czwartek, 20 marca 2014

Nic się nie zmienia


Nie byłem zdenerwowany. Po prostu szedłem ulicą i czułem się idiotycznie. Może nierealnie, to będzie chyba właściwsze słowo. Aura przypominała mi Cortazarowskie pomiędzy. Pomiędzy światłem a cieniem, pomiędzy ciepłem a zimnem, odradzanie się świata w każdym, nawet najmniejszym aspekcie. Lubiłem ten stan wahania, niezdecydowania, kiedy jeszcze wszystko mogło się zdarzyć.
Zamiar podjąłem kilka dni wcześniej. Wtedy właśnie zaświtał mi pewien pomysł. Nie przeraziłem się, bo i jak? Mało to pomysłów, lepszych i gorszych, wprowadzanych w czyn, albo przepadających w nieprzebranych odmętach zniechęcenia, przechodziło mi przez głowę? Niektóre zapisywałem, inne zwyczajnie ignorowałem. Cóż, taka praca.
Nie byłem zdenerwowany. Szedłem ulicą z rękami w kieszeniach obszernego płaszcza. Ludzie gnali gdzieś w pośpiechu, co chwilę dobiegał mnie odgłos przetaczającego się po arteriach miasta tramwaju. Może wreszcie moje życie skieruje się na tory prowadzące do upragnionego sukcesu? Wstąpiłem do sklepu, by kupić papierosy i zapałki. Przede mną jakiś menel nabywał tanie wino. Zapach, który od niego wionął powodował mdłości już z daleka, dlatego broniłem się przed nieprzyjemnymi doznaniami symulując przeglądanie gazet w bezpiecznej odległości. Muszę napisać coś o życiu na granicy, o staczaniu się po równi pochyłej, proza naturalistyczna nadal nieźle się sprzedaje – pomyślałem tak, jak myślałem wiele razy wcześniej. Nigdy jednak tego nie zrobiłem.
Na peron dotarłem kilkanaście minut później. Stał tam, z jakimiś szpargałami w dłoni, skupiony na sobie, jak zawsze. Obok niego czekała wielka, czarna walizka. Spojrzał w moim kierunku dopiero, gdy wyjmowałem z jego klatki piersiowej zakrwawiony nóż. Jego oczy, co można było zrozumieć, wyrażały niewypowiedziane zdziwienie. Lekko, bezszelestnie osunął się na ziemię, łapiąc ostatnie hausty powietrza. Jak Boga kocham, kolejna patetyczna scena w jego wykonaniu doprowadzała mnie do furii. Był taki przewidywalny w tej swojej klasycystycznej manierze wybitnego literata. Odszedłem stamtąd co prędzej.


W drodze powrotnej odwiedziłem księgarnię. Zapewne ceny książek mojego byłego rywala wkrótce skoczą do góry. Niech mu tam będzie i tak już nic więcej nie napisze. Mam nadzieję, że nie zostanie idolem pokolenia, tego bym nie zniósł. Otworzyłem jedno z jego dzieł, to z czarną okładką i enigmatycznym tytułem. Słyszałem o tej książce, ale nigdy jej nie czytałem. Akurat tej nie. A powinienem był. Na chybił trafił otworzyłem wolumin na stronie sto dwudziestej siódmej. Wielkimi literami widniało na niej moje nazwisko i podpis – ten człowiek jest mordercą.
Przerażony, pobiegłem do domu i odkręciłem wszystkie kurki kuchenki gazowej. Nie mogłem pozwolić na to, by mnie schwytano, oskarżono, skazano. A jednak, a jednak ten skurwysyn w istocie był wieszczem, prorokiem naszych czasów. Do głowy by mi nie przyszło, że za tą pieprzoną fasadą napuszonego pisarzyny kryje się choć cień prawdy. Drżącymi rękami przeszukiwałem szafki i szuflady. Po kilku minutach tej szarpaniny przypomniało mi się, że przecież w kieszeni płaszcza mam nowiutkie pudełko zapałek. Pstryk. Niekiedy wystarcza jeden niewinny ruch palców, jeden nikły płomyk, by rozstrzygnąć odwieczne pytanie: być, albo nie być.
Gdybym doczytał do końca, zrozumiałbym, że mój konkurent wyszydzał mi grafomaństwo i morderstwo na literaturze. Konkurencja na rynku wydawniczym chwyta się różnych środków. Nawet on to wiedział. Mam teraz całą wieczność na wymyślanie opowiadań, których nigdy nie napiszę, ani nie opublikuję. Cholera, jednak nic się nie zmienia.

niedziela, 16 marca 2014

Między wcieleniami


- Och Pablo, nie złość się na mnie. Wiem, że masz wszelkie powody do zazdrości, ale pozwól mi wytłumaczyć. To nie to, co myślisz. Kiedy całowałam Wiktorię nie byłam sobą, byłam Rajmundem, przyczepili mi nawet wąsy, które odklejały się podczas każdej sceny miłosnej.
- Nigdy ci tego nie wybaczę. Zraniłaś moje uczucia – wyznał ze łzami w oczach.
- Ale teraz jestem już twoją Dolores. Proszę, nie psuj tego, co jest między nami. Kocham cię – próbowałam się bronić.
 Tak, czułam się winna. Czemu przyszedł akurat w momencie, gdy jako brazylijski macho przyciskałam do ściany tę piękną, ubraną w zwiewną, letnią sukienkę, dziewczynę? Była młoda i zmysłowa. Pragnęła mnie, widziałam to w jej zamglonych oczach. Chciała więcej, ale to ja musiałam jej to uzmysłowić. Byłam mężczyzną próbującym ją uwieść. No i nagle wyszłam z roli. Pablo stał za moimi plecami i spoglądał z wyrzutem. Po chwili namysłu odwrócił się i odszedł. Pobiegłam za nim.
- Kochany, to ja, nie odchodź. – stałam się znów kobietą jego życia. Kolejna melodramatyczna scena, zapewne kluczowa w tym odcinku.
- Jak mogłaś? Jesteś zwykłą dziwką. – te słowa trafiły prosto w moje zatrwożone serce.
- Nie mów tak do mnie. Przecież wkrótce mamy się pobrać. Zostanę twoją żoną – zwróciłam mu uwagę na zapiski w scenariuszu.
Zaczynała mi ciążyć ta wielość przeobrażeń. Postanowiłam wybrać się na casting do „Mody na sukces” – tam będę mogła wreszcie być sobą. I to przez co najmniej tysiąc odcinków.