czwartek, 31 maja 2012

To jak sen


To jak sen, jak sen, który nie wiadomo kiedy się zaczął i czy kiedykolwiek się skończy, taki w którym, być może urodziliśmy się oszukani rzeczywistością, względną rzeczywistością świata, mirażem, który chroni nas każdą nocą, jak mrok dwie ćmy krążące po wspólnej orbicie, tuż na krawędzi cienia, na krawędzi. Dziś już trudno śnić tak jak kiedyś, przed laty, nie uważasz?

Pamiętasz może ten dzień, gdy mieliśmy po dwanaście lat i wszystko rosło w nas razem ze światem, który rozszerzał się po horyzont, po brzegi wiary w przyszłość, po własne oczekiwanie?

Było ciepło, hermetycznie, cieplarnianie ciepło, letnio. Siedzieliśmy na ławce przed domem i gadaliśmy o wspólnych sprawach. Gadaliśmy długo, czas nie gonił nas, rozciągał się leniwie, popołudniowo, tak samo chciało się go rozniecać jak i deptać, iskra po iskrze, słowo po słowie, śniąc czy też żyjąc naprawdę, cóż wtedy mogliśmy o tym wiedzieć?




Kiedy to się zaczęło, pamiętasz? Ten niepokój i chęć zmian, to urywanie się naciągniętej nici porozumienia i rozróżnienia nas dwojga? Czemu czasem trzeba dorastać w jednej chwili, nie dorastając naprawdę, tracąc złudzenia, tracąc wiarę, a zyskując kilka ziaren lęku, który potem olbrzymieje, rozprzestrzenia się, zaraża? Czemu?

Nie mamy już dwunastu lat, mamy żal, tyle żalu do ofiarowania. Nie wiem czy coś jeszcze, nie wiem.

I nie wiem, czemu Ci to teraz mówię. Dziś jest tylko słowem, jutro niewiadomą, a wczoraj, wczoraj porzuciło nas i kazało dorosnąć, stanąć na wysokości zadania, na chyboczącej się drabinie do nieba, piekła, któż to może wiedzieć. Moż dlatego tyle w nas żalu, może...

A póki co nadal śnimy. Codziennie budzimy się dojrzewając do tego snu, który wciąż się w nas rozpręża, odrapuje powieki to zniecierpliwione, to ostygłe. Nie chcę zagubić się w tej podróży poprzez czas, roztrzaskać się nagle o kanty ziemi, bo wiem, wiem już, iż będzie to chwila mojej śmierci. Mówią, że śmierć jest przebudzeniem.

Zamknij teraz oczy, przymruż powieki i wsłuchaj się w szelest skrzydeł. Jest ciemno, choć jasno, wokół głów krążą nam barwne ćmy, niedosięgłe, niedotykalne. Ale to przecież tylko sen. To tylko sen.

Słodko - gorzko



Ogniskuję swe istnienie własnym ja, z brawurą sobie poczynam tak, z mocą, która przecież parzy wnętrze dłoni i wykoślawia resztę wszechświata. Gdzieś mnie ciągnie w przestrzeń zbawienną swoją wielkością, nieograniczeniem tym, jakiego się pragnie, choćby rozum mówi, że wszystko ma swoje granice, swój zmierzch i koniec.

Wyciszam się jak potrafię, a może krzyczę bezgłośnie, kto wie. Słodko-gorzko, w kontraście i buncie przeciw wszystkiemu co nazbyt zachłanne, co, przeciwnie, obojętne, co płytkie i nieszczere. Bez kompasu, bez zegara staram się liczyć ziarnka piasku i iść lub cofać się, w zależności, gdzie w danym momencie przeczuwam lepszy dla mnie kąt. Schowałabym się najchętniej w swoich snach, w których wciąż jestem młoda i żywa.

Przewrażliwienie i fantasmagorie z deszczowych chmur. Zbiera się na burzę.

niedziela, 27 maja 2012

Zmagania


Ciągłe, nieustanne nieogarnianie przestrzeni, wrażeń, stanów, doznań, myśli, chwilowych postanowień, konfliktów z rzeczywistością, braku i niedostatku czegoś, co spoiłoby, być może, wszystko to, co stanowi moje tu i teraz.
Poetyckość gdzieś w pobliżu żarzy się i rozpływa dymem, kontrastuje w nieokreśloności, zmniejsza ostrość widzenia, łagodzi zbyt głośne cienie i kanty brył obcych istnień. Miekkość mego trwania i twardy bruk niemożności wyjścia poza siebie. A więc jednak mur, mur, za który wyjrzeć nie sposób, choć pragnienie nowego poznania i innej wolności lub też kolejnej udręki uwięzienia w smolistej, lepkiej konieczności.
Lęki codzienności i to oczekiwanie na zbawienie odmiany - tej obietnicy, która nigdy się nie spełnia, a przecież to czekanie, odchodzenie i powroty do siebie, musi mieć jakiś sens, sens walki o chłodny łyk chwilowego nawet spełnienia.
Zatopię się w odmęcie zmagań z własnymi demonami, raz po raz przypominać będę figurę retoryczną pytań bez odpowiedzi. A niech tam, ponoć zaspokojenie intelektualne jest przywilejem głupców.

piątek, 18 maja 2012

Szarość przedświtu


Moja ulubiona prawda to prawda subiektywna. Socjologicznie przeciągam strunę i, choćby nikt tego nie spostrzegł, budować chcę i burzyć, podważać we własnym świecie świat obiektywny, kolektywny, zwielokrotniony jednością w wielości. Lubię się buntować przeciw zasadom i normom, mieć odmienne zdanie, zabierać głos, który i tak połknie nieustannie głodny tłum. Po to mam usta i smak. Ponoć to czasem po prostu kwestia smaku.

Przeglądam "Grę w klasy", która kurzy się na półce, i zastanawiam się czy czegoś się przez ten czas nauczyłam, czy coś do mnie dotarło. Emblematy wędrujących bez kompasu, piętno samowygnania ciąży i uwzniośla jednocześnie. Paradoksy są konieczne by zrównać białe z czarnym i zrodzić szarość przedświtu.




Kiedy z sił opadam, bo znów mówię do siebie, tylko ja tu zostałam przecież, nadal chce mi się roić te mitologie, te rozpacze i zaprzeczenia. Choćby nie wiem jak bezsensowane się to wydawało, a może właśnie dlatego. M. mówi, że świat jest nielogiczny, a więc wbrew temu, jedak tworzę jakiś sens, skoro omijam te ludzkie drogowskazy, rozniecam własny płomień, który oświetli mi drogę donikąd.

środa, 16 maja 2012

Pył marny


Wiosennie zawsze dopada mnie takie odklejenie od całego tego pędu do kwitnienia, błahostek, rozmówek i lekkości. Ociężałość jakaś, pragnienie doznania czegoś prawdziwszego i ważniejszego. Ech. Niedopasowanie.
Zbliżam się do ludzi by zaraz uciec od tych jazgotów i śmiechów pustych. Brak, brak mi sensu, który jest, ale o którym się nie pamięta, że być może przygarnie, skoncentruje treści i formy, wyważy proporcje.
Nikt już nie chce być człowiekiem, nie zadaje pytań by nie słyszeć odpowiedzi - wrażenie moje takie, co przygniata mnie do ziemi i zatyka usta. Boję się, że muszę nauczyć się oddychać marnym pyłem. Znów muszę się tego uczyć.

czwartek, 10 maja 2012

Wychylona

 
Inna percepcja, inne spojrzenie, też dobre, bo inne, dopełnia całokształtu świata,który tworzy się i staje teraz, nieustannie staje się dla nas.
Jeszcze nie tak dawno, zdaje się, miałam ambicje coś niecoś ze sztuką się zapoznawać, a teraz tylko wewnetrzny barometr ciśnień widzę, dalej nie sięgam, bo mam wrażenie, że to kłamstwo, oszustwo, wypaczenie. Czekam aż wichry przejdą, ale gdy cichną to znów melancholia i rozleniwienie nadchodzi.
 
 
Jak to się wszystko zmienia, pozostając być może tym samym. Cóż możemy o tym wiedzieć? Drżymy tylko omiatani następną falą ulotności.
Sny miałam dziecinne, czas powrotu do szczenięcych lat, bunt taki, że jeszcze wszystko można zmienić, że jeszcze nic nie zostało przesądzone. Szkoda tylko, iż na jawie bezsilność dopada, niemoc, brak wiary. Szkoda.
W pragnienie się zmieniam, jestem nim, acz wiem, wiem, że to też odejdzie, gdy nasyci się moim smutkiem, moją, w gruncie rzeczy, biernością i atawistycznym lękiem wyłonienia się z ciasnej skorupy przyzwyczajenia i rutyny.
Znów odchylam się niebezpiecznie od krawędzi świata, który właśnie się radośnie rozrasta i tworzy nowe początki.
 

środa, 9 maja 2012

Zaniechanie


Nic się nie dzeje, nic się nie dzieje. Tylko rozlewają się we mnie uczucia, o istnieniu których zpomniałam. Kolejne niespełnienie, niemżoliwość, jałowość. A przecież nie można oszukać oczu, ramion i myśli niesfornych. Będziem marzyć i napawać się tym, co nieosiągalne na jawie. Ten pan tylko patrzy. Tylko jest. Nic nie powiem, niczego nie nazwę, określenia rozpadają się na końcu języka. Znów zimno, choć skronie płoną niezdrowo. Nic się nie dzieje, choć dzieje się wszystko we mnie, rozłazi rumieńcem zaniechania. Policzę jeszcze raz do dziesięciu i odetchnę pełną piersią. Piersią pełną tęsknej pustki.

sobota, 5 maja 2012

W stronę słońca...


Trudno mi się rozmarzyć, jeśli można tak powiedzieć, konkretnie. Za to jakieś stany przedziwne nie opuszczają mnie nawet na chwilę, nie pozwalają się skupić. Myśli błądzą w nieodkrytych zmysłem przestrzeniach. Cóż w takim razie po słowach?
A jednak, słowa niewdzięczne to przychodzą to odchodzą, jak to one, zastępują siebie, wciąż nie mówiąc nic, więc za każdym razem wiem, one też wiedzą, że to nie to.
Kwitną bzy i kwiaty kasztanowca. Cudnie jest, bo niepokój, ten co zawsze, ma jakby żywszy kolor, kolor oczekiwania na skowyt losu, co nie przeciąga tej cienkiej nici poza granice bólu, poza granice wytrzymałości na ból. Może ma dość tej walki ze mną, tego wiecznego zmagania się i bezpłodnego przeklinania.
Nic to, przecież zieleni się i iskrzy w odcieniach nadzei. Płatki pierwszych kwiatów przyklejają się do podeszw butów. Przecież jednak trzeba iść dalej, trzeba iść. Trzeba zdeptać ten smutek przemijania i po prostu iść przed siebie.


czwartek, 3 maja 2012

Trwaj chwilo


Maj się mai, leniwie i błogo. Co krok zaskakuje pozimowym powrotem odrodzonej natury. Żółte mlecze prezentują się w pełnej krasie, ale tylko tam, gdzie bezlitosne osrza kosiarek nie pozbawiły ich głów. Kwitną bzy - brak słów by nazwać obezwładniające uczucie wywołane bliskością ich krzewów. Znów stajemy się dziećmi, beztroskimi i cudownie naiwnymi.
Chyba i ja tracę głowę. Ale cóż przyjemniejszego niż zatracić się w płochości wiosny i myśleć nie myśląc, zaciągać w nozdrza zapachy i wrażenia, jasność słonecznego blasku i te swawolne półcienie, które zawsze są gdzieś obok, czają się w pobliżu, zaskakują ciężarem gatunkowym, drgnięciem powieki, nagłym pojawieniem się niedobrego przeczucia, że to wszystko jakby utkane ze snu, z mary, zupełnie nierzeczywiste...
Wszystko mija. Wszystko się zmienia. Może więc nazbieram polnych kwiatów i będę patrzeć jak umierają w wazonie. Ich zasuszone badyle wyrzucę potem z odrobiną żalu. Żal jest czymś nieodłącznym w chwilach wręcz bolesnego szczęścia.