poniedziałek, 30 stycznia 2017

Rutynowe wizyty w czyśćcu


Przyniósł i rozłożył przed nią cały zestaw ostrych noży. Musiała być ostrożna, wiedziała, że za każde nieopatrznie wypowiedziane słowo, może spotkać ją kara i że on wcale nie będzie się długo zastanawiał. Wahanie się też nie stanowiło problemu, już raczej ciosy zadawane na oślep, której to skłonności nawet nie zauważał.


                                                                    Pier Toffoletti
 
Krzyk na „dzień dobry”, przeciągłe wycie, „kurwa mać, ja pierdolę”, „nie umiesz zdjąć tej cholernej czapki, kto tak robi?” – uginał się pod ciężarem świata, obowiązków, w które wkładał tyle energii, co w opowiadanie o nich: „kurwa, kurwa, kurwa”, aż do totalnego rozedrgania nerwów, jego i wszystkich wokół. Zawłaszczał całą przestrzeń z soczystą pretensją w głosie – „nie rozumiesz, ty nie masz takich problemów. Przeczytaj to, zobacz, może mi coś podpowiesz, no, mówisz prawie niegłupio”. Prawie – kolejne cięcie, to zabolało mocniej.
Bała się odezwać, przecież narzędzia tortur nigdy mu się nie kończyły. Bała się przyznać, że krwawi, że uchodzi z niej życie. Wiedziała, że jej skóra jest zbyt cienka, zbyt przezroczysta, by stawić opór. Odchodziła na jego oczach, kolejny raz, choć przecież on wcale nie patrzył.
Następnego ranka uniosła z pościeli martwe ciało. To nie zakrawało wcale na cud. W czyśćcu było pusto, jak zawsze. I cicho.
 

niedziela, 29 stycznia 2017

Eskapizm wieczorny


I wcale nie jest mi źle z tą samotnością. Zapadam się znów, gdzieś głęboko, solidnie się zapadam, aż do zupełnego zapomnienia, że można się nie zapadać.

Mam dzienniki Gombrowicza, dla otrzeźwienia umysłu, a dla popłynięcia opowiadania Hłaski i Stachury. U Stachury wyczytałam właśnie, że są dwa rodzaje patrzenia, patrzenie na coś i zapatrzenie, które nic nie widzi, które prowadzi na drugą stronę oczu, gdzie mieszczą się leje. I jak łatwo w tych lejach zatonąć, patrząc i nie widząc, co dzieje się wokół, bez przytomności, bez świadomości, że się jest w tym wszystkim, że to wszystko istnieje naprawdę, że cokolwiek istnieje naprawdę poza tymi lejami.

Jak często śmieją się ze mnie, jak to mnie nie widziałaś? - nie widziałam właśnie, patrzę i nie widzę, może widzę coś innego, ignorując to, czego widzieć nie chcę. Ale przecież nie sposób wytłumaczyć, a tłumaczenie (się) jest już zbyt wielkim ustępstwem wobec świata, jego części, która zrozumiałaby, gdyby potrafiła i chciała. Ale nie chce. I ja nie chcę. Więc sobie tak płynę dalej. I niech będzie. Przecież te chodniki, płyty, odrapane ściany budynków, śnieg pod stopami, nie są aż tak ciekawe. I ludzkie niezamyślenie wcale ciekawe nie jest. A jak trafi się, bo czasem się trafia, takie zamyślenie z prawdziwego zdarzenia, to owszem, dostrzegam, patrzę chciwie, podziwiam nawet i szanuję niezmiernie. I nie macham przed nosem rękoma i nie gdaczę z wyrzutem, że mnie nie widziało, to studium zamyślenia. I nie myślę, że robię coś nie tak. W kościele ludzie też modlą się po swojemu, w ciszy i skupieniu. Czy to wyraźniej zakreślona oczywistość?

Pewnie tylko eskapiści duchowi, mentalni, potrafią wyczuć niewidzialną granicę. Może. I choć wcale nie jest mi źle z tą samotnością, to nie mam już siły mówić do siebie, myśleć do siebie, być dla siebie i żałować za siebie. I opowiadać mnie samą dla siebie również.

Niedzielne popołudnie, prawie wieczór. Stachura napisał, że wieczór nie należy ani do dnia, ani do nocy. Należy więc tylko do samego siebie, jak ja.

piątek, 27 stycznia 2017

historia jaka jest, każdy widzi, i jaka nie jest, widać też


To nie jest kwestia ambicji, choć może trochę też, ale ponoć marnowanie swoich zdolności, mniejszych czy większych, to grzech. Zgadzam się z tym i próbuję nie zaniedbywać sprawności pisania. Wychodzi to różnie, każdy, kto przegląda blogi i poradniki w stylu - "Jak odnaleźć wenę" itp., wie o tym doskonale. To jest pewnego rodzaju potrzeba, która w pewnym momencie wiąże się ze strachem, że nie jesteśmy zbyt dobrzy, że nam nie wychodzi, lub wychodzi raz na jakiś czas, po czym presja rośnie jeszcze bardziej, i błędne koło gotowe. Nie miałam postanowień noworocznych, prócz tych pod hasłem "poradzić sobie", czyli bardzo ogólnych. Ale będę próbować, będę się starać, nawet, jeśli nikt tego nie zauważy. Bo jakże często tak właśnie jest. Nikt nie widzi wysiłku, a wszyscy widzą potknięcia.

A oto ciąg dalszy historii o niczym.

Każdy jej dzień wyglądał podobnie, wstawała skoro świt, rozpalała pod kuchnią, wstawiała wodę i ziemniaki dla kur, zlewała pomyje dla świń, przerzucała siano dla krów, potem je doiła. Izbę sprzątała późnym rankiem, najpierw bardzo starannie, z upływem lat, coraz pośpieszniej, bo po co, w końcu jej dom zaczął przypominać obejście starego kawalera. Gdy nastawiała obiad, była już zmęczona. Nie przyrządzała niczego specjalnego, wystarczyły jej gotowane kartofle z okrasą, byle zjeść coś ciepłego. Resztki wynosiła psu. Popołudniami szła do lasu po suche gałęzie, które taszczyła po śniegu w wielkiej płachcie. Latem najmowała kogoś z wozem, by przywieźć większe chojaki. Popołudnia schodziły na drobnych naprawach sprzętów, wieczory na cerowaniu wysłużonych ubrań i rozdzielaniu słodkiej i kwaśnej śmietany.
Jeszcze niekiedy patrzyła w niebo, słuchała odgłosów z dalekich przestrzeni, wiatru znad pól, dźwięków zapadającej w sen wioski. Wiedziała, że poddała się zbyt szybko. Wsiąkła w tę jątrzącą się bylejakością okolicę i rutynę zachowań, bez protestu. Chyba nie potrafiła być z ludźmi, tak po prostu, wolała zamknąć się w sobie, na cztery spusty, na amen, bez dostępu powietrza. Zapominała z wolna, jak wydobywać z sobie głos, dobierać słowa, odpowiadać na zwykłe pytania. Umierała każdego dnia, chwiejąc się jak podcięte drzewo, spychając w najciemniejszy kąt wszystkie te trwożne – a gdyby…
Przeczuwała jego nadejście. Dostrzegała znaki dużo wcześniej, nim się zjawił – poukładane w dziwne konstrukcje szczapy drewna, nerwowe gdakanie kur, pod którymi znalazła kukułcze jajo, rozsypany wokół domu popiół. Oczekiwała go niecierpliwie, choć domyślała się, że kiedy przyjdzie, wszystko się zmieni.
 
 
 
***
Był brudny i nosił łachmany. Zwykły chłop ze wsi – ze skrzywioną od mrozu twarzą, z niedopałkiem w ustach, w człapiących gumofilcach.
- Co jest na obiad? – zapytał po prostu.
- Jak zwykle, kartofle ze skwarkami – odpowiedziała tonem, który zbyt wyraźnie przypominał tłumaczenie się.
- Musisz się bardziej starać, opraw mięso – rozkazał, rzucając pod jej nogi jakieś niezidentyfikowane ochłapy. – Przyjdę za kilka dni. Bądź gotowa. To dopiero początek. Przyuczę cię – obiecał na odchodne z szyderczym grymasem ust.
***
Leżała na podłodze, która powinna być starannie umyta. A nie była. Zeschnięte okruchy ze stołu wbijały jej się w plecy, a pod łóżkiem walały się kłaki kociej sierści. To nie było dobre miejsce, by umrzeć. Myślała o tych wszystkich zaniechaniach i słabła coraz bardziej. Wszystko się skończyło, choć w tej właśnie chwili było jej żal zmarnowanych szans, których być może wcale nie było. Może prawdziwy był jedynie ten żal.
Kałuża krwi robiła się coraz większa. Czuła jej mdlący zapach, stygnącą wilgoć w miejscach, gdzie ciało stykało się z deskami. Woń dymu drażniła jej nozdrza, jakby miało to jeszcze jakieś znaczenie.
- To niemożliwe – przyszło jej do głowy, choć przecież wszystko, co robiła ciągnęło ją w dół, dokładnie do poziomu tej brudnej podłogi.
***
W kościele było tylko kilka osób. Wybrała dzień powszedni i popołudniową porę, żeby nie natknąć się na zwyczajowy korowód cieni – ładnie ubranych, z przyklejoną maską wysublimowanej, czy raczej wystudiowanej, niedzielnej świętości. Gdy włożyła palce do święconej wody, coś jak ukłucie przeszyło jej dłoń. Cofnęła ją szybko i oblizała krople krwi.
Świece ustawione przed ołtarzem rzucały na wnętrze słabe światło. Ten rozmodlony półmrok zdawał się odłączać duszę od ociężałego ciała w rejony, gdzie istniała tylko ludzka wina. Jej wina. Oczy ukrzyżowanego Chrystusa przewiercały ją na wylot, jakby nie istniała żadna bariera, żadna ściana, mur, okowa, poza którymi mogłaby się schować. Bo nie istniała. A jej dusza była brudna, zaniedbana i godna politowania. Ale nie było w niej skruchy. Był za to żywy gniew.
 
 

czwartek, 26 stycznia 2017

Konstrukcje fabularne o kant dupy potłuc


Jerzy Pilch napisał kiedyś, że od zawsze chciał być pisarzem, ale dopiero po trzydziestce miał coś do powiedzenia. Przez jakiś czas podtrzymywało mnie to na duchu. Ale przekroczyłam już tę granicę, a kłopot z konstrukcją fabuły, pomysłem na ciekawą opowieść, ciągle pokutuje. Dlatego postanowiłam spróbować czegoś innego - wstawię swoje toporne zmagania, coś tam jest już nakreślone, ale niewiele, i poproszę życzliwych ludzi, by zostawili w komentarzu swój pomysł, skojarzenie, co miałoby się wydarzyć. Traktuję to jako ćwiczenie. Pomożecie???



Kontrast między tym, co mówił, sposobem, w jaki to mówił, a samą treścią, był niepokojący. Rozlewał się w przestrzeni lepką mazią wieloznaczności i jakby niezobowiązujących kierunkowskazów, które przecież można było zignorować. Jednak czuło się instynktownie, że pod tym obłym pozorem, kryje się ostry szpikulec do lodu. Zimne, bezlitosne narzędzie, pozostawiające po sobie równiutkie, okrągłe rany. I ból.
 
 
 
***
Nagły dźwięk dzwonu przeszył jej umysł. Jego wibracje rozeszły się po ciele, wprawiając każdy mięsień i ścięgno w stan trwożnego napięcia. Śnieg skrzypiał pod ciężkimi buciorami, krok za krokiem. Formowane nimi wgłębienia tworzyły ścieżkę, dobrze widoczną nawet po zmroku. Korzuch pachniał sianem i wilgocią, teraz również słodkim potem. Za zakrętem wiecznie zapłakana wierzba rozcapierzyła łysawe witki, bo przecież nie ma już takich drzew na żadnym z zakrętów, przynajmniej tak jej się wydawało. Wieczny smutek ma w sobie coś heroicznego i poddańczego zarazem.
Podeszła pod sam las, który o tej porze roku jest namiastką cmentarza. Wszystko tu spało, między konarami wiało pustką i melancholią. Pod zbutwiałą korą i na wpół zgniłymi liśćmi wygrzebała niedużą jamę. Ułożyła w nich kosteczki, jedna obok drugiej, ciasno, skrupulatnie. Dziwiła się, że było tak cicho, jakby uroczyście. Wcale nie chciała słyszeć własnego oddechu, przyspieszonego od wysiłku. Spojrzała na swe zabrudzone ręce. Pod paznokciami mokra ziemia potworzyła czarne obwódki.
- Żona grabarza musi nieustannie szorować dłonie – pomyślała praktycznie.
***
Kość o kość się ociera. Nóż ślizga się po ścięgnach, twardych, oblepionych białawą błonką. Resztki zaschniętej krwi wyciera w fartuch, jak przystało na dobrą gospodynię. Zagląda do spiżarni, cuchnącej pleśnią. Nigdy nie miała serca do tego, by utrzymywać tu należyty porządek. To pomieszczenie zawsze kojarzyło jej się z bezgłośnym rozkładem. Odłożyła kosz z pociętymi równo kawałkami mięsa i zamknęła drzwi na skobel.
Nim przyszedł wieczór, wpadła w popłoch. Zupa wrzała na palenisku, po izbie rozchodził się zapach ziół, kapusty, zasmażki i ciepłych oparów domowej strawy. Pies zaczął ujadać zaciekle, a po chwili wnętrze futryny zalał wielki cień.
***
Samotność rani do szpiku kości. Mijają dni, miesiące i lata, a samotna stagnacja przetrąca kolejne kręgi w kręgosłupie, przygniata do ziemi. Zuzanna szybko przestała być młoda. Nie miała na to czasu. Została sama z małym gospodarstwem, gdy wojna zabrała jej rodziców. Chłopcami nigdy się nie interesowała. Nauczona samodzielności przez ojca, który chciał mieć syna, od dzieciństwa przyuczała się do wszelkich prac – rąbania drewna, koszenia trawy, wstawiania wyłamanych ząbków w grabiach. Cięższe obowiązki, jak oranie i redlenie pola, za niewielką opłatą robił sąsiad. Pomagał wielu we wsi, przecież nie każdego stać było na konia i solidny pług.
 
 

poniedziałek, 23 stycznia 2017

O niczym


Jeszcze nie umiem wytrwać w zwątpieniu
Co i rusz wierzę w coś na opak
Klaustrofobicznych konstrukcji tymczasowych sensów
Rozumnie nie rozumiem
I znów wbijam się w przestrzeń bez alternatyw
Głucho szamocząc się w kajdanach rutyny
Dnia codziennego,
jęczącego krwawiącym zmierzchem
O jutro.
 
 

wtorek, 17 stycznia 2017

Tu i teraz


Ponoć trzeba pisać, żeby napisać. Nic prostszego, prawda? A jednak litery stawiane na klawiaturze mają tę obezwładniającą właściwość, że powinny, mogą nieść jakiś sens, o co przecież walczymy? I to przeraża, opcja posiadania sensu i druga – jego braku. Bo cóż wtedy, gdy niepoukładanie myśli sprawia, iż nie potrafimy odnaleźć nic konstruktywnego we własnym wnętrzu? Po cóż nam w takim wypadku cała ta szamotanina, zmagania dnia codziennego, rozpacze, zaniechania, rozterki, chwilowe sukcesy i kilkusekundowe zwycięstwa nad własną kondycją słabej trzciny?
Czas przygniata mnie do ziemi. Tak wiele by się chciało, póki jeszcze go nie brakuje, póki ręce, nogi, wątroba, płuca, jako tako funkcjonują, lecz… no właśnie, zaraz myśl, że tyle już zmarnowaliśmy, że pogrążyliśmy się w tym bezładzie, wypracowując znamienny schemat, który, wiadomo (?), zepchnie nas w czeluść zapomnienia.

 
                Na każdym kroku wątpliwość, wartości podważalne, brak stabilności i podpory. Śmiałam się przecież, jako młoda dziewczyna, z tych wszystkich narzucanych mi insygniów mądrości, wiary, myśląc, że jestem poza schematem, że wypracuję, odnajdę własną drogę, odbiję się od twardego umysłowego gruntu i odkryję nowe orbity prawd. Chyba nie było się od czego odbić, może źle się do tego zabrałam. Nie wiem.
                I nie wiem w co mam wierzyć. Czemu poświęcić ofiarowany mi na tym łez padole czas. Dzień za dniem nawleka się na nitkę przeznaczenia, ale mam wrażenie, że powoli formuje się z niego jeden wielki znak zapytania.
              Słyszę przecież te dyskusje o stanie państwa, zamachach na demokrację, postchrześcijaństwie europejskim, pokoleniu wyblakłych znaczeń, zjadaniu się konsumpcjonizmu. I mam wrażenie, że te chwilowe mody, chwilowe ruchy, są wynikiem takiego samego zagubienia wartości, jakie ja odczuwam. Łapiemy się czegoś, jak tonący brzytwy, nie dlatego, że to do nas przemawia, ale dlatego, że dostrzegamy poruszenie, które, mamy nadzieję, wyrwie nas choć na krótko z wszechogarniającej rozpaczy bezsensu.
          

Być może na pewno...


Kiedyś słowo coś znaczyło. Na pewno. Być może. Być może na pewno. Kiedy to było? Nie pamiętam. Chyba przed moimi narodzinami, nim wykrztusiłam z siebie pierwszy, bezładny potok jęku. Dostałam tylko i aż cały wszechświat znaczeń wykorzenionych, wygnanych z raju, z których budować przyszło misterne konstrukcje złudzeń i chwiejnych, tymczasowych przynależności.

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Ludzki wariant


Chaos myśli i emocjonalne niepoukładanie - nie czekam, aż przejdzie, powoli akceptuję jako swoistą właściwość mojej teraźniejszości.

Mam ferie, czyli dużo czasu do obłaskawienia. Znów marzę, by dokopać się do tych pokładów intuicyjnej mądrości, którą przykryłam na czas wyzwań wielką, szczelną kupą - "radzę sobie, wszystko ok, ogarniam". I tak zawieruszyło mi się to i owo, takie niedotykalne, a jednak niezbędne, by łączyć fragmenty ciasnego mikrokosmosu.




Prócz wykonywania poważanego zawodu, który niekiedy sprowadza się do mówienia w klasie do samej siebie (z powodu deficytów uwagi i skupienia), pracowicie przeżyłam przełom roku - robiąc korektę książki dla warszawskiego wydawnictwa. Poszło. Jedno doświadczenie więcej. Są zadowoleni, więc spodziewam się kolejnych zleceń. Dobrze mi z tym, choć ciągle za daleko do poczucia bycia sensownym ludzkim wariantem. Ech, czemu tak trudno mi uwierzyć w siebie?