piątek, 28 lutego 2014

Błotne dzieci


Twarze w oknach przywarły do szyb ożywione niecodziennym widokiem. Zazwyczaj wyglądały na martwe i nieruchome, jedynie ich oczy z pozorną obojętnością lustrowały przechodniów, doszukując się w nich znamion odmienności. Ludzie, jacy tu żyli, byli w pewien sposób podobni do siebie, a gości spoza enklawy miewali niezwykle rzadko. Na starym, po peerelowskim osiedlu nie co dzień oglądało się coś rzeczywiście godnego uwagi. Co najwyżej zataczającego się, kolejny raz w tym tygodniu, sąsiada z klatki obok lub grupkę chłopców, spluwających co i rusz pod nogi, zastanawiających się skąd pozyskać fundusze na papierosy i kilka puszek taniego piwa.
 Tu i ówdzie walały się śmieci, plastikowe torebki niedbale porzucone na trawniku, papierki po batonikach, puste paczki po papierosach extra mocnych, opróżnione butelki po winie. Nie brakowało psich gówien, zużytych prezerwatyw, przyklejonych do ławek gum do żucia. Znalazła się nawet, złowieszczo przypominająca ludzkie niemowlę, naga, niemożliwie brudna lalka, której oczy, pozbawione powiek, wywrócone do góry białkami, przyprawiały o dreszcze. Na całej powierzchni bladoróżowego korpusu widniały ślady zębów. Jedna noga, złowieszczo poharatana, wisiała na ostatnim strzępku tworzywa. Przybysze zatrzymali się obok, pochylili główki, wyglądało to zupełnie tak, jak gdyby jej współczuli. Wyciągnięte po nieżywe ciałko palce uniosły zabawkę i zabrały ze sobą.
 Błotne dzieci nigdy nie podchodziły tak blisko ludzkich zabudowań. Tego popołudnia jednak dwoje z nich, trzymając się za drobniutkie rączki, człapało wąskimi uliczkami, rozglądając się ciekawie. Po kształtach, choć z trudem, można było rozpoznać w nich chłopca i dziewczynkę. Malec wskazywał od czasu do czasu jakiś obiekt, meandrując wyciągniętym w powietrzu ramieniem, z którego obficie skapywała brunatna maź. Jego towarzyszka w trakcie tych gestów kiwała niepewnie głową i mocniej przyciskała do piersi kaleką lalę. Obie wyglądały równie żałośnie.
 Zostawiali za sobą mokre ślady małych stópek. Wytyczony nimi szlak prowadził na pobliskie mokradło, ale to akurat nie było dla nikogo zaskoczeniem. Wszyscy mieszkańcy osiedla „Dobra nowina” wiedzieli, gdzie żyją błotne dzieci i starali się tam nie zapuszczać. Bytność obcych stworzeń pozostawiała liczne ślady – obgryzione kosteczki polnych żyjątek – myszy, ptaków, młodych zajęcy, niekiedy nawet zabłąkanego kota, resztki ich zakrwawionego futerka i śmierdzących wnętrzności. Nikt nie spuszczał ze smyczy swego kochanego pieska w tamtych rejonach, a jeśli któryś z nich pobiegł zbyt daleko, jego los był przesądzony.


 Luiza naciągnęła opadające pończochy i spryskała się perfumami. Wyjęła z paczki kolejnego papierosa i włożyła go w usta umalowane ostrą czerwienią. Poszukała zapalniczki, porzuconej niedbale na komodzie, spojrzała na kota, który czmychnął spod łóżka na dźwięk jej kroków. Bał się, jeszcze biedak nie przywykł do nowej pani. Nie próbowała go oswajać, nie zagrzeje przecież tu miejsca.
Czekała właśnie na swojego stałego klienta. Nie płacił jej dużo, ale przynajmniej był dyskretny i nie żądał żadnych wymyślnych usług. Po prostu trzy razy w miesiącu, zaraz po zamknięciu zakładu fryzjerskiego, przychodził na dwie godziny, z których jedna przeznaczona była na picie mocnej herbaty w porcelanowych filiżankach i niezobowiązującą konwersację. Zapewne tego właśnie brakowało mu we własnym domu. Po tym ceremoniale następowało krótkie, nerwowe zbliżenie, podczas którego Luiza stawała się nieobecna, patrzyła w sufit i czekała, aż mężczyzna zadrga na niej konwulsyjnie. Później w ciszy i skupieniu obmywał się w przygotowanej misce z wodą, zaczesywał rzadkie włosy z namaszczeniem, zapinał starannie każdy guzik.
Byli gorsi od niego, znacznie gorsi. Przychodzili pijani, w śmierdzących moczem spodniach, z dopiero co odebraną wypłatą w brudnych dłoniach. Szarpali się z nią, obrzucali wiązankami przekleństw, rozbijali tandetne figurki, które ustawiała na segmencie. Czasem wyrywało im się przy tym imię żony. Luiza znosiła to najcierpliwiej jak tylko potrafiła. Potrzebowała ich pieniędzy. W tak mały mieście chętnych płacić za jej wdzięki nie było wielu, a i konkurencja spora. Nie ona jedna trudniła się tym fachem. Nie ona jedna musiała żyć z jego konsekwencjami.
 By skrócić oczekiwanie, przeglądała w lustrze. Uroda, którą tak się niegdyś szczyciła, zaczynała mocno przygasać. Nie była już młodą dziewczyną. Niedawno wyrzuciła na śmietnik ukochaną lalkę z dzieciństwa, przechowywaną niczym relikwia. Widziała, że po kilku dniach targały ją w zębach bezpańskie kundle. Wzruszyła tylko ramionami. Wspomnienia z beztroskich lat musiała pogrzebać już dawno, powodowały melancholię i infantylne pragnienia, na które nie mogła sobie pozwolić. Wokół jej oczu pojawiły się kolejne bruzdy. Zmartwienia, sposób zarobkowania, lęk o niepewne jutro, o zapłacenie czynszu, wszystko to, na co składało się życie, pozostawiło na jej twarzy wyraźne oznaki. No i jeszcze te zabiegi, którym musiała poddawać się co jakiś czas. One też kosztowały niemało. Kosztowały znacznie więcej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
  Kiedy poszedł, zmyła makijaż, przebrała się w zwyczajne ubranie i założyła długi, szary płaszcz. Trochę zachodu kosztowało ją pochwycenie kota i wsadzenie go do klatki. Szarpał się i gryzł, jakby przeczuwał, że nie ma wobec niego dobrych zamiarów. Kiedy już uporała się ze wszystkim, włożyła kalosze, wełnianą czapkę, i wyszła z mieszkania. Na zewnątrz było chłodno, mocniej wtuliła się w okrycie. To już początek października – pomyślała. Za miesiąc czy półtora, pierwszy śnieg pokryje ziemię. Na białym puchu krople krwi staną się bardziej widoczne.
 Nie spieszyła się. Nie chciała, aby jej nerwowe kroki wzbudziły czyjąś ciekawość. Cieszyła się, że kot nie zamiauczał, gdy mijała ostatnie bloki. Co prawda zjeżył sierść i nerwowo strzygł uszami, ale tym nie musiała się przejmować. Przez nikogo nie zaczepiana, doszła do gęstych, dziko rosnących drzewek śliwkowych, minęła krzaki pigwy i wydeptaną przez siebie ścieżyną dotarła do miejsca, z którego widać już było początek grzęzawiska. Nieopatrznie nadepnęła na bielące się w trawie kosteczki. Zaklęła pod nosem. Powiew zimnego powietrza niósł woń zgnilizny i rozkładu.
  Położyła się na kępach zasuszonego wrzosu. Nie chciała, nie mogła jeszcze wracać. Jej ciało stało się nagle leniwe, niemal zrośnięte z ziemią. Spojrzała w niebo zasnute kilkoma ciemniejszymi chmurami. Było ciężkie, złowrogie, niepokojąco bliskie. Wyciągnęła do niego rękę, poruszyła długimi palcami w przestrzeni. Nie padł na nie ani jeden promyk słońca, tylko wiatr muskał je delikatnie. Przymknęła powieki. Wydawało jej się, że słyszy dziecięce kwilenie, słabiutki płacz, pomruki i gaworzenia, może nawet urywany śmiech. Instynktownie dotknęła brzucha i gładziła go powolnymi ruchami dłoni. Pamiętała, nie zapomniała jeszcze, one nadal tu były, tuż pod jej sercem. Jakiś żal ścisnął jej gardło. Z tym uczuciem zasnęła.
 Obudziły ją krople deszczu. Wstała szybko, otrzepała się i odeszła, zabierając ze sobą pustą klatkę.
Dzieci już wkrótce wiedziały dokąd mają iść. Tak długo były głodne, samotne, niepewne, zamarzyły więc o prawdziwym schronieniu. Pozostawione niegdyś w zimnej topieli, każdego dnia tęskniły za odrobiną ciepła. Te skromne posiłki, które przynosiła matka, wystarczały na krótko. Bardziej jednak niż pożywienia pragnęły jej miłości.
Czekały na nią, gdy wróciła. Wyciągnęły do niej rączki, uradowane, i chwiejnymi krokami zaczęły się do niej przybliżać. Przerażona Luiza chciała uciekać, ale potknęła się o krzesło i runęła z łoskotem na podłogę. Oszołomiona, nie próbowała protestować. Przyciskała z całych sił swoją starą lalkę, gdy kolejne grudy błota wlewały się do jej gardła.

środa, 26 lutego 2014

Bladość cienia


Byłam jej niedoskonałą kopią, odbiciem ledwie podobnym, choć przecież byłam nią samą.

Julia wyszła z domu. Ostatnim dźwiękiem, który usłyszałam, było głośne zatrzaśniecie drzwi. Przez następnych kilka godzin, gdy jeszcze byłam w stanie rejestrować upływ czasu, całe wnętrze opanowała trudna do zniesienia cisza. Niełatwo było sobie z tym faktem poradzić. Nie wiedziałam, gdzie poszła. Nie tłumaczyła się, jak zwykle. Kazała czekać na swój powrót, jak na ratunek przed nicością, przed śmiercią, przed tym rodzajem dezaktualizacji, który wiązał się z samotnym przeżywaniem każdej chwili.
Usiadłam w kącie i podkuliłam nogi. Coś przecież czaiło się w tej przestrzeni pełnej załamań światła, kantów, nieregularnych brył i zapachu stęchlizny. Bałam się poruszyć, by nie sprowokować ataku. Julia jeszcze do niedawna próbowała być tarczą ochronną – ciągle zwarta, konkretna, cielesna – nie imały jej się te wszystkie mary, widziadła, upiory, które mieszkały w naszym domu. Ale od jakiegoś czasu zaczęła się wycofywać, krygować, uciekać na sobie tylko znane terytoria. Nie wyjaśniła, co ją tak przestraszyło. Nie mogłam jej za to obwiniać, pragnęła żyć swoim życiem, prostym i zwyczajnym, tak różnym i odklejonym od mojego.
Kiedy mnie zostawiła, starałam się nie oddychać zbyt głęboko, by nie zburzyć porządku rzeczy. Mój wzrok badał każdy kąt, każdy zakamarek pokoju, by tym samym go oswoić, uczynić znajomym, niegroźnym, pozbawionym ukrytych właściwości. Po godzinie albo dwóch, rozbolały mnie pośladki. Cienka wykładzina nie stanowiła wygodnego siedziska. Na domiar złego zwyczajnie zachciało mi się palić. Ostrożnie wstałam i poczłapałam do kuchni po fajkę. Nic się nie stało, choć kątem oka zarejestrowałam jakiś ruch tuż za moimi plecami. To nic niezwykłego, tłumaczyłam sobie, za naszymi plecami zawsze dzieje się najwięcej. Wciągnęłam haust dymu łapczywie. Parę minut miałam spokój. Nikt i nic nie ma do mnie dostępu, gdy palę. Nie wiem nawet, jak wpracowałam sobie ten system obronny, ale tak właśnie było. Zapobiegawczo poszperałam po szafkach i lodówce, chwyciłam dwie kromki chleba, kilka plasterków szynki, paczkę papierosów, ostry nóż, i wróciłam na swoje miejsce. Mocno przywarłam do ściany, próbując wtopić się w tło i nie zwracać na siebie uwagi. Zasłoniłam uszy wypróbowanym po wielokroć gestem. Chrobot małych ząbków znów stawał się nieznośny.
Z boku pewnie wyglądało to dziwacznie, gdy tak siedziałam z kamiennym wyrazem twarzy. Zastygłam, znieruchomiałam, odchyliłam się od rzeczywistości. Zaczęłam wspominać lata, gdy przetrwanie wydawało się tak łatwe i znośne, ba, niekiedy wręcz przyjemne. Gdzie mi się to zapodziało? I dokąd poszła Julia? Czemu nie ma jej tu ze mną?
Nigdy jej tego nie mówiłam, ale podziwiałam ją za kilka cech, nienawidziłam za inne, lecz przede wszystkim odczuwałam w stosunku do niej pewien rodzaj dystansu, niezrozumienia, odmienności.


 Bałam się, gdy podchodziła zbyt blisko i wymuszała sztuczny uśmiech czy pewien rodzaj zachowania odpowiedniego, jej zdaniem, do zaistniałych okoliczności. Wydawało mi się wtedy, że mnie zawłaszcza, skłania ku sobie, zabiera mi nawet ten niewielki skrawek ziemi, który odruchowo nauczyłam się nazywać swoim.
 Słuchałam jej słów, zawsze odnosząc się do  nich krytycznie. Na słowa byłam szczególnie wyczulona.
 Potrafiła mówić pięknie. Gdy padały z jej ust największe mądrości, zazwyczaj długo przeciągała wyrazy, próbowała wtedy dźwięków, smakowała je, zastanawiała się, potykała o frazy, aprobowała wyklutą myśl lub nie, zawsze jednak pragnęła jak najlepiej, najściślej zrozumieć dane zagadnienie sama, a później przedstawić go innym. Nieładnie wykrzywiała za to twarz, gdy czuła się zmuszona do grzecznych, jałowych dyskusji. Męczyły ją. Wiedziała, że jest nieszczera i że nie potrafi tego ukryć. Zdawała sobie sprawę również z tego, że tak dużo jest wokół lepiej lub gorzej maskowanej obłudy, że nią jedną nikt się nie przejmie. Co najwyżej potraktuje ją jako niegroźną dziwaczkę, bądź zarozumiałą zołzę. To nie było takie ważne. Ja natomiast ciągle nie miałam swojego zdania. Byłam niezdecydowana i pełna obaw. Każda stałość, oczywistość, ostateczność posiadała wg mnie kolejne warstwy, niczym ciasto francuskie. To stało się moim znakiem rozpoznawczym. Grzęzłam w wątpliwościach i paradoksach.
 Pamiętam, że kiedyś, w dzieciństwie, Julia była mi bliska. Bawiłyśmy się razem, razem śmiałyśmy się z rzeczy, które dotyczyły tylko nas dwóch. Beztroskie poszerzanie granic świata wypełniało nam dni. Na wspólnych fotografiach z tamtych lat widnieją nasze uśmiechnięte buzie. Obejmujemy się na nich tak mocno, jakbyśmy chciały się zjednoczyć, spoić ze sobą. Przeglądam je beznamiętnie, pocieram wierzchem dłoni, próbuję przywołać tamte wrażenia. Ale wiem, że to minęło bezpowrotnie, może nawet zdarzyło się w komuś innemu?
 Chyba w okresie dorastania zaczęło robić się trudno. Czego innego chciała ona, czego innego ja. Nie potrafiłyśmy się już porozumieć. Ona pragnęła chwytać życie garściami, ja popadałam w coraz to bardziej skomplikowane obsesje, lęki, przytłoczenia.
Kiedy pojawił się on – polubiłyśmy go obie, ale ten chłopiec, jak się z czasem okazało, wolał ją, żywą i wesołą, odważną, błyskotliwą dziewczynę z długimi blond włosami. Mnie znał słabo, czasem tylko mijaliśmy się w drzwiach, gdy przychodził do niej wieczorem z butelką wina, zamienialiśmy ze sobą kilka słów, krzyżowaliśmy niepewne i zmieszane spojrzenia. Próbował mnie dotknąć raz czy dwa, pamiętam, ale szybko cofał dłoń.
Nie robiłam im przeszkód, świat miał swoje wymagania, rozumiałam to. Spoglądałam z boku na ich szczęście, w pierwszych momentach nierówne, kanciaste, formujące się dopiero, później coraz to stabilniejsze. Nie uczestniczyłam w nim, nie mogłam. Trwałam poza tym wszystkim, co dotyczyło tych dwojga. Byłam zaledwie cieniem padającym na ścianę w tym maleńkim pokoju, który otaczał i chronił rodzące się uczucia.
 Myślę, że mogłabym, że chciałam czasem wyskoczyć przez okno, gdy tak rozmawiali, snuli plany, roztaczali wokół siebie aurę przystawalności i ułożenia. Szkoda, że na zewnątrz był cały ten wielki świat, którego istnienie tak mi ciążyło, szkoda. A przecież i oni nie zawsze tacy byli. Jeszcze nie tak dawno zaproponowaliby kieliszek wina, porozmawiali, ot tak, o niczym, o nas, o każdej maleńkiej i kruchej wątpliwości. Lecz teraz zmienili się, dorośli. Nie mają czasu na zamyślenia i brak strategii przetrwania. Są jaśni, prawie nie widać tych szram i zacieków, potknięć, które przytrafiały im się po drodze. Tylko mnie się nie udało dookreślić i dojrzeć, ciągle jestem niesymetryczna, zaciemniona, niby kiepska fotografia z fragmentem czyichś dłoni zasłaniających migawkę.
 W tym domu nigdy nie było zbyt wiele miejsca. Ciasnota, wielość kątów pozatykanych szklaną watą i otuliną, względnie starymi łachami, kocami, bo przeciągi i wkradająca się pleśń nie są mile widziane. Dość długo ukrywałam się za szafą, regałem z książkami, na których zbierał się kurz – jeszcze można dostrzec na nich odciski moich palców. Ostatnio najczęściej lądowałam w kąciku pod schodami prowadzącymi do piwnicy. Właściwie to już nie jest teren mieszkalny, więc chyba siłą rzeczy eksmitują mnie stąd.
 Słyszę niekiedy czyjeś kroki, czyjś śmiech, nawołujące głosy. Lecz to nie mnie wołają, wiem, zapomnieli, zostawili, odeszli poza obręb cienia. Układam się wtedy wygodniej, przymykam powieki, zatapiam się w fantazjach o kolejnych wcieleniach, którymi nigdy nie będę. Zakradam się jeszcze czasem do salonu. Nad kominkiem wisi wielkie stare lustro. Przeglądam się w nim chciwie, próbuję rozpoznać swoje rysy. Stoję tak przez chwilę, badam refleksy poświaty padającej zza przymkniętych drzwi. Oni są tam, ja tutaj, ta bariera jest wyraźna i oczywista. Przymierzam porzuconą na podłodze bluzkę Julii, szal, asymetryczną spódnicę, przeczesuję włosy jej szczotką. Jesteśmy coraz mniej podobne, stwierdzam po chwili. Oddaliłyśmy się od siebie. Z tą smutną myślą odpływam w niebyt.
Obudziło mnie czerwone niebo. Nie wiedziałam jak długo spałam i jaka jest pora dnia, nie mogłam wiedzieć. We śnie też budziłam się kilka razy. Zatarły się kontury. Tylko to czerwone niebo było realne, tak sądziłam. Zdarłam z rzęs pajęcze nitki i podeszłam do okna. Świat istniał, tak samo jak wcześniej, mimo, że wcale w tym wielkim przedsięwzięciu nie uczestniczyłam. Chyba nie powinnam być z tego powodu zdziwiona – pomyślałam.
Julia nie wróciła jeszcze do domu. Musiałam radzić sobie sama. Mijały dni. Zaczęłam przyglądać się swojej twarzy w łazienkowym lustrze codziennie rano. Wcześniej nie miałam do niego dostępu. Długo trwało, nim rozpoznałam własne odbicie. Nie pamiętałam nawet, że mam na nosie i policzkach kilka piegów, oczu koloru miodu, wydatne usta. Dobę dzieliłam teraz na fazy, epoki, części składowe. Niekiedy nie pasowały do siebie, więc próbowałam scalać je siłą woli. Efekty tych działań były rzecz jasna marne.
 Po tygodniu zobaczyłam ją z okna. Stała na ulicy i rozmawiała z naszym sąsiadem. Była piękna, cała w beżach i odcieniach złota. Tylko jej buty wydały mi się okropnie znoszone, z grudkami błota i trawy. Zerknęła przelotnie w stronę naszego mieszkania i poszła dalej. Z tyłu jej ramiona unosiły się w śmiesznych podrygach.
 Wczoraj, pierwszy raz od dwóch miesięcy, postanowiłam wyjść na zewnątrz. Byłam zaskoczona, że nogi niosą mnie przed siebie, krok za krokiem, aż do bólu ścięgien i lekkiej zadyszki. Nie rozpoznawałam miejsc, które widziałam po drodze. W większości były dla mnie czymś nowym. Zaczęłam podejrzewać, że rytm dobowy z tej strony przebiegał wg zupełnie innych reguł, niż za zamkniętymi drzwiami mojej siedziby. Coś się nie zgadzało. Spotkałam kilkoro ludzi. W ich starczych, zmęczonych obliczach dostrzegałam znajome rysy. Być może już kiedyś ich widziałam. W oknie wystawy mignęła mi przez sekundę twarz Julii. Odwróciłam się gwałtownie, ale za mną nie było nikogo. Jedynie papierowa torebka, targana przez wiatr, zaplątała się w gałęziach rosnącej dziko  leszczyny.

czwartek, 13 lutego 2014

Po drugiej stronie


“Zanurzyć się w rzeczywistości lub w jakimś rodzaju rzeczywistości I przekonać się, że to co na pierwszy rzut oka wydawało się całkowicie absurdalne, zaczyna nabierać znaczenia I układać się wokół innych form (absurdalnych lub nie), tak że w końcu z materiału rozbieżnego (w stosunku do stereotypu dnia) wyłania się i kształtuje jakiś koherentny rysunek, który tylko w zestawieniu z tamtym będzie wydawał się bezsensem, majakiem albo czymś niezrozumiałym.” 

Julio Cortazar “Gra w klasy”



Ręka przechodziła bez problemów. Powoli i systematycznie wtłaczała swą materię w szklaną powierzchnie ogromnego, zabytkowego lustra, zawieszonego w salonie ciotki Cecylii. Ręka niknęła po drugiej stronie w falującej mgle. Felix czuł mrowienie w palcach, których już nie dostrzegał. Mrowienie i jak gdyby lekki chłód. Nowo odkryte zjawisko niezwykle go ekscytowało. Rzeczywistość to zawsze cos więcej I coś mniej niż nam się wydaje. To nie była jego pierwsza próba PRZEJŚCIA. Odkąd zorientował się, że to zwierciadło kryje w sobie tajemnicę, niejednokrotnie starał się ją zgłębić, podniecony myślą o istnieniu innego wymiaru, do którego drzwi właśnie miał przed sobą. Zatapiał się w drżącą czeluść po raz kolejny, cały czas wiedząc, że może się cofnąć w każdej chwili. Natężał zmysły by być gotowym na najmniejszy przejaw bólu lub wszelkie inne doznania, które mogłyby zwiastować niebezpieczeństwo. Paraliżował go STRACH. Strach przed nieznanym. Przed tym co go spotkało, ale i przed tym ,co jeszcze może nastąpić. Przed tym, na co jeszcze nie był gotowy. Ale TO się zbliżało. Ogromne i nieubłagane. Wciągający wir innej przestrzeni, która wołała do niego, gdzieś w głębi jego głowy, gdzieś pod powiekami, pod ścierpniętą skórą. 

Odkąd przyjechał w odwiedziny do ciotki Cecylii, niemłodej już, uważanej wśród członków rodziny za zwariowaną ekscentryczkę, co dzień wpatrywał się w wielkie zwierciadło, zawieszone koło pięknego, drewnianego kredensu. Było majestatyczne, zwracało na siebie uwagę zaraz po wejściu do pomieszczenia, w jakiś sposób górowało nad nim. Każdego popołudnia, kiedy ciotka zwykła podawać obowiązkową herbatę, Felix obserwował swoje odbicie zawieszone między kredensem a starymi i zakurzonymi portretami rodziny. Widział swoją twarz, ale cały czas miał wrażenie, że to jednak nie on. Zupełnie jakby ktoś przyglądał mu się, nakładając na siebie powłokę-jego wierna replikę. Nawiedzający obraz z lustra nie odstępował go ani przez chwilę, krążył koło niego, nieustannie dotykał jego rozkołatanych nerwów i myśli. Dręczył jego emocje niczym struny gitary, z której wydobywała się poszarpana muzyka.

 Gdy pił gorącą herbatę, drżała mu ręka. Rozmowa z Cecylią stawała się urywaną wymiana poglądów. Najczęściej mówiła ona, a on nawet nie skupiał uwagi na tych monologach zajęty tym kimś, mającym jego oczy, wciąż patrzące, patrzące... Felix czuł się nieswojo. Tylko ciotka Cecylia uśmiechała się tajemniczo swymi cienkimi, umalowanymi wargami.


 Noce były koszmarne. Śniło mu się wesołe miasteczko. Za każdym razem złowieszczo wymalowany klown prowadził go do labiryntu krzywych zwierciadeł. Jego karaykaturalnie zmasakrowane odbicia otaczały go ze wszystkich stron, dziko wytrzeszczone oczy zbliżały się do niego, coraz większe i większe, świdrujące. Czuł w głowie zamęt i pulsowanie. Jakieś obce myśli kołatały się w jego głowie, przyzywały go. Setki wyciągniętych szponów wychodziło z luster, starając się go pochwycić. I wtedy budził się z krzykiem, cały zlany zimnym potem. Przez chwilę zdezorientowany, po woli przyzwyczajał oczy do mroku i rozpoznawał kształty pokoju. Przez resztę nocy nie mógł już zasnąć. Czuwał do świtu. 

 Na śniadanie schodził zmęczony i zażenowany swoim lękiem. Nie mógł się nadziwić, że ciotka nigdy nie zwróciła mu uwagi na nocne krzyki. Zupełnie jakby nic nie zauważyła. Czy mogła nie słyszeć hałasu, który powtarzał się co noc? Może łykała jakiś mocny środek na senny? W jej wieku to było możliwe. Tak chciał to sobie tłumaczyć. Tak było prościej. Złudzenia są potrzebne by w coś wierzyć.

 Ale nastąpiła taka noc, podczas której Felix po otwarciu oczu nie odzyskał jasności myślenia. Zatrzymał się w miejscu, gdzie sen i przebudzenie mieszają swe pierwsze wody, mętne i gęste jak pomyje. Wpatrując się w ciemność, wciąż widział przed sobą dziesiątki luster. W uszach szemrały mu przyzywające rozkazy. Jak otępiały lunatyk wstał z łóżka i ciemnymi schodami zszedł do salonu. Na skraju świadomości zaświtała mu myśl, że poświata emanująca z lustra nie jest naturalnym zjawiskiem. Ale coś w jego wnętrzu zaakceptowało ten fakt bez najmniejszego zdziwienia. Mechaniczne ruchy ciała prowadziły go do celu. To co się działo było odrealnione, jakby nadal śnił, zatopiony w białej pościeli. Wydawało się, że to zwierciadło się zbliża, a on cały czas stoi w miejscu, że wrysowuje w jego skórę świetlisto-mroczną tajemnicę, złączenie paradoksów zwielokrotnionych wielowymiarowością odbitej przestrzeni. Nieprzytomnym oczom jego odbicia towarzyszył dobrze znany, złowieszczy grymas ust. Wyciągnięte ramię już niemal dotykało szkła. I nagle błysk, jakaś iskra zapaliła się w głowie, i Felix ocknął się z dłonią zatopioną w połyskliwej toni. Gdy zdał sobie sprawę z tego co widzi, wpadł w panikę i uciekł na górę. Wzburzony i zdrętwiały z przerażenia przeczekał aż do wschodu słońca, nawet nie próbując analizować tego, co się stało. Jak strzęp materiału , który odrzucono z zespalającej go wcześniej całości, bytował w nocnej poświacie, oferującej mu azyl. Otępiały powitał ranek z popiołu, którego gorzki smak popił czarną kawą. Zanurzył się w nią jak w miękki aksamit chłodzący rozpalone czoło. 

 Jasność dnia przyniosła mu pewne pocieszenie. Ale kiedy sią ubierał, wciąż drżały mu ręce. Oddany lękowi nocy nie potrafił już odnaleźć siebie pośród brzasku dnia, wciąż wracając myślami do tego samego punktu, tracił kontakt z rzeczywistością, wchodził w inny wymiar. Ciotka Cecylia była za to w znakomitym nastroju. Nawet nie próbował z nią rozmawiać na temat swych niezwykłych przeżyć. Salon natomiast omijał z daleka, nie śmiąc spojrzeć na lustro. Dopiero wieczorem odważył się tam wejść. Ostrożnie podszedł do ściany. Wyciągnięta ręka zatopiła się w lustrze jak w szarym dymie. Tak łatwo można przyzwyczaić się do wszelkich niezwykłości, kiedy to, co do tej pory było pewnikiem i podstawą naszego postrzegania rzeczywistości, zostaje podważone. Łatwo zrozumieć, że nie ma żadnych stałych zasad. Jesteśmy tylko my i to co się nam przytrafia. Nie wszędzie jest miejsce na rozum. 

 Felix powtarzał ten rytuał co wieczór. Przygotowywał się na to, co było nieuniknione. Już wiedział, że DRUGA STRONA go wzywa. Już wiedział, że właśnie po to tu przybył, że gdzieś tam jest jego przeznaczenie... Nie próbował zagłębiać się w sensy i rozważania. Nie walczył.

I właśnie przyszła ta chwila. Na spotkanie czekały inne dłonie, inne ramiona. Otworzyły się i wzięły go w objęcia. Zanurzył się w szarej masie. Kiedy przeszedł przez lustro powitały go sine i smutne twarze jego przodków. Na ścianie przybył kolejny obraz, mniej zakurzony i niewyraźny niż pozostałe. Przerażony Felix spojrzał za siebie. Ciotka Cecylia piła herbatę na swej eleganckiej kanapie. Była piękna i młoda. Śmiała się radośnie. 

wtorek, 4 lutego 2014

Punkt zero

Chciałabym nauczyć się nowych słów, opisać siebie i świat raz jeszcze, nadać mu znaczenie, w którym i ja się odnajdę, odzyskać spokój, odrzucić ciężar przeszłości, dobić do źródeł wiary i nasiąknąć nią.... lub chociaż ruszyć się z miejsca.