piątek, 23 marca 2012

Małe zwycięstwa, wielkie porażki


Nie jestem sobą, nie jestem tobą, aczkolwiek niekiedy, przez krótkie mgnienie, przeczuwam, wydaje mi się, że na którejś z płaszczyzn rzeczywistości mógłbym być i jednym i drugim, może nawet jestem, ale zawracając z rubieży nadąsanych rojeń znów gubię tę pewność. Nie jestem sobą, odbijam się od lustra nie rozpoznając twarzy w nim ujrzanej jako swojej własnej. Mógłbym być... dumam sobie i odpływam w marzenie. Ale zaraz wątpliwości nastręcza myśl, że skoro nie mogę być sobą, co wielu ludzi uznałoby za właściwe i naturalne, takie właśnie bycie sobą, jasna rzecz, to jakże mógłbym być kim innym, to niedorzeczność, trudniejszy stopień tej samej jak dla mnie niemożności. Za to tym więcej czuję ciężar cielesnej powłoki, jaką rozpoznają mijający mnie ludzie, ja też ich rozpoznaję (zazwyczaj), jako coś nadzwyczajnego w sensie mało pozytywnym. Powłoka ta stanowi o mnie w wizualnym aspekcie społecznym, ludzkim, kulturalnym, statystycznym, ekonomicznym, itd. itd., ale nie jest w stanie ulokować mnie w takiej konfiguracji, która przysporzyłaby mi choć odrobinę asymilacji w tych okolicznościach, nieco więcej skuteczności w doznaniu realności, jaka ciągle, nieustannie wymyka się mojemu pojmowaniu, odczuciu, uświadomieniu i zrozumieniu. Stan, który od biedy nazwać mogę - poczuciem bezpośredniego związku z rzeczywistością, jest moim marzeniem i utrapieniem jednocześnie, czymś, co mnie zatruwa, gdyż zdaje mi się odległe, ale gdyby naraz spadło na mnie niczym olśnienie i dopust, nie wiem jak miałbym dalej oddychać, po prostu nie wiem. Oto więc egzystuję na granicy cienia, w zawieszeniu między dwoma biegunami kuli, może mydlanej bańki, wypośrodkowany, wolny od przeciwieństw (to błogie oszustwo, ale niech tam), ukryty sam w sobie, dotykany przez kartkę, na której zapisuję siebie i oferuję tej chwili domniemanego istnienia jakiś element, jakąś cząstkę dręczącą mnie i stanowiącą (o) mnie. I jakie paradoksalne, szalone wręcz jest tu znaczenie, fakt niezaprzeczalny, że przecież posiadam ciało, skórę, ścięgna, kości, głowę, to łatwiejsze do zaakceptowania, kończyny ruchome i wszelkie te funkcje, snu, ruchu, odżywiania, trawienia, cała ta gospodarka organizmu, bliska mi i daleka, praktyczna i niedorzeczna, lawina nieporozumień, namacalna a obca biesiada żywotności.

Dusza płochliwa uwięziona w skorodowanym ciele, które wciąż łaknie doznań przewrotnych, lewitowania pośród zmysłów, dotykania nieistniejących brzegów pragnień. Jaskinia, mroczniejsza niż zwykle, o rozmiarach dwóch rąk, ust wypełnionych śliną i ostrymi kłami chcącymi gryźć i przeżuwać każdy kęs istnienia, każdą minutę i jej przemiany. Nie chcę być złym człowiekiem, poddać się temu lękowi każącemu krążyć nad padliną, by w odpowiednim momencie rzucić się na nią i nasycić trzewia. Chcę mieć opokę, wiarę w to, że nie muszę pić krwi żywych istot aby samemu przetrwać nawałnice czasu, każdego dnia, każdej godziny. Gdzie podziała się pewność, że jest na co czekać, że przyjście zapowiedzianego dokona się kiedyś, odwróci bieg, zawróci nas znad krawędzi, jaka nas przyzywa i otumania wonią leniwej ułudy?

3 komentarze:

  1. Człowiek nie może zrozumieć samego siebie bez Chrystusa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Być może, ale nie utożsamiam ufności wiary z wiedzą.

      Usuń
  2. tzw. wiedza również jest rodzajem ufności, że istnieje w niej zgodność myśli z rzeczywistością, co z kolei jest bardzo ciekawą definicją prawdy wg św. Tomasza z Akwinu.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń