz i podrapał się długopisem po głowie. – Musisz tu zostać.
- Wiem. Nie oczekuję, że może mnie pan zrozumieć – powiedział chłopak i odwrócił twarz z rezygnacją. – Czy rodzice doszli do siebie?
- Twoi rodzice są w żałobie. To zrozumiałe. Nadal nie mogą otrząsnąć się po tej tragedii.
- I nie chcą mnie widzieć? – bardziej stwierdził, niż zapytał.
***
Gdy Lily zaczęła wyrastać na piękną kobietę, zdecydowaną kobietę, której nie straszne były żadne wyzwania i problemy, wciśnięto ją do poplamionego pudła po butach i zawieziono do antykwariatu. Wyczyścili jej ubranie, umyli włosy, dodali kilka kokardek i ustawili na najwyższej półce.
- No, kochana, spędzisz tu trochę czasu – powiedział sprzedawca. Jego ironicznie wykrzywiona twarz wydawała mu się znajoma, chociaż nie wiedziała dlaczego. – To taki czyściec dla zbłąkanych dusz. Wcale nie przesadzam, zobaczysz.
Każdego dnia oglądała ludzi zza witrynowej szyby, jak spacerowali całymi rodzinami po ulicy, śmiali się, rozmawiali, jedli lody. Przy otwieraniu drzwi owiewał ją chłód świeżego powietrza, podnoszący z jej sukienki coraz grubszą warstwę kurzu.
Wieczorem, po zamknięciu sklepu, zostawała sama, z tłumem podobnych do siebie, nieszczęśliwych istot. I nawet nie mogła zapłakać.
 

środa, 26 kwietnia 2017

Oni są czymś innym



***
Jasne świa­tła wbi­ja­ły mu się na­tar­czy­wie pod po­wie­ki. Sły­szał ja­kieś stłu­mio­ne głosy, od tonu któ­rych cier­pła mu skóra. Nie wie­dział, co się dzie­je wokół, gdzie się znaj­du­je, skąd te nie­po­ko­ją­ce dźwię­ki. Za wszel­ką cenę sta­rał się chro­nić głowę, ale jego ruchy były mocno ogra­ni­czo­ne.
– Ma­rian…Hgnissk… Ma­rian… – Ktoś na­wo­ły­wał raz za razem. – Ma­rian… Pskisszz… Nie wy­głu­piaj się… Dff­fsss… Nie mo­żesz nas zo­sta­wić…
Mo­no­ton­ne wi­bra­cje prze­wier­ca­ły mu czasz­kę. Bra­ko­wa­ło mu tchu. Całą siłą woli, jaka mu po­zo­sta­ła, pró­bo­wał sku­pić na sen­sie pa­da­ją­cych słów.
– Panie dok­to­rze, czy jest jesz­cze dla niego szan­sa?
– Jego mózg ob­umie­ra. Nic nie mo­że­my na to po­ra­dzić. Pro­ces jest nie­od­wra­cal­ny. Nie­ste­ty, wy­pa­lił się za­wo­do­wo.

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Oni są czymś innym


Wstawiam kolejny kawałek tekstu, licząc już chyba tylko na to, że będę miała odrobinę satysfakcji z konsekwencji.

Ze snu obudziły go niezidentyfikowane dźwięki. Mdławe światło z korytarza obejmowało część łóżka Mariana, pozwalając rozpoznać kilka kształtów – szafki, dwa krzesła, wielkie, wpół zasłonięte okno. Co chwilę zza uchylonych drzwi dochodziły szurania pielęgniarek. Zbliżała się północ, jak wyczytał ze ściennego zegara. Zalała go dala chłodu, bijąca od szyby.
- Pewnie jest nieszczelna – zgadywał, pocierając ścierpnięte dłonie.
- Tyk, tyk, tyk – wskazówki sunęły powoli po cyferblacie. – Tyk…tyk…tyk… - coraz leniwiej, coraz wolniej.
- Baterie się wyczerpały? Możliwe.
- Psssyt! – usłyszał nauczyciel w pewnej chwili i zaczął się nerwowo rozglądać.
- Co? Kto? – odezwał się niepewnie.
- Psssyt!
- Jakie, cholera, psyt? Co się tu dzieje? – kręcił się na łóżku w poszukiwaniu źródła szeptu, ale nic nie dostrzegł. Jedynie zasłonka poruszyła się nieznacznie. Nagle coś zimnego dotknęło jego czoła. Wzdrygnął się i wyskoczył spod kołdry jak oparzony.
- Puk, puk – posłyszał od okna. – Puk, puk.
Przełknął ślinę i zaczął zbliżać się do zewnętrznej ściany. Uchylił ciężki materiał powoli, z ociąganiem.
- Hej, staruszku!
Było ich troje. Unosili się w powietrzu dotykając niemal murów budynku. Postać Andżeli, Piotrowskiego i Malinowskiego otaczała chmura czarnego dymu. Wyłaniali się z niej. Ich ręce wydłużyły się, pokryły napiętymi ścięgnami, a z ust skapywała ohydna maź. Belfer oniemiał, cofnął się kilka kroków i klapnął ciężko na podłodze. W tej pozycji dotrwał do rana.

 

niedziela, 23 kwietnia 2017

Oni są czymś innym


Następnego dnia pan Marian zwlekł się z łóżka wyjątkowo późno. Męczyły go złe sny, w których niewyraźne zjawy wyciągały w jego kierunku szponiaste, zimne dłonie i próbowały pochwycić w swoje objęcia. Odczuwał ból i zawroty głowy, jakby niewidzialna obręcz zaciskała mu się na skroniach.
Poczłapał do łazienki, by ostudzić rozgrzane czoło. W lustrze długo oglądał swoje zmizerowaną postać, próbując doprowadzić się do porządku. Gdy za lewym uchem dostrzegł niewielkie, czerwone szramy, wyglądające na draśnięcia ostrych paznokci, nie mógł w to uwierzyć. Próbował wmówić samemu sobie, że to przypadek, że z pewnością podrapał się przez sen. Z trudem zachowywał opanowanie.
Wychodząc do pracy, przeżegnał się, by nabrać otuchy. Zawinął się szczelnie w ciepły płaszcz, szyję okręcił grubym szalikiem, włożył wełnianą czapkę.
- Izolacja najważniejsza – mruknął cicho.
***
W pracowni było duszno i gorąco. Znajome przedmioty, linijki, tablica, przyrządy pokazowe, przytłaczały Mariana martwotą i obojętnością. Był za słaby, sam jeden na polu bitwy.
- Dzień dobry. Co będziemy dziś omawiać? – zapytał Piotrowski, przyszpilając profesora badawczym spojrzeniem.
- Co? Że jak? – mężczyźnie trudno było zebrać myśli.
- Kończymy ćwiczenie z wczoraj? – podpowiedział mu wzorowy uczeń.
- Ćwiczenie? Aaa, tak, oczywiście – plątał się nauczyciel.
Po czterdziestu pięciu minutach gehenny, podeszli do niego z wyszczerzonymi zębami. Wyglądały na większe i ostrzejsze, niż pamiętał.
- No, nie będziemy się chyba bawić w kotka i myszkę, co? – zapytał Malinowski. – Lepiej, byś nie narobił szumu. Ostrzegamy cię.
- Słuucham? Nie rozzumiem – zająknął się Marian.
- Myślę, że rozumiesz doskonale. Trzymaj gębę na kłodkę, dobrze ci radzę.
Spoglądał na wychowanków, na ich młode buzie, pod powierzchnią których poruszały się nieokreślone kształty, zmieniające ich delikatne rysy. Tego nie mógł dłużej znieść. Osunął się na krzesło, łapiąc się za serce z desperacją.
***
Leżał pod kroplówką. Dostał leki i zalecenie, by unikać stresowych sytuacji. Miał zostać w szpitalu na obserwacji przez kilka dni. Koledzy z grona pedagogicznego zmartwili się nagłym atakiem, przysłali kwiaty i kartkę z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Oddelegowani do odwiedzin – matematyczka i biolog, roztkliwiali się nad biednym, samotnym kawalerem, który nie dba o zdrowie. Marian nie mógł tego słuchać.
- Ale wy nie pojmujecie powagi sytuacji – wybuchnął wreszcie. – To nie ludzie, coś zajęło ich ciała! Uczniowie są nawiedzeni, opętani! Sam nie wiem. Czy tylko ja to widzę?
- Mówiłem, żeby przyszedł katecheta – burknął biolog z udaną powagą. – Ja ze swojej strony mogę zaproponować jedynie mocniejsze środki farmakologiczne.
Matematyczka wypowiedziała się za to, licząc stopnie schodów prowadzących do wyjścia.
 

czwartek, 13 kwietnia 2017

Oni są czymś innym


Zaczęło się niewinnie. Wszystko, co nas spotyka, dobrego czy złego, zaczyna się zwykle niewinnie. Zmiany były ledwie dostrzegalne. Pan Marian, nauczyciel fizyki z dwudziestoletnim stażem, sprawdzał jak co dzień listę obecności w klasie trzeciej miejscowego gimnazjum. Uczniowie patrzyli ze znudzeniem przez okno, kontemplując zawzięcie kształt liści rosnącego pod szkołą kasztanowca.
- Malinowski! – odpowiedział mu jedynie szelest wertowanych pospiesznie zeszytów. - Malinowski! – podniósł głos zniecierpliwiony belfer.
- Obecny – piegowaty dryblas odezwał się wreszcie z nieudawaną pogardą.
- Milczarek.
- Ughikss – zabrzmiało.
Marian spojrzał na szczupłego wyrostka ze zdziwieniem. Twarz tamtego nosiła oznaki systematycznie przeprowadzanych tortur psychicznych.
- Chyba się przesłyszałem – wytłumaczył sobie.
- Nowak.
- Jestem.
- Piotrowski.
- Gzsisiskh – odbiło się echem od ścian ozdobionych wszelkiej maści wzorami.
Marian wstrzymał oddech. Rozejrzał się uważnie po klasie. Wszystkie oczy skupiły się na nim. Nawet wymalowana, jak modelka z Playboya, Andżelika Zawadzka zaprzestała typowej dla siebie czynności – żucia gumy, i wpatrywała się z uwagą w profesora. Jej tęczówki nabrały dziwnego, metalicznego odcienia, a źrenice były niemal niewidoczne. Podobnych spojrzeń naliczył kilka. Oblicza nastolatków w kilka sekund stały się ciemnoszare. Po plecach mężczyzny przebiegł dreszcz.
Nim dobrnął do końca alfabetu koszula lepiła mu się do pleców. Znajome nazwiska wymawiał z trudem. Wiedział, że obserwują każdy jego ruch, każdy najmniejszy grymas. Wiele kosztowało go przeprowadzenie lekcji o zjawiskach optycznych. Gdy zabrzmiał dzwonek na przerwę, odetchnął z ulgą.
- Panie profesorze? – kilkoro jego wychowanków postanowiło poczekać na niego, odgradzając mu dostęp do drzwi. – Dobrze się pan czuje?
- Ja? Czy dobrze się czuję?
- Nie wygląda pan najlepiej – nie dawali za wygraną.
- Nic mi nie jest. Taaak, wszystko w porządku. Dziękuję wam za troskę – wydukał, chwytając za dziennik trzęsącymi się dłońmi.
W drodze do domu co chwilę oglądał się za siebie. Te dziwne spojrzenia, dźwięki, które wydawali – nie wyobraził sobie tego. A może jednak? Może tracił zmysły? Ciągle jeszcze doznawał zawrotów głowy, gdy przypomniał sobie tę duszną atmosferę, jaka zapanowała w sali lekcyjnej.
 
***
 
Zapadał zmierzch. Niebo pokryło się czerwienią słonecznej agonii. Ostatnie promienie padały na smutne, poszarpane dachy starych, opustoszałych garaży, pośród których walały się połamane skrzynki, dziurawe beczki, kawałki domowych sprzętów. Widok grupki uczniaków w odludnym miejscu nie był niczym niezwykłym. Młodzi zawsze szukają własnych ścieżek, nieświadomi, że powielają schemat.
- Zdradziliśmy się przed nim – powiedział z pretensją Malinowski. - I to w tak głupi sposób, jasna cholera.
- Wyrwało mi się. Przecież nie pierwszy raz dzieje się coś takiego – odparł urażony Milczarek.
- Martwi mnie jego reakcja. Wystraszył się nie na żarty – kontynuował piegus.
- Co z tego? Mało to belfrów doprowadziliśmy do załamania nerwowego? Przecież, co tu dużo mówić, nie mają łatwo. Nawet nie podejrzewają, w czym biorą udział. Może rzeczywiście tak jest dla nich lepiej? Inaczej…
- Musimy mieć go na oku – stwierdziła Andżelika, która do tej pory kamuflowała się najlepiej.
- Masz rację. Trzeba doprowadzić sprawy do końca – zdecydował Malinowski, a dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, przybierając minę młodej uwodzicielki.
- A teraz zajmijmy się tym, po co przyszliśmy. On nie będzie na nas czekał.
Wszyscy zgodnie przytaknęli i stanęli w kręgu, łapiąc się za ręce. Malinowski wyjął nóż, Andżela świece. Ich stłumione głosy wibrowały w powietrzu przyzywająco.

 

wtorek, 11 kwietnia 2017

Oni są czymś innym


Popołudniowy krzyk miasta przygwoździł go do łóżka. Zasłonił wszystkie okna, schował się pod kołdrę i nasłuchiwał. Odgłosy przejeżdżających tramwajów przyprawiały go o palpitacje serca, kroki na klatce schodowej – doprowadzały do rozpaczy. Nawet cichutkie stukanie gołębich dziobów o szybę wydawało mu się okropne. Wsadził głowę między nogi i trząsł się w oczekiwaniu na śmierć.
O szóstej przyszła pani Jola. Dzwonek do drzwi wyrwał go z trwożnego naprężenia. Ogromnym wysiłkiem woli wyczołgał się spod przykrycia i otworzył jej. Byli umówieni, ale dla pewności długo przyglądał się jej przez judasza, zadawał pytania, na które tylko ona potrafiła odpowiedzieć. Nie mógł stracić czujności nawet na chwilę.
- Dzień dobry, panie Marianie. Jak się dziś czujemy? – zapytała protekcjonalnie, po czym zlustrowała wnętrze mieszkania. – Widzę, że nie najlepiej. Brał pan leki?
- Leki? A co mi po lekach? Przecież oni są wszędzie, na pewno wkrótce mnie znajdą. Znajdą i wyssą mózg – jęknął żałośnie mężczyzna.
- Kto ma wyssać panu mózg? – zapytała z udawanym zainteresowaniem.
- Jak to kto? Przecież tyle razy powtarzałem. Te straszne bestie, potwory, diabły w ludzkiej skórze. Moi… UCZNIOWIE – jego głos załamał się na ostatnim słowie, a w szeroko otwartych oczach pojawiły się łzy.
 
 

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Próżne żale


Nagły dźwięk dzwonu przeszył jej umysł. Jego wibracje rozeszły się po ciele, wprawiając każdy mięsień i ścięgno w stan trwożnego napięcia. Śnieg skrzypiał pod ciężkimi buciorami, krok za krokiem. Formowane nimi wgłębienia tworzyły ścieżkę, dobrze widoczną nawet po zmroku. Korzuch pachniał sianem i wilgocią, teraz również słodkim potem. Za zakrętem wiecznie zapłakana wierzba rozcapierzyła łysawe witki, bo przecież nie ma już takich drzew na żadnym z zakrętów, przynajmniej tak jej się wydawało. Wieczny smutek ma w sobie coś heroicznego i poddańczego zarazem.
Podeszła pod sam las, który o tej porze roku jest namiastką cmentarza. Wszystko tu spało, między konarami wiało pustką i melancholią. Pod zbutwiałą korą i na wpół zgniłymi liśćmi wygrzebała niedużą jamę. Ułożyła w nich kosteczki, jedna obok drugiej, ciasno, skrupulatnie. Dziwiła się, że było tak cicho, jakby uroczyście. Wcale nie chciała słyszeć własnego oddechu, przyspieszonego od wysiłku. Spojrzała na swe zabrudzone ręce. Pod paznokciami mokra ziemia potworzyła czarne obwódki.
- Żona grabarza musi nieustannie szorować dłonie – pomyślała praktycznie.
***
Kość o kość się ociera. Nóż ślizga się po ścięgnach, twardych, oblepionych białawą błonką. Resztki zaschniętej krwi wyciera w fartuch, jak przystało na dobrą gospodynię. Zagląda do spiżarni, cuchnącej pleśnią. Nigdy nie miała serca do tego, by utrzymywać tu należyty porządek. To pomieszczenie zawsze kojarzyło jej się z bezgłośnym rozkładem. Odłożyła kosz z pociętymi równo kawałkami mięsa i zamknęła drzwi na skobel.
Nim przyszedł wieczór, wpadła w popłoch. Zupa wrzała na palenisku, po izbie rozchodził się zapach ziół, kapusty, zasmażki i ciepłych oparów domowej strawy. Pies zaczął ujadać zaciekle, a po chwili wnętrze futryny zalał wielki cień.
***
Było już południe, gdy usłyszała gdakanie przepłoszonych perliczek. Wiedziała, co to znaczy. Chwyciła miotłę i stanęła za węgłem.
- Aua, nie bijcie – wyjęczał chłopak od Frączków, pocierając czerwieniejący kark.
- Znów zachciało ci się darmowych jajek, łobuzie? Niedoczekanie twoje – wrzasnęła Zuzanna, próbując znów się zamachnąć.
- Da pani kilka? Taki jestem głodny – skamlał kilkuletni wyrostek.
- Nie dam? A mnie ktoś daje? – zapytała z drwiną kobieta. – Niech ci matka z ojcem dadzą. Od tego są.
- Przecież wie pani, że nie dadzą, bo sami nie mają. A nawet jakby mieli, to wolą na wódkę przetracić – tłumaczył się.
- Co z tego, że wiem? Mam cię karmić?
- Ja tak tylko mówię – dziecko opuściło głowę z rezygnacją, a Zuzannie po raz pierwszy zrobiło się go żal. – Chodź. Dam ci miskę kartofli. Ale nie myśl sobie, że będziesz się u mnie stołował – powiedziała oschle.
Od tamtej pory przychodził prawie codziennie. Machał łyżką szybko, jakby się bał, że zaraz zabiorą mu sprzed nosa talerz. Kobieta spoglądała na płową grzywkę, zasłaniającą mu oczy, gdy pochylał się nad stołem, dziwiąc się, że coś spod niej widzi. Doszła do wniosku, że i tak jest mu wszystko jedno, byleby się najeść, nim dostanie po głowie. Jadł w pośpiechu, gotów podskoczyć do góry na dźwięk otwieranych drzwi, czy skrzypnięcie podłogi.
- Dostawał w skórę nie raz – pomyślała Zuzanna, ale to przecież nic nadzwyczajnego na wsi. – Każdy dźwiga jakiś krzyż. Człowiek nawet nie wie, ile może wytrzymać.
***
Samotność rani do szpiku kości. Mijają dni, miesiące i lata, a samotna stagnacja przetrąca kolejne kręgi w kręgosłupie, przygniata do ziemi. Zuzanna szybko przestała być młoda. Nie miała na to czasu. Została sama z małym gospodarstwem, gdy wojna zabrała jej rodziców. Chłopcami nigdy się nie interesowała. Nauczona samodzielności przez ojca, który chciał mieć syna, od dzieciństwa przyuczała się do wszelkich prac – rąbania drewna, koszenia trawy, wstawiania wyłamanych ząbków w grabiach. Cięższe obowiązki, jak oranie i redlenie pola, za niewielką opłatą wykonywał sąsiad. Pomagał wielu we wsi, przecież nie każdego stać było na konia i solidny pług.
Każdy jej dzień wyglądał podobnie, wstawała skoro świt, rozpalała pod kuchnią, wstawiała wodę i ziemniaki dla kur, zlewała pomyje dla świń, przerzucała siano dla krów, potem je doiła. Izbę sprzątała późnym rankiem, najpierw bardzo starannie, z upływem lat, coraz pośpieszniej, bo po co, w końcu jej dom zaczął przypominać obejście starego kawalera. Gdy nastawiała obiad, była już zmęczona. Nie przyrządzała niczego specjalnego, wystarczyły jej gotowane kartofle z okrasą, byle zjeść coś ciepłego. Resztki wynosiła psu. Popołudniami szła do lasu po suche gałęzie, które taszczyła po śniegu w wielkiej płachcie. Latem najmowała kogoś z wozem, by przywieźć większe chojaki. Popołudnia schodziły na drobnych naprawach sprzętów, wieczory na cerowaniu wysłużonych ubrań i rozdzielaniu słodkiej i kwaśnej śmietany.
Jeszcze niekiedy patrzyła w niebo, słuchała odgłosów z dalekich przestrzeni, wiatru znad pól, dźwięków zapadającej w sen wioski. Wiedziała, że poddała się zbyt szybko. Wsiąkła w tę jątrzącą się bylejakością okolicę i rutynę zachowań, bez protestu. Chyba nie potrafiła być z ludźmi, tak po prostu, wolała zamknąć się w sobie, na cztery spusty, na amen, bez dostępu powietrza. Zapominała z wolna, jak wydobywać z sobie głos, dobierać słowa, odpowiadać na zwykłe pytania. Umierała każdego dnia, chwiejąc się jak podcięte drzewo, spychając w najciemniejszy kąt wszystkie te trwożne – a gdyby…
Przeczuwała jego nadejście. Dostrzegała znaki dużo wcześniej, nim się zjawił – poukładane w dziwne konstrukcje szczapy drewna, nerwowe gdakanie kur, pod którymi znalazła kukułcze jajo, rozsypany wokół domu popiół. Oczekiwała go niecierpliwie, choć domyślała się, że kiedy przyjdzie, wszystko się zmieni.
***
W kościele było tylko kilka osób. Wybrała dzień powszedni i popołudniową porę, żeby nie natknąć się na zwyczajowy korowód cieni – ładnie ubranych, z przyklejoną maską wysublimowanej, czy raczej wystudiowanej, niedzielnej świętości. Gdy włożyła palce do święconej wody, coś jak ukłucie przeszyło jej dłoń. Cofnęła ją szybko i oblizała krople krwi.
Świece ustawione przed ołtarzem rzucały na wnętrze słabe światło. Ten rozmodlony półmrok zdawał się odłączać duszę od ociężałego ciała w rejony, gdzie istniała tylko ludzka wina. Jej wina. Oczy ukrzyżowanego Chrystusa przewiercały ją na wylot, jakby nie istniała żadna bariera, żadna ściana, mur, okowa, poza którymi mogłaby się schować. Bo nie istniała. A jej dusza była brudna, zaniedbana i godna politowania. Ale nie było w niej skruchy. Był za to żywy gniew.
***
Był wynędzniały i nosił łachmany. Zwykły chłop ze wsi – ze skrzywioną od mrozu twarzą, z niedopałkiem w ustach, w człapiących gumofilcach.
- Co jest na obiad? – zapytał po prostu, jak gdyby był tu od zawsze. Może rzeczywiście tak było?
- Jak zwykle, kartofle ze skwarkami – odpowiedziała tonem, który zbyt wyraźnie przypominał tłumaczenie się.
- Musisz się bardziej starać, opraw mięso – rozkazał, rzucając pod jej nogi jakieś niezidentyfikowane ochłapy. – Przyjdę za kilka dni. Bądź gotowa. To dopiero początek. Przyuczę cię – obiecał na odchodne z szyderczym grymasem ust.
***
Leżała na podłodze nie mogąc się ruszyć. Skrobiny z ziemniaków rozsypały się po całej powierzchni, otaczając jej postać symboliczną aureolą. Słyszała jedynie powolne tykanie zegara i bzyczenie wszechobecnych much. Gdzieś za oknem nadal trwało życie, zwyczajne i bezsensowne, jak co dzień. Nie miała już sił, by walczyć. Nie chciała już walczyć. Chciała poddać się temu, zrobić coś naprawdę, nim ujdzie z niej cała wiara, pokruszona, okaleczona niemocą.
Obudziła się zlana potem. Czuwała do świtu. Wiedziała już, że musi nakarmić przybysza.
***
Romek pomógł jej poukładać szczepy drewna pod szopą, napoić krowy, przegrabić siano. Łaził za nią jak źrebak za kobyłą przez godzinę, czasem dwie, a potem znikał. Policzki mu się zaokrągliły, skóra nabrała zdrowego wyglądu, zyskał krzepę. Ale płochliwy był tak samo jak wcześniej. Nieraz widziała czerwone pręgi na jego szyi, nadgarstkach, podbite oko czy rozciętą wargę.
- Ojciec cię sprał? – zapytała, gdy syknął głośno, próbując ostrożnie włożyć łyżkę w pokrwawione usta.
Spojrzał na nią z ukosa, zaczerwienił się i kiwnął głową. Wbił wzrok w talerz.
- Ten twój stary to nicpoń i leń. I jeszcze na dziecku się wyżywa. A matka nie broni cię przed nim?
- Matka? – wymówił Romek niepewnie. – Czy mnie broni przed ojcem? – przegryzał te myśl razem ze skwarkami, jakby jadł je pierwszy raz w życiu. – Nie, nie broni. Sama też potrafi przyłożyć, jak nie ma już co pić. Albo śpi. Albo… - zawahał się, czy warto wspominać co robi matka z sąsiadami, by zarobić pieniądze, więc nic nie powiedział.
- Nie masz lekko, mój mały – skwitowała, zamyślając się, skąd się jej wzięło to „mój mały”.
Romek zesztywniał cały, napiął się jak struna, a po chwili jego plecy poczęły lekko drżeć.
Następnego dnia już nie przyszedł, choć wyjątkowo nagotowała cały gar bigosu. Zuzanna miała jak najgorsze przeczucia. W nocy prawie nie spała. Gdy tylko zmrużyła oczy, śniły jej się koszmary – krople krwi, skrzypiące przeraźliwie deski podłogi, pokrytej strzępkami skóry. Patrzyła na siebie samą, jakby z góry, spod powały, jak leży na tej podłodze i nie może się ruszyć.
***
Pokazał jej, gdzie zakopać ich kości. Był większy, bardziej okazały niż zapamiętała. Zresztą nigdy nie przyglądała mu się uważnie, nie śmiała. Ułożyła gnaty starannie, na starej płachcie, tak, by przypominały krzyż, choć Frączkom było już wszystko jedno. Potem splunęła na nie z odrazą. Nie każdą świętość trzeba traktować dosłownie. Teraz to wiedziała. Wbiła szpadel w ziemię i przykryła wszystko grubą warstwą piachu, kępki trawy zostawiając na koniec. Tylko z bliska widać było różnicę.
- Za kilka dni trawa się rozrośnie – pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem.
Gdy skończyła, jego już nie było. Ostry zapach spalenizny rozwiał się po kilku minutach. Jedynie dłonie ciągle miała brudne, ale z tym pogodziła się już wcześniej.
Zaniosła kwiaty na grób chłopca. Te same, które rosły nad rzeką. Lubił tam chodzić, puszczać łódki z kory, ganiać kaczki, marzyć o lepszym losie. Na prostym nagrobku wyryto kilka liter. Zuzanna patrzyła na nie z mieszaniną gniewu i rezygnacji. Zaczął padać deszcz.
- Próżny żal – wyszeptała ni to siebie, ni to do zachmurzonego nieba. Jej słowa rozsypały się, jak ziarno oddzielone od plew.
Wieczorem wyszorowała dokładnie podłogę. W miednicy wypełnionej mętniejącą wodą odbiło się czyjeś oblicze.