poniedziałek, 27 maja 2013

Był taki czwartek


Z anteny radia jakiś głos przypomniał, że mam dziś imieniny. Nie obchodzę imienin, ale w jakimś stopniu, stopniu nierzeczywistym, zwłaszcza w czwartkowy poranek, dochodzę dzięki temu do wniosku, że własne imię określa mnie w tym świecie, przybliża do niego, wpisuje w inne nazwane przestrzenie, które składają się na regularną jego bryłę.

Od jakiegoś czasu poniedziałki stawiają mnie na nogi, cucą, wtorki dopełniają ten proces, środy organizują moją aktywność, głównie zawodową, czwartki są dniem refleksji, zadumy, ociężałej melancholii, piątki przychodzą nagle i szamocą się wewnętrznym sprzeciwem wobec wytyczonego biegu spraw. Soboty i niedziele płyną leniwie, równo, są niczyje, ani moje, ani nie moje – unieruchamiają ciało, ducha, myśli – marzą o czymś innym, o namiastce swobodnej szczęśliwości.



Wracając do czwartków – bo dziś jest czwartek właśnie – przymus jest tego dnia obcym słowem. Cichy bunt odzywa się pośród chaosu, szczebioczących odgłosów zza ściany, widok za oknem, jego ramy, staje się malowniczym pejzażem snu, furtką do niego, szczeliną w murze, za którym trwa pewien niedopowiedziany jeszcze moją obecnością kawałek wszechświata. Chyba powinnam wyjść, ale wiem, że jeszcze nie mogę, że jeszcze jest mi trudno, że nie czas na to, choć i czas najwyższy, bo nie czekanie, a zmienność jest jego prawem.

Mimo wszystko siedzę tu i rozrastam się w gęstwinie swoich pragnień, swojego sprzeciwu wobec porządku, uszeregowania, poukładania. Jestem truchłem tylko, moja widzialna powłoka daje się zauważyć, wchodzi w zaczątki korelacji, a jednak, poza tym wszystkim – poza samą sobą, otwieram okno, wychylam się za parapet i spadam głową w dół w konieczność, w trywialność, w, tak naprawdę, identyczne, co i tutaj, zamknięcie.

niedziela, 19 maja 2013

Postępujący proces rozproszenia


Tylko niektórzy, tak jak Marcin Świetlicki, zauważają, wiedzą i czują, jak bardzo rozprasza istnienie świata... Skupiłabym się na czymś, na zieleni traw, na szumie wiatru, na dotyku chłodnej rosy, na sobie, swoich myślach, na zapisanych w starych księgach myślach innych ludzi - na czymkolwiek.


Ale nie potrafię, niknę wobec tego szumu świata, znikam, jest mnie coraz mniej, z każdym dniem mniej. Rozpraszam się...

piątek, 3 maja 2013

Alicja


Dzień był deszczowy. Pozwalał skupiać się na jego poszczególnych fragmentach, chłodzie, wilgoci wypełniającej zazielenione pierwszymi zaczątkami liści przestrzenie, swojskiej melancholii, która w zabłoconych buciorach wita wiosnę. Choć w biurze czas wlókł się jak stargany życiem staruszek, tolerowałam cierpliwie ten mozół pęcznienia godzin. Przeglądałam papiery, spoglądałam na zegar, stukałam palcami w klawiaturę laptopa. W duchu obawiałam się swojego niedoświadczenia, swojej nerwowości i niesforności języka, który zwykł plątać się, gdy jego właścicielka czuła się niepewnie. Po południu czekał mnie pierwszy w życiu wywiad.

Nie wszystkie momenty trzeba uwieczniać w pamięci. Tym razem też tak było. Dwie godziny wyjęte spośród innych, rzucone gdzieś w ciemny kąt – nie będę ich wspominać często, jestem pewna. Wysiadłam z samochodu, którego wnętrze zdążyłam zadymić papierosem, poprawiłam płaszcz, wzięłam teczkę – stworzyłam jakiś rodzaj pozoru, którego bezpieczny pancerz chronił mnie aż do wyjścia z tego domu. Tylko nieliczni potrafili rozpoznać w nim sztuczność.


Rozmowa przebiegała dobrze. Równo, stabilnie, bez zgrzytów. Cieszyłam się, że nie muszę bawić się elokwencją, dociekać, zachęcać, rozniecać nici porozumienia. Gdzieś poza mną padały kolejne słowa, układały się w zdania, chwytałam intuicyjnie ich sens, robiłam ogólne notatki, gdy spostrzegłam, że dyktafon zakończył już ze mną współpracę. Dopiero pod koniec spotkania, gdy usiadłam na kuchennym taborecie, by obejrzeć zapiski doświadczonego poety – przyszpiliłam czyjś wzrok. Odbijałam się w szybie starego segmentu. Obserwowałam to odbicie, tak jak ono obserwowało mnie. Miałam wrażenie, że mamy ze sobą coś wspólnego, lecz, jednak, pozostajemy dwoma oddzielnymi bytami. Zdaje się, że obie byłyśmy prawdziwe i obie sztuczne. Ta chwila przycupnięcia na stołku, to – chyba już będę się zbierać, to – było mi bardzo miło – nic nie znaczyło. Frazy spięte klamrą powszedniego uniwersalizmu zachowań nie miały w sobie nic z autentyczności. A jednak pozwalały funkcjonować w świecie owładniętym fałszem – jedno wynikało z drugiego, determinizm opacznych faktów przybrał maskę realności.

Wracałam w nastroju przygnębienia po dobrze spełnionym obowiązku. Stawałam się istotą społeczną – przystawalność do rutyny kontaktów międzyludzkich wchodziła mi stopniowo w krew. Słabłam – mojej siły wystarczało na krótko. Zasypiałam przed migającym telewizorem, dostrzegając kątem oka nieznaczne ruchy małych stworzonek przebiegających po krawędzi lustra. Pamiętam, w ostatnim buntowniczym odruchu, ułożyłam je na dywanie, by stąpać po nim w nadziei, że zapadnę się w tym labiryncie odbitych doświadczeń.

Nikt nie nazywa mnie Alicją. Nigdy tak nie było. A jednak gdzieś w mojej głowie rozbrzmiewa ciche zawodzenie, monotonne wołanie z daleka. Czekam tylko na jakiś znak – niechby tylko przebiegł mi drogę ten biały szkodnik.

Strzępki wiary


 To takie groteskowe, groteskowe i pospolite, w gruncie rzeczy bardziej pospolite niż żucie gumy i bardziej groteskowe od znalezienia takiej gumy przylepionej do spodni na pupie, tuż po wyjściu z kina. Jesteś kobietą, Margo, a ja jestem mężczyzną, oboje jesteśmy ludźmi, to już małpi determinizm, tak zwana ewolucja gatunkowa, największy przekręt natury, dzieje apokalipsy spisywane od tyłu do przodu, od dołu do góry i z powrotem, a w tym my razem, spleceni jak dwie poczwarki w jednym kokonie, ty już się prężysz do lotu, ja chowam głowę głębiej w ciasny wór, szukam zapałek, by jeszcze zdążyć poświęcić siebie i ciebie, by dać nam szansę uwolnienia się od konieczności, która tak naprawdę jest długim spadaniem w niebyt, w próżnię ochlapaną strzępkiem wiary w zbawienie dusz.