sobota, 21 grudnia 2013
Przedświąteczne "halo"
Znów nie obędzie się bez zamieszania. Co roku to samo zdenerwowanie i napięcie - obłęd udziela się wszystkim i wszystkiemu, bo nawet rzeczy zwiększają swe rozmiary, strojność, przydatność estetyczną.
W pogoni odbywającej się między sklepowymi półkami narasta gorączka świąteczna. Brak tchu, brak rozsądku, brak gotówki. Kieszenie świecą pustkami, na choince świecą kolorowe lampeczki – równowaga jest zachowana. Nie obywa się bez kilku niecenzuralnych słów, gdy ktoś nas wyprzedza w kolejce do kasy, nie obywa się bez niewypowiedzianych gróźb, kiedy wykupili przed nami ostatnie ozdoby świąteczne w promocyjnej cenie, lub po prostu nie zgadzamy się z siostrą co do rodzaju groszku konserwowego. Będzie pięknie, smacznie i rodzinnie, jeśli tylko starczy nam sił i cierpliwości, jeśli nie usiądziemy do stołu zmęczeni i rozdrażnieni, wtedy spełni się cud…
Atmosfera jeszcze raz musi zostać manierycznie wytworzona – trochę świec, zapach świerkowych gałązek, maminych wypieków i wysprzątania. Jak inaczej o nią zadbać, skoro aura bezśniegowa, na podwórkach błotko, można biegać bez czapki? I jeszcze ta myśl, że wszędzie tak drogo, że mniejsza czy większa uczta pochłonęła połowę wypłaty. A jeszcze trzeba dokupić węgla, a jeszcze przydałyby się nowe buty dla córki i kurtka dla syna. Ech, dzyń, dzyń, dzyń, Mikołaj odjechał, zostawił dziurawą skarpetę, nie spełnił się cud materialnego dostatku.
Ślicznie jest, pięknie i czarownie… w kolorowych reklamach telewizyjnych, które wbrew logice, bo przecież kryzys, bezrobocie, bieda, zachęcają do nabycia wielkiej plazmy, dekodera, tabletu – „Nie dla idiotów” – no właśnie, wszystko się zgadza, jak najbardziej. Czy ktoś tu jest idiotą?
Chwila na oddech i zastanowienie? Gdyby ktoś miał na to czas… Zdawkowe „Wesołych Świąt” wypowiadane do nieznajomych – sprzedawczyń w sklepie, fryzjerek (byłam, słyszałam, zdziwiłam się niepomiernie), ludzi, których widujemy z rzadka, i być może wcale nie lubimy. No dobrze, marudo, ale przecież życzliwość, serdeczność, radość… No dobrze, odpowiadam, hipokryzja, sztuczność, zakłamanie. Że tak tylko od święta? A potem znów pyskówki, kłótnie, kombinowanie – co by tu komu i jak? Zaszkodzić, oczywiście. No niech będzie, dobre i to, zachowajmy pozory, wiktoriańskie ą ę, testy białych rękawiczek, widać lepiej być nie może.
Znów puszczą „Kevina…”? Zawsze puszczali. Taka tradycja. Piernik się uda, a może wyjdzie zakalec? Ile bombek się stłucze? Dokupić jeszcze butelkę „czystej” dla gości? Wujek Stefan i kuzyn Michał będą kręcić nosem, jeśli zabraknie. Co jeszcze, co jeszcze? Na pewno o czymś zapomniałam…
Tak, tak, grzęźniemy w szczegółach, wymuszonych zachowaniach i praktykach. Gdzie podział się sens, autentyczne bycie razem i dzielenie się okruchami szczęścia? Wierzcie lub nie, ale tylko mój pies prezentuje zdrowe podejście do tego całego bałaganu. Kiedy kładzie mi głowę na kolanach, w jego oczach widać zrozumienie i dystans (mam trzy psy i tylko jeden jest na tyle inteligentny). W tym roku życzę sobie zatem – normalności. I odrobiny entuzjazmu. Ot, nic więcej… a tak dużo.
piątek, 13 grudnia 2013
Pamiętać o oddychaniu
Ujrzał jak na ścianie formuje się wielki brunatny cień. Wstał i przykleił się do miejsca, w którym jasność stykała się z ciemnością, tworząc ostrą jak stara brzytwa krawędź. Nie potrafił odejść, tak po prostu wyjść z kąta w rozległą przestrzeń. Chciał, próbował wygiąć się do tyłu, ale nie miał w sobie tyle siły. Wilgoć i brud wnikały w jego bezwładne ciało, od stóp i dłoni, przez wychudzony brzuch, po szyję, gardło, nozdrza. Oswajał je w sobie. Przyjmował.
Zszedł do piwnicy. Miał dość tych wszystkich mniejszych i większych kompromisów. Po drodze wykręcił wszystkie zakurzone żarówki. To były przecież jedynie namiastki. Z każdym stopniem ubywało mu kilka centymetrów. W końcu stał się zupełnie malutki, prawie niezauważalny.
Ulokował się wygodnie pomiędzy starym, przerdzewiałym rowerem, na którym uczył się jeździć w dzieciństwie, a kupką śmierdzących łachmanów.
Nie wiedział, gdzie jeszcze mógłby pójść.
W niezmąconej ciszy usłyszał wreszcie własny oddech.
czwartek, 12 grudnia 2013
Kwestia smaku
Tu nie chodzi nawet o to, że życie źle mnie traktuje. Po prostu aktualnie nie mam na nie ochoty. Widać to kwestia smaku, a ja od zawsze byłam niejadkiem. Albo, być może, zapadłam w sen zimowy i tylko nikły puls przypomina, że wiosna też musi kiedyś przyjść.
poniedziałek, 25 listopada 2013
Nieznośne skutki bycia sobą
Późna jesień za oknem nie zachęcała do spacerów. Snuł się więc po domu niczym zbity pies. Chciał jakoś odreagować ten niepokój, który go dręczył, ale nie wiedział jak to zrobić. Zawsze miał skłonności do umartwiania i żadnego na to antidotum. Było mu przykro i żal, ale nie potrafił uzmysłowić sobie czego tak żałował. Odczuwał lekkie mdłości, gdy przypominał sobie, że jest określonym człowiekiem, że nie ma szans na wyzbycie się tych kilku cech, choćby samoudręczenia, jakie przywarły do niego od czasu, gdy dorósł, a jego życie stało się mieszaniną rutyny i chwilowych tylko odchyleń od normy.
W taki wieczór jak ten pragnął założyć ciepłą kurtkę i po prostu wyjść. Iść przed siebie, niespiesznie, krok po kroku, aż zmęczy się brakiem celu. Chyba był jednak na to zbyt tchórzliwy. Bał się, że i to nic nie da, że na zewnątrz też będzie takim samym sobą, jak tutaj. Rezygnował raz za razem z nadziei na odmianę. Choćby odmianę perspektywy postrzegania. Zbyt dokładnie znał już swój strach, swoje fobie, swój mikrokosmos maleńkich jak łepki od szpilek przerażeń.
Obserwował otoczenie z niesmakiem. Nasłuchiwał odgłosów zza ściany. Tam też rozgrywała się tragedia. Była bardziej namacalna i żywa, jednak uznawał ją za coś gorszego niż jego własny los. Krzyki, kłótnie, trzaskanie drzwiami – małe, ludzkie piekiełko, w którym trwali ludzie – demony, ludzie – psy, ludzie – manekiny. Wielokrotnieli mu w myślach, gdy słyszał kolejne, obryzgane wstrętem strzępy zdań. A przecież wiedział doskonale, że są pojedynczy, w pewnym sensie wręcz jednowymiarowi. Składali się niemal wyłącznie z instynktów, nienawiści, urazy. Nie zastanawiali się nad tym, czy warto podnosić głos z powodu nieumytego talerza. Działali odruchowo i automatycznie. Zapewne miało to jakiś sens, ale on go nie znał.
Nie reagował już na to, co się działo tuż obok. Pewnie w milionach innych domów było podobnie. Norma nie była już normą w żadnym, choćby wyjątkowo odległym miejscu. Była czymś karykaturalnie wykrzywionym, zmienionym nie do poznania. Normą był gniew, normą była przemoc, normą były bezgłośne łzy. Tak kształtowały się jednostki najsilniejsze. Miał przynajmniej taką nadzieję. Musiał w to wierzyć, by oprzeć się sile destrukcyjnych napadów szału.
Był sam, samiuteńki jak palec. Układał plan na później, na potem, na szczęśliwe kiedyś, które nie nadchodziło. Nie przybliżało się nawet. Mijały tygodnie, miesiące i lata, ale nic się nie zmieniało. Tyle zim, wiosen, lat i jesieni przeminęło mu na oczekiwaniu. Tyle poranków i zachodów słońca zliczył, że przestał wierzyć chłodnej, matematycznej kalkulacji. Niemożliwe przecież, że to już wszystko. Że nic innego nie zastąpi teraźniejszości. Że oni tam będą wiecznie spierać się o nic, pluć nienawiścią, demonstrować niewyczerpalność pokładów destrukcji skierowanej do wszystkich i wszystkiego. A jednak, a jednak.
W taki wieczór jak ten pragnął być sam, samiuteńki jak palec. Było mu dobrze z tą ciszą, w tym ciemnym pokoju, stukać palcami w klawiaturę, odejść na chwilę, by zobaczyć siebie z innej strony. Tak mogłoby być. Tak byłoby wcale nieźle – osądził. Niewiele już oczekiwał. Gdy dosłyszał odgłos rozbijanego szkła i wrzaski ojca, zrozumiał, że rzeczywistość nie pozwoli mu odsunąć się od siebie tak łatwo.
czwartek, 21 listopada 2013
Klucz
Tymczasem zapadł zmrok. Znów za wcześnie. Za wcześnie by mógł to zauważyć. Ostatnio zdarzało mu się to coraz częściej. Zdał sobie z tego sprawę, gdy palił papierosa w małym pomieszczeniu tuż przy schodach prowadzących do piwnicy. Lubił jego ciemność i ciężką woń pleśni, która go wypełniała. Wydawało mu się wtedy, że obcuje z czymś bezkształtnym, że sam wyzbywa się kształtu i nie musi już nikogo udawać. Pewnie miało to coś wspólnego ze stanem jego ducha. Ostatnio zdarzały mu się takie rzeczy. Przeczucia i powiązania pomiędzy nimi. Miewał wtedy najlepsze pomysły, wpadał na rozwiązanie problemu, jaki dręczył go od pewnego czasu, albo po prostu przychodziły mu do głowy zwyczajne słowa, które tłumaczyły rzeczywistość na jego potrzeby. Na potrzeby chwili, bo szybko o tym zapominał. Porozumiewał się wówczas z samym sobą i uważał, że to jest dobre. Nie każdy potrafi siebie słuchać. On czasami potrafił.
Może i nie był wybitnie inteligentny, za to posiadał szczególną cechę – ograniczony kontakt z rzeczywistością. To pozwalało mu przetrwać w świecie pozbawionym właściwości. Wypracował mechanizm obronny, aby jego płynność nie miała do niego przystępu. Owszem, lepiła mu się do rąk i rzęs, gdy się poruszał, nieznacznie, powoli, niezauważenie dla innych ludzkich mas. To niekiedy bolało, najczęściej jednak budziło obrzydzenie. Nie zwierzał się nikomu ze znacznych pokładów wstrętu, jaki odczuwał. Jego ograniczona inteligencja pozwalała mu przecież na zaobserwowanie sprawności, z którą we wszechobecnej mazi poruszali się inni. Zapewne uważali go za kalekę. Dlaczego mieliby nie uważać, skoro on sam przyznawał się to tej ułomności.
Miał kilku idoli, ludzi, którzy postępowali podobnie, ale już dawno nie żyli. Jednym zwyczajnie skończył się czas, większość zginęła na wojnie, rozpętanej nie wiadomo z jakich przyczyn i czemu służącej. Nie znał się na historii i polityce. Pod tym względem miał niejasne wrażenie, że wypadł z czasu, lub, że czas jest tylko kolejnym pustym hasłem mającym pobudzać jednostki do aktywności, zwłaszcza do zachłannej konsumpcji. „Wpieprzajcie sobie ten życiodajny plastik” – śmiał się pod nosem przechodząc obok witryn obwieszonych kolorowym paskudztwem, prezentujących jeszcze bardziej kolorowe paskudztwo. Inny grymas pojawiał się na jego twarzy wtedy, gdy spoglądał niżej i dostrzegał swoje wysłużone pantofle. No tak, cena nonkonformizmu, którą płacił, była widoczna na pierwszy rzut oka. „Coś za coś” – mówił sobie i szedł dalej. Tak mijały mu dni.
Zdarzyło mu się i to w jego życiu bez właściwości, że przemierzając ulice wieczorną porą znalazł stary zardzewiały klucz. Kiedy na niego nastąpił swoimi zniszczonymi butami bezmyślnie wetknął go do kieszeni jeszcze bardziej zniszczonego płaszcza. Przedmiot nie miał żadnej wartości, doskonale więc pasował do kolekcji jego dobytku – kilku starych rupieci, jakie porozmieszczał bez żadnej koncepcji w małej kawalerce. Jednak od chwili, gdy przypadkiem wszedł w jego posiadanie zaczęła dręczyć go myśl, by dopasować klucz do otworu jakichś drzwi. Zainspirowany nowym celem, błądził po mieście w poszukiwaniu wejścia do tajemniczego świata przypadkowości. Rozczłapał swe obuwie ze szczętem przemierzając chodniki, skwerki, podziemia opuszczonych budynków, hangarów, zaplecza sklepów i tanich barów. Zdawał sobie sprawę, że to idiotyczne wierzyć, a zaczynał w to wierzyć, że znajdzie jakieś maleńkie przejście, choćby wyrwę w murze, przez które dostanie się do świata właściwego.
Pewnego wieczoru, znów nie zauważył, kiedy zaszło słońce, siedział owinięty w koc na równie wysłużonym co całe jego mienie fotelu i wsłuchiwał się w ciszę. Nie lubił ciszy, ale hałasu i muzyki nie lubił jeszcze bardziej. Dźwięki wprawiały go w pewien rodzaj drgania, drgania symptomatycznego, które wypełniało mu trzewia uczuciem pomieszanym z żalem i mdłościami. Cisza napawała go jedynie znajomym przerażeniem. Z tym potrafił żyć. Nic innego nie robił od dawna. Bezmyślnie wyciągnął klucz spod poduszki i zaczął mu się przyglądać. Był zwyczajny, zupełnie zwyczajny. Stary, zardzewiały, rudobrunatny – to prawda. Ale poza tym zupełnie zwyczajny. Przez krótki moment wahał się, ale zaraz potem odpędził natrętną myśl i połknął go z głośnym mlaśnięciem języka. Jego smak był gorzki i metaliczny – tego mógł się spodziewać i spodziewał się.
Następnego dnia rano wyszedł z domu po gazetę. Po drodze przypatrywał się wszystkim mijanym drzwiom i bramom. W niewielkiej alejce spostrzegł zarośniętą bluszczem furtkę. Popchnął ją, nie stawiła oporu. Wpadł w czarną dziurę niebytu. Doznał ulgi. Nie wiedział ile czasu to trwało, nim dosłyszał hałasy klaksonów i wrzaski ludzi. Odzyskał przytomność, gdy jakiś przechodzień energicznie poklepał go po zarośniętych policzkach. Nie wiedział gdzie jest, ani jak się tu znalazł. Tak naprawdę to nie bardzo go to obchodziło. Wstał, otrzepał się, i poszedł w swoją stronę zostawiając za sobą kilkunastu osłupiałych świadków wypadku. Wszystko go bolało, ale z tym także nauczył się żyć. W świcie bez właściwości ból nie miał znaczenia, był nierealny tak jak cała reszta.
Mijam go często, gdy wychodzi po gazetę. Zatrzymuje się czasem i spogląda intensywnie na zielone drzwi opuszczonego domu. To młody, przystojny chłopak, ale chyba nie zdaje sobie z tego sprawy. Uważa się chyba za osobę bez właściwości. Jest mi go trochę żal, kiedy tak samotnie stoi na skraju chodnika. Mówią, że jest stuknięty, ale wiem, że nie mają racji. Wiem, bo kiedy nikogo nie ma w pobliżu robię to samo. Choć mnie raczej nikt nie żałuje.
Dom dla lalek
Za oknem z wolna przerzedza się mgła. To chyba moje fatum. Mgła po mgle, w życiu, w duszy, w sercu. Niejasne słowa, obietnice, uczucia. Kolejny telefon, kolejna wiadomość w skrzynce mailowej, kolejny projekt, który w teorii wygląda interesująco, a rozpieprza się w praktyce.
Jestem dużym dzieckiem, które ciągle zajmuje się klejeniem z papieru domku dla lalek. Może wreszcie uda mi się z nimi zamieszkać i spokojnie popijać wyimaginowaną herbatkę z plastikowych filiżanek. Byle tylko nie było deszczu. Konstrukcja dachu jest niepewna.
środa, 6 listopada 2013
Słodko - gorzko
Słodko-gorzki poranek. Nie pamiętam dnia, gdy przyszłam na świat, nie pamiętam, by mi o nim opowiadano. Pamiętam za to, gdy dziesięć lat temu spadła na mnie świadomość "metrykalnej" dorosłości, a także to, że wcale jej nie chciałam. Nie kusiła mnie tak jak innych rówieśników, którzy z dumą pokazywali sobie świeżutkie dowody osobiste. Stałam na przystanku, czekając na autobus. Była lekka mgła. Wydawało mi się, że cała moja przyszłość będzie tak wyglądać - niewyraźnie. Nie myliłam się. Dziś mogę to stwierdzić. Nim dotarłam do szkoły nieśmiało zaświeciło słońce.
Wciąż, po tylu latach, czekam, aż spełni swą obietnicę i wyjdzie zza chmur. Może już lada moment...
poniedziałek, 4 listopada 2013
Over again
Raz
jeszcze – ostatnia runda. Raz jeszcze senior Cortazar
Raz
jeszcze Cortazar dopomina się o prawo do istnienia pośród
wszystkich kronopiów, tych małych i tych dużych, stworków, które
sam, kilkadziesiąt lat temu, powołał do życia. Choć przestwór
czasu, jaki minął od jego odejścia, zdaje się tak rozległy,
wszak to tylko mgnienie oka, krótka chwila rozłąki, wypełniona
tęsknotą za stwarzaniem niezwykłości. I znów w ręku pojawia się
uformowany w prostokątną bryłę papierowych kartek mały kluczyk –
kopiec czarnych mrówek, które niesfornie biegają przed oczami,
między palcami czy po stole – tak jak nauczył je tego ich
maestro. Żadne to odkrycie teraz, kiedy już pokolenia pochłonęły
świeżość jego prozy. Pozornie jednak. Zwłaszcza, gdy Tobie,
Czytelniku, pierwszy raz przyjdzie uczyć się gliglińskiego, kiedy
zaczniesz bawić się kolorową kredą i strzępkami rozmaitych,
sznurkowych konstrukcji wg reguł, których tak naprawdę nie ma.
Ostatnia runda odbywa się po wielokroć, złączona trwaniem
„pomiędzy” z tym, kto owe „pomiędzy” odkrył i zaprosił
nas do niego w najbardziej nietypowy sposób – gubiąc się w nim.
Ostatnia
runda jest zbiorem opowiadań –
formy właściwej Julio Cortazarowi, pisarzowi pochodzenia
argentyńskiego, który pożegnał swych czytelników w roku '84
ubiegłego stulecia. Zarówno o autorze jak i o zbiorze tych krótkich
form prozatorskich można by wiele opowiadać. Tyle że, zanim się
do tego przystąpi, należy, po pierwsze, znaleźć ludzi, którzy
faktycznie chcą tego słuchać, ponieważ wrażliwość nie tylko na
sztuki piękne, ale też na innego człowieka nie jest, niestety,
cechą powszechną, po drugie warto zastanowić się głęboko nad
formą opowieści, barwną, interesującą, niezwykłą, taką, jaka
nie będzie jedynie zestawieniem logicznie i chronologicznie
ułożonych faktów, ale wchłonie i poniesie w rejony dostępne
jedynie nielicznym – wybranym. Trud tego wyczynu nie jest wielki,
zapewniam, ale nie obiecuję też, iż każdy, kto zdobędzie się na
podjęcie wyzwania, dojdzie do końca tej drogi, drogi poprzez
olśnienia i zwidy.
Kiedy
dotyka się faktury zżółkniętego papieru tej książki, już to
przyprawia o ciarki na plecach. Choć zanim się tak stanie, warto
już wiedzieć coś o pisarzu, w dzieło którego będziemy się
zagłębiać - tak gwoli powiedzmy – orientacji, jaka i tak w
każdej chwili będzie wystawiana na próbę. Następnie wczytujemy
się w początkowe słowa, dziwnie żywe i tętniące, rozbiegane i
niesforne, poprzecinane same sobą w jakichś dziwnych kombinacjach –
formy bardziej i mniej zbliżone do opowiadań, mini eseje, pseudo
reportaże, artykuły i poezja kombinatoryczna, a tak naprawdę worek
z myślami, utkany cienkimi odnóżami rozhisteryzowanych wyrazów,
na które patrzymy, starając się rozpoznać je na nowo. I pewnie
nie bez przyczyny już na pierwszych stronach przywołuje się tu
bohatera Che - „Żywą
Sylabę”, by następnie opisać walkę, która to ma do siebie, że
pewność zwycięstwa przemienia się w przegraną, ale przegrana
jest właśnie owym upragnionym zwycięstwem. Tak to przecież nieraz
bywa z wymarzonymi triumfami, czasem najlepsze, co może nas spotkać
to klęska, niosąca mądrość i naukę na przyszłość. Pod
znakiem wiecznej partyzantki odbywa się nasza dalsza podróż
poprzez zaułki i labirynty tych stron, zmierzających do końca
tylko po to, by tak naprawdę doprowadzić nas do początku, do
takiego początku w naszym życiu, który przyniesie nam odmienione
spojrzenie na wszystko, co nas otacza, a co jest, być może,
utraconym dawno temu, spojrzeniem dziecka.
Obcując
ze sztuką tego intelektualisty - nieustannie mrużącego wielkie
oczy, kiedy to, wypatrując swych satori
w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, spojrzeniu ukochanej
kobiety czy też smudze latarnianej poświaty, mruga również do
Czytelnika - wchodzimy w świat niezwykle skomplikowany, lecz w
pewnym sensie płynny, spójny, a otwarty na oścież dla wszystkich
kolosów i drobiazgów, jakie wypełniają przestrzeń, zwaną przez
ogół rzeczywistością. Świat ów przytłacza i unosi, targa
emocjami i wyzwala umysł na rozmaitych płaszczyznach ich
funkcjonowania. A to wszystko pod sztandarem gry, zabawy, wiecznego
zachwytu sobą, życiem, rozentuzjazmowanego trwania „w”,
„pomiędzy” i „poza” tym, co zwyczajowo uznane za realność.
Sztandarem, jaki kołysze nas na falach metafizycznych rzek w taki
sposób, by nawet przez chwilę nie zatracić się w strachu przed
śmiercią (utonięciem), ponieważ samo już ich dostrzeżenie jest
śmiercią, odejściem od siebie wątpiącego i podważającego
wszystkie oferowane prawdy, a przez to zagubionego i nieszczęśliwego,
na rzecz takiego - który poszukuje, ciągle się staje, formuje,
trwa w stanie permanentnego zaciekawienia, w stanie łaski.
Twórczość
Cortazara ujmować można ponoć historycznie. Wszak żył, był, o
dziwo, człowiekiem, tworzył, który to fakt zachował się w formie
jego dzieł, a nawet angażował się społecznie i politycznie. Z
tym, że wg mnie takie spoglądanie na człowieka poprzez czas
sprzyja zaciemnieniu obrazu, a stąd już krok do gotowego
nieporozumienia. Takim oto sposobem dochodzę do wniosku, iż pisarza
takiego warto czytać i analizować z zaakcentowaniem pytania: „Kim
stał się dla mnie Julio Cortazar? Kim ja stałam się poznając
go?”. I próbować, wciąż próbować odpowiadać sobie na to
pytanie, rozczulając się pożegnalnie przy końcowych stronach
każdej z jego książek.
Zofia
Chądzyńska, tłumaczka jego dzieł na język polski, częstokroć
autorka posłowia do każdego tomu, charakteryzuje go bardzo
subtelnie, życzliwie, czemu nie ma się co dziwić, skoro od
pierwszej chwili, gdy napotkała jego prozę, stała się jej
najzagorzalszą wielbicielką. Niemniej jednak bez krytycznego
spojrzenia szklanym okiem mikroskopu nie zawsze łatwo jest
precyzyjnie określić wszelkie elementy, składające się na taką
czy inną całość, nawet jeśli faktycznie jest ona całością. W
tym przypadku problem jest bardziej skomplikowany, jeśli nie
powiedzieć – złożony, a złożony i to z wielu warstw
połączonych ze sobą częściej intencjonalnie niż skrupulatnie. I
to, co czasem przewinie się na tej szeleszczącej, miast grającej,
taśmie, chwilowe olśnienie, to odnalezienie i usytuowanie wśród
spraw pierwszorzędnych pewnej prawidłowości – nazwanej
„problemem czasu pod postacią problemu tożsamości” -
dolegliwości szarpiącej człowieka, który ma świadomość, że te
dwa bieguny – świata wewnętrznego i obiektywnego, tłoczą się,
sprzężają i wypaczają, w tym żywiole przeciwieństw, zwącym się
ludzkim życiem. Nie można nie zauważyć zaznajamiając się z
omawianą literaturą, że Julio Cortazar całe życie poszukiwał
własnej tożsamości, zarówno jako pisarza, jak i ogólniej –
człowieka. Oprócz możliwości artysty, próbował także swych sił
jako publicysta, zaabsorbowany sprawami społeczeństwa, czy też
polityki. Wielokrotnie również wyjaśniał (powiedziałabym -
tłumaczył się z...) dyskusyjne (dla kogo?) rozwiązania
kompozycyjne, jakich użył w danym utworze. Jak najbardziej
zrozumiałym jest, iż każdy twórca atakowany jest po wielokroć
słowami agresywnej krytyki ludzi, którzy po prostu pławią się
rozkoszą uszczknięcia odrobiny sławy podziwianego pisarza,
niemniej jednak jedyną godną ripostą w takim wypadku pozostaje
wymowne milczenie. Tu natomiast jest tłumaczenie – jakoby
dziecinna próba dostąpienia wszechakceptacji. Kolejne zatem
wyobcowanie daje o sobie znać, przeraża, odsłania pustkę w
miejsce, zdawałoby się osiągniętego już, porozumienia. A więc
powstaje następny utwór i szuka on spoiwa łączącego dwa światy.
I tak nieustannie, przez całe życie tego kronopia. Mimo iż czas
mija, równoważenie sił trwa ciągle. Walka porównywania,
trwoniąca przynależność do własnego cienia (blasku?) na rzecz
oswojenia dla siebie innych – może nieco mniej „kanciastych”,
bardziej „pasujących” do tej wielkiej bryły, która ponoć jest
kulą, choć dla niego każda kula była przecież (na przekór
wszystkim) sześcianem. Tak więc jakoby dziwny dialog, jakich wszak
w jego prozie niemało, toczy się krąg czasu, przystaje pod wielkim
butem nieuważnego przechodnia, spada ze schodów, niby zwyczajnych,
a: „... każdy stopień tworzy nową przestrzeń, która choć
stanowi część przestrzeni poprzedniej, jednak ulepsza ją,
krytykuje i rozszerza”, rozleniwia się na parapecie, zapada w sen,
bawi się (z) nami, pokazuje język i marszczy nos w geście jawnej
dezaprobaty, krąży, a przecież wciąż płynie dalej.
sobota, 26 października 2013
Zmysł wzroku
Była kompletnie ślepa. Nie zorientowałem się od razu, że poruszające się nerwowo źrenice nie skupiają światła, nie reagują na nie. Była niewidoma, pozbawiona jednego z najważniejszych zmysłów. Dla mnie oznaczało to przewagę. Zbiegłem na dół po schodach, pewien, że nie zdoła pokonać trzech pięter z taką szybkością jak ja. Nie ma szans dogonić mnie w tych okolicznościach (okoliczności - czyli kręte schody i moja decyzja, że zbiegnę po nich co sił w nogach).
Pokonując kilka ostatnich stopni, zwolniłem uspokojony. Przystanąłem na parterze, zgiąłem się wpół i oparłem dłonie nad kolanami. Chciwie łykałem powietrze, próbując się opanować przed wyjściem na ulicę. Nie wiem dlaczego przyszło mi to do głowy, ale uznałem, że lepiej nie zwracać na siebie uwagi nienaturalnym zachowaniem. Nigdy nie wiadomo, kogo się spotka przemierzając osiedlowe chodniki. Cały czas miałem wrażenie, że jeśli ktoś mnie dostrzeże w bardziej lub mniej bezosobowym tłumie, doniesie na mnie, a wolałem nie narażać się na bliskie spotkanie jej po raz drugi.
Nieprawdopodobne zdaje mi się teraz, że nigdy nie doceniałem zmysłu wzroku, tego, że mogłem patrzeć na świat do woli i odwracać głowę, gdy coś mi się nie podobało. To było łatwe, naturalne. Nigdy nie pomyślałem, że mógłbym cos zmienić, zareagować, stać się bardziej odpowiedzialny za siebie i za to jak wygląda moje otoczenie. Mój mały prywatny świat, pełen okruchów i niesprecyzowań – pełna dowolność, Hyde park.
Nawet nie pamiętam o co właściwie chodziło. Nigdy nie byłem wzorem do naśladowania, ani pod względem ogólnoludzkim czy tzw. społecznym, ani, tym bardziej, prywatnym. Już jakoś tak się stało, że miałem własny kompas moralny, tak mi się wydawało, i używałem go dość swobodnie, czasem, gdy było mi z tym wygodnie, wrzucałem go gdzieś na dno szuflady, by znów wydobyć stamtąd w dogodnej chwili. Albo i nie. No cóż, nie będę się z tego tłumaczył, nie ma to najmniejszego sensu. Niemniej jednak zdawało się, że żyłem tak jak większość ludzi – ja przynajmniej nie dostrzegałem między nimi a mną wyraźniej różnicy. Ktoś jednak widocznie uważał inaczej. I w taki oto sposób odnalazła mnie ona – by nie opuścić już odtąd, śledzić mnie na każdym kroku, prześladować w dzień i w nocy.
Było to uciążliwe, doprawdy. Wymagało ode mnie cierpliwości i dystansu. Nie jestem pewien czego od niej. Nie do końca rozumiem zasady według jakich funkcjonowała, ani tego czym się w zasadzie zajmuje, celu jej egzystencji, poszukiwania takich jak ja (jak ja? Może zupełnie innych, może to głupia pomyłka, co ja w ogóle widziałem?). Mam tylko niejasne przeczucie, że jest tu z mojego powodu.
Jej twarz się zmienia. Raz jest szarym i beznamiętnym obliczem starszej kobiety, to znów rumianą buzią małej dziewczynki, która bawiąc się beztrosko – dajmy na to – skacząc na skakance, naraz zatrzymuje się, tężeje – jakby czegoś nasłuchiwała. Jej oczy robią się wtedy wielkie, ciemnie i właśnie niewidzące. Ręce naprężają się by w przezroczystym powietrzu dokonywać pierwszych prób zaciskania ma wyimaginowanej krtani. Jeszcze tym razem jest ona wyimaginowana, to tylko fantom. Jak będzie jutro? Miałem jak najgorsze przeczucia.
Mimo wszystko starałem się żyć względnie normalnie. Wstawałem przed południem, z beztroskim pragnieniem zapalenia pierwszej fajki. Przechadzając się po mieszkaniu przyglądałem się porzuconemu wieczorem (lub nad ranem) bałaganowi, marząc nieśmiało o nieopatrznie wetkniętej miedzy pozostałe butelki i puszki tej, która się jakimś cudem uchowała nie otwarta. Jeśli nic nie znalazłem – zapalałem drugiego papierosa, próbując przetrwać pierwsze fale lekkich mdłości (zdarzały się przecież o wiele gorsze), ból głowy i oczu (te również mogły być silniejsze, wiem, jakby to wyjaśnić – z własnego doświadczenia). Ok. trzynastej dzwoniła ona – nie wiem po co. Spokojnie mogła poczekać do wieczora. Chyba, że się umawialiśmy na wcześniejsze spotkanie – nie pamiętam, nie obchodzi mnie to o tej porze dnia. Kilka słów przyswajam, przytakuję, obiecuję, że później na pewno, chyba iż nagłe żądania wprawiają mnie w złość – wtedy rzucam słuchawką i niecenzuralnym słowotokiem, w którym ona występuje pod kilkoma określeniami (nie wszystkie są adekwatne, ale przecież właśnie o to chodzi). Nie mam wyrzutów sumienia, bo cenię sobie swoją niezależność – czy, jak to mówią, przestrzeń życiową. Jutro i tak zadzwoni znowu, albo jeszcze dzisiaj, gdy przejdzie jej złość. Będzie skruszona, że pokłóciliśmy się o jakieś głupstwo (nauczyła się dobierać wygodniejszą odmianę prawdy do wytłumaczenia zdarzeń – ot, kobieta). Nadal uśmiecham się słuchając podobnych uwag, w jej mniemaniu racjonalnych, wprowadzających w nasze relacje tymczasowy porządek (nic, iż na chwiejnych nogach wprowadza to ulizane bydlę). Nie potrafię się oduczyć tego odruchu – mieszaniny zaskoczenia, niedowierzania i autentycznego rozbawienia.
Dzwoni czy nie, jakoś trzeba zapełnić ten dzień, poczęty dziurą w świadomości. Można wyjść – jeśli jest mróz to nawet dobrze, łatwiej dojdę do siebie. W upał lepiej zostać w domu i chłodzić się czym się da, wodą, lodem, wodą z lodem, piwem z lodem, który można przytrzymywać w ustach, rozgryzać, wyjmować i przykładać sobie do pępka. Można gapić się bezmyślnie w ekran telewizora lub gapić się mniej bezmyślnie, wsłuchując się w komentarze polityczne i klnąc na czym świat stoi. Można spotkać się z kumplami – ale to zazwyczaj oznacza wczesne picie, a w moim wieku, nie mam już przecie nastu lat, lepiej szanować zdrowie, jeśli akurat można się (względnie chce się, bo przecież nie zawsze się chce) wymigać od towarzyskich nacisków.
Znów się zapędzam, a przecież wiem już, że nie wyjdę żywy z tej historii. To z kolei skłania mnie do jeszcze bardziej usilnego opowiadania o sobie, wyrzucania z wnętrza (które jeszcze, całe szczęście jest wnętrzem) kilku celnych fraz, jakie mogą pokrótce mnie opisać, scharakteryzować. A przy tym, o jasna cholera, coraz mocniej uświadamiam sobie, że nie mam zbyt wiele do powiedzenia. To co ewentualnie pada z moich ust jest tylko przypadkowo skleconym instruktażem prostych czynności, nie wymagających wysiłku, nie obciążonych piętnem mojej i tylko mojej osobowości. Rany, jakże mogłem się jeszcze łudzić? Ona przyszła tu po mnie, by zakończyć wreszcie mój bezcelowy żywot. Czy to prawda, czy po prostu zaczynam panikować? A jej ślepota, widziałem przecież, że nie widzi, a może to ja nie dostrzegam, nie dostrzegałem wcześniej czegoś istotnego? Nie jestem pewien. Nic już nie jest takie jak było.
Ona nadchodzi. Słyszę jak stąpa w ciemności. Żarówka chybocze się nade mną, ale dalej, poza jej łuną panuje mrok. Muszę co prędzej wybiec na zewnątrz, na świat, taki sam jak zawsze, znajomie bezczelny.
Podnoszę się i nacieram na ciężkie drzwi. W pierwszej sekundzie czuję ulgę i podmuch zimnego powietrza. W następnej odzyskuję ostrość widzenia – tak jest, odzyskuję wzrok.
Widzę ją doskonale. Stoi naprzeciw mnie. Odchyla głowę i błądzi gdzieś w dali bielmem oczu, zupełnie jak gdyby odnajdowała coś znajomego, utraconego niegdyś. Uśmiecha się i z wolna zaciska palce na mojej szyi. Krztuszę się od tego zaskakującego widoku.
Przywilej istnienia
Przywileje rozdane zostały dawno temu, zbyt dawno, by jeszcze ktoś to pamiętał. Żyjemy, umieramy i przechodzimy dalej według tych samych reguł, które wpisane zostały w istnienie świata przy pierwszym jego tchnieniu. Nikt i nic nas od tego przykazania nie uwolni, choć ponoć już ktoś próbował. Być może kiedyś jeszcze powróci i rozsądzi godnych i niegodnych wiary, jaką ocalił, jaką starał się raz jeszcze wskrzesić w ludzkich sercach. Wiarę w miłość, która jest wszystkim – doskonałością i pełnią.
czwartek, 17 października 2013
Kilka chwil
Rozmywam się w niebycie, jak dobrze,
jak błogo, jak cicho. A jednak czuję, że jest mnie tu więcej niż
gdzie indziej, gdzieś z oddali, gdzieś za mną, za lewym uchem,
słyszę delikatny szept własnych myśli. Czegoś chciałam, o czymś
zapomniałam, coś przestało mieć znaczenie w tej chwili, ale wiem,
że wróci, zawsze wraca, zawsze jest.
Kilka chwil po przebudzeniu
dochodziłam do siebie, próbowałam rozpoznać kształty dnia,
znajome szare barwy, skrzypienie ciężkich drzwi, smak pierwszego
papierosa. Nie trwało długo przypomnienie sobie przebiegu
prozaicznej czynności zagotowania wody, choć nie było to żadną
oczywistością. Z wolna dopadała mnie świadomość istnienia.
Jeden łyk, drugi, słodko, gorzko, słono. Kawa i kilka cierpkich
łez. No tak, rzeczywistość. Dzień dobry.
środa, 16 października 2013
Kaprysy wieczorną porą
Nie tak łatwo zrezygnować, przestać
się szarpać, poddać się woli wszechświata, ciągle
niezrozumiałej i kapryśnej. Pod koniec dnia, choć zmęczenie
narosło i zniekształciło twarz grymasem zniechęcenia, ciągle nie
chcę, nie mam ochoty przestać się łudzić.
wtorek, 15 października 2013
Chroniczny stan nieobecności
Tamte wspomnienia wyciąga dziś niby z
dna studni. Choć wyraźnie na pewien subiektywny sposób, stały się
płowe i nijakie w odniesieniu do wszystkiego, co bezpośrednio nie
dotyczyło jej samej. Były niczym sen, który śniła półprzytomnie,
z wyrzutem do świata utkanym na kształt cichego jęku.
Tego dnia była mniejsza niż zwykle.
Skurczyła się jeszcze bardziej, jak zawsze, gdy robiła coś wbrew
sobie, a tak po prawdzie, sama musiała to przed sobą przyznać, gdy
się czegoś bała. Postanowiła, że zmierzy się z tym lękiem,
przecież nie miała już dwunastu lat, była młodą kobietą, od
której oczekiwano jednak zachowania pewnych form. Skoro więc trzeba
było powiedzieć kilka słów o mikrofonu, nie wypadało odmówić.
Niewiele do niej docierało nim
przyszła jej kolej. Próbowała ułożyć w głowie parę sensownych
zdań, choć domyślała się, że gdy stanie przed zebranym tłumem,
żadne z nich nie przyjdzie jej z pomocą. Nerwowo obchodziła własne
myśli, co kilka chwil przywracana jawie przez wymuszone oklaski.
Podnosiła wtedy ręce, łączyła się w zachwycie z innymi i
kwitowała to zawstydzonym uśmiechem. W pewnym momencie uzmysłowiła
sobie, że prawie cały czas nerwowo macha nogą. To było dla niej
dość typowe, ale akurat w tym miejscu, wśród tych ludzi, nie
chciała wyglądać na wystraszoną małolatę, która ciągle się
wierci, jakby chciała jak najszybciej uciec. Postarała się
opanować na tyle, na ile to możliwe. Jej niedawnym odkryciem było
akceptowanie swoich słabości, nie było więc sensu oczekiwanie od
siebie niemożliwego. Już nie. Gdzieś poza nią przecież odgrywał
się ten spektakl zamaskowanych układnością twarzy. Tak to
widziała i celebrowała w duszy tę nieprzystawalność.
Z pewnością chybotała się trochę
w niewygodnych, czerwonych szpilkach, z pewnością wzrok miała
nieco nieobecny i obcy. Czytała płynnie, modulowała głos
pogłębiony złowrogo przez głośniki, znała te słowa, wiele z
tych słów, które wymawiała wprawnie, ale gdy jakiś cień zza
okna padł na kartkę, i tak nie śmiała się poruszyć. Kiedy
zerwały się brawa, była zaskoczona. Naprawdę zdumiona. Dziwił ją
fakt, że wywołała u publiczności taką reakcję. Taką czy inną,
w ogóle jakąkolwiek. Przecież jej tam wcale nie było. Nie wyszła
nawet z domu, nie założyła tej nowej sukienki w kwiaty, nie
umalowała ust, nie zrobiła kroku. A więc rozdwoiła się w sobie?
Znów? To jednak nie takie straszne, pomyślała, być dwiema,
trzema, kilkunastoma istotami naraz. Lustrzane odbicie jej twarzy
obdarowało ją pogodnym uśmiechem. Wiedziała, że nigdy nie będzie
już sama. Jeszcze urośnie, zobaczycie.
Nic się nie zmienia, choć zmienia się wszystko
Ona
Czasem witam słońce, lubię wyciągać do niego ręce, czuć jego ciepło na twarzy, połykać blask, mieć nadzieję, że go trochę w siebie wchłonę.
Jestem letnią burzą. Oświetlam niebo gromami, przynoszę deszcz, zostawiam wstęgę tęczy. Nie spotkamy się chyba dziś ani jutro, jesienny wiatr niesie ten rodzaj smutku, który dławi mi gardło.
On
Więc zatańcz z słońcem na wietrze
na tęczowym moście.
Ona
Nie przepadam za taką jaskrawością chwil, gdzieś na granicy cienia będę błądzić, wychylać się
raz w jedną, raz w druga stronę.
On
Chcesz mnie a jednocześnie
odrzucasz... to nas zabije...
Ona
Zapewniam Cię, nie tylko to, nie tylko
to.
On
Więc co jeszcze?
Ona
Co nas zabija? Dekadenckie wątpliwości,
a prócz tego zwyczajna, (bez)namiętna rzeczywistość.
niedziela, 13 października 2013
Przesyt myśli
Emocją skutą lodem jestem, motylem w topornie
ciężkich, betonowych trzewikach, tak o mnie pisałeś, gdy jeszcze słowa mogły
coś wyrazić...
Melancholia młodopolska, ech, nie
widzę tylu barw, za mocno wsiąkłam we współczesność szarą,
kanciastą figurę retoryczną...
Porzucić siebie, by poszukać siebie
innej, niebezpieczne to, może mi się nie spodoba ta nowa ja?
Znów lęk przed przesytem, ile odcieni
może się pomieścić w jednej małej istotce?
Strzępki myśli, ot. Nie potrafię ich
ostatnimi czasy związać choćby pajęczą nicią. Ale bywa i tak,
niech fruwają, to już pora babiego lata chyba?
piątek, 11 października 2013
Sposób na teraźniejszość
I ja rozniecam wszędzie wokół ten chaos ubrań, książek, kartek pokrytych koślawym pismem i papierków po cukierkach. Niekiedy mnie to martwi, lecz nauczyłam się, że miejsce rzeczy to coś niezwykle umownego. Nie przejmuj się, że grzęźniemy w bałaganie, wszak mówi o nas więcej niż słowa, ich porządek i ład. Nie zgubimy się przecież, nie pokryje nas kurz, jesteśmy w ruchu, kierujemy się chwilowym chceniem, pragnieniem, potrzebą. To taki prosty plan "na teraz". Innego nie chcę.
czwartek, 10 października 2013
Rachunek sumienia
Och Emmo, Emmo, jak ja nie lubię takich wyliczanek;) A bo to zawsze takie chwilowe, relatywne, pamięć lubi płatać figle. O ósmej rano, na czczo, przed pierwszym papierosem i kawą zapewne inaczej będzie wyglądać owo zestawienie, a inaczej zupełnie wieczorem, po dwóch kieliszkach wina. I po rozmowie inaczej, i po przemyśleniu głębokim, samotnym, też okaże się, że lista ulubionych pozycji książkowych obejmuje nie te same tytuły. Ale cóż, na "potrzeby chwili" spróbuję coś wymienić... hmmm...
1. Pierwszy "dojrzały odlot" - Franz Kafka, za "Dzienniki", opowiadania, "Listy do Mileny", za powieści zdecydowanie mniej,
2. Julio Cortazar - za wszystko, bardziej i mniej udane, czy to "Egzamin", "W 80 światów dookoła dnia", "Wielkie wygrane"... no wszystko i już,
3. Jak Cortazar to i Jorge Luis Borges, przede wszystkim za "Księgę piasku",
4. No to i Sandor Marai - "Księga ziół", analogicznie;)
5. Milan Kundera - "Nieznośna lekkość bytu",
6. Bohumił Hrabal - nie tak za fabuły dzieł, ale za ten dziwny, niezapomniany klimat,
7. Absolutnie na kolana powaliła mnie "Rozmowa w katedrze" - Maria Vrgasa Llosy, choć nie mam pojęcia, jak odmieniać to nazwisko, nigdy nie spotkałam się, by ktoś tak szalał konstrukcją zdania,
8. Ernesto Sabato - "O bohaterach i grobach" - tu znów niesamowitości, tragiczna miłość, mrok,
9. Nabokow - ale za "Przejrzystość rzeczy", jakoś zwyczajna ta "Lolita" przy jego innych powieściach, polot, wyobraźnia i talent tego pisarza zrobiły na mnie ogromne wrażenie,
10. Totalny odlot - Marek Hłasko, dramatyczny i gorzki, i absolutnie genialny w każdym zdaniu,
11. Olga Tokarczuk - "Prawiek...", "Dom...", ale to z "Grą na wielu bębenkach" nie mogę się rozstać, konstrukcja każdego z opowiadań jest dla mnie mistrzostwem, moim zdaniem to coś w rodzaju podręcznika dla początkujących pisarzy, przynajmniej w "idealnym świecie",
12. Andrzej Stasiuk - na początku olśniewający, później nuży, bo "wszystko już było", ale lubię,
13. Jerzy Pilch - "pić, nie umierać, kolejny kieliszek na stole...",
14. Jose Donoso - "Plugawy ptak nocy" - bo brzydota rośnie w siłę naigrywając się z piękna, które ponoć nie zostawia miejsca na wyobraźnię,
15. No i ten mój "młodzieńczy" Andrzej Sapkowski, a niech tam, jeszcze długo będę go pamiętać.
Chyba miało być 15 pozycji... więcej grzechów nie pamiętam, absolutnie ich nie żałuję, obiecuję poprawę, ale o godzinie 15:30 dnia 10 października nic zmienić nie chcę (choć numeracja i kolejność wyszła sobie sama).
16. Nie jestem pedantką, wcale nie, wręcz bałaganiara ze mnie, ale nie mogłam nie dopisać Sartre'a z jego powieściami - "Mdłościami", "Murem", "Słowami". Był taki czas, gdy też mnie mdliło, więc uciekałam w słowa i sporo z tego zostało mi do dziś.
poniedziałek, 7 października 2013
Zniechęcenie
Jaka literatura? Ja chałturzę tylko, klecę zdania na potrzeby byle jakich projektów. Zapomniałam już siebie taką, jaką próbowałam być, kiedy pisanie było dla mnie drogowskazem, samą drogą, celem, do którego podążałam...
środa, 2 października 2013
Strachy na lachy
Krajobraz i atmosfera wsi, zwłaszcza nocą, sprzyja najdziwniejszym wizjom, wizjom magicznym, niesamowitym, niekiedy strasznym. Nic dziwnego zatem, że w niewielkich miejscowościach, położonych między polami, lasami, w gęstwinie drzew, wśród mieszkańców tkwiło od zawsze zamiłowanie do fantastycznych rojeń. Każdy nagły dźwięk, skrzypienie gałęzi, mysie piski pod podłogą, pohukiwanie sowy, zawodzenie wilka, wywoływał lęk, że coś złego kryje się za oknem.
Mieszkańcy wsi ulegali zabobonnej wierze w czary, diabelskie moce, demoniczne stworzenia przepełnione żądzą zemsty na śmiertelnikach – utopce, upiory, strzygi, wije, południce, wilkołaki, wampiry, duchy… Można by wymieniać długo. Wiele zakątków osady i jej okolic, w których znajdował się jakiś malowniczy element pejzażu – stara wierzba, ogromny głaz, jeziorko w głębi zagajnika – mogło okryć się złą sławą. Nie bez powodu nie wolno było młodym pannom zaglądać do sadzawek i starych studni. Gdy jakaś ciekawska dziewczyna wychyliła się nad lustrem wody, mógł zabrać ją zły duch, który tam zamieszkiwał. Opuszczone, podupadające zabudowania także idealnie się nadawały na mieszkanie dla straszydła. Wszak rozmaite stwory przywiązywały się do określonych miejsc, obierając je za swoją siedzibę. W tych punktach, jeśli nie dało się ich omijać, bardzo często stawiano przydrożne krzyże i figurki, aby ustrzec się przed ich mocą.
Pory roku, w których ukazywały się lub zyskiwały siłę demony też były różne. Potępione dusze zjawiały się o zmierzchu i o świcie, południce w słoneczne południe, między łanami dojrzewających zbóż, wampiry polowały o północy, a wilkołaki podczas pełni księżyca. By się przed nimi bronić, obmyślano środki odstraszające poszczególne stwory. Wiadomym było, że na wampiry skutecznie działa czosnek i znak krzyża, diabły boją się święconej wody, wilkołaki – srebra. Jednak najskuteczniejszą broń zawsze stanowiła modlitwa, bogobojne zachowanie, nie kuszenie licha, czyste sumienie, a w potrzebie – odwoływanie się do wizerunku świętego patrona, najlepiej zawieszonego u szyi na poświęconym medaliku.
Częstokroć bliską bytność diabła sygnalizował jakiś szczegół. Wystarczyło dostatecznie uważnie obserwować otoczenie, by zauważyć niepokojące znaki. Wystrzegano się ludzi posiadających piętna, blizny, deformacje ciała. Takie „objawy” sugerowały, iż osoba taka jest w konszachtach z szatanem. Zapach siarki, zgnilizny, dymu – również oznaczał niedawne przebywanie w tym miejscu złego. Zatrzymanie się wskazówek zegara, zgaśnięcie świecy – powodowało wzmożoną ostrożność domowników.
Niektóre zwierzęta traktowano nieufnie. Uważano je za towarzyszy czarownic, jak np. czarnego kota. Pojawienie się kruka zapowiadało rychłą śmierć, o szybsze bicie serca przyprawiały pohukiwania sowy, przeciągłe wycie samotnego wilka. Również w świecie flory zdarzały się rośliny „wyklęte”. Uważano, że osika odbiera człowiekowi siły, a wierzby płaczące są w istocie nieszczęśnikami, których zamieniono w drzewo za ich przewinienia, by przez wieki cierpieli w męce i samotności, nie mogąc nikomu opowiedzieć swego bólu.
Aby chronić domostwo i jego mieszkańców przed złem, odczyniano rozmaite praktyki magiczne. Najbieglejsze w tej sztuce były stare kobiety, którym ta wiedza została objawiona przez poprzedniczki. Z wiekiem nabierały one doświadczenia w postępowaniu z widziadłami. To one czyniły znak krzyża na czole nowonarodzonego dziecka, odmawiając sobie tylko znane zaklęcia, wprowadzały je do domu, odczyniały uroki, parzyły zioła zdolne uleczyć dolegliwości ciała i ducha, przepowiadały nie tylko pogodę, ale też przyszłe zdarzenia. Znały rady na „złe spojrzenie”, opętania, nieszczęścia spowodowane czarną magią. Ich rad i przestróg należało słuchać – kto je lekceważył, szybko mógł przekonać się o swojej nieroztropności.
Na wsi istniała też funkcja guślarza – człowieka, najczęściej starszego mężczyzny obdarzonego ogólnospołecznym szacunkiem, który ponoć kontaktuje się ze światem duchów przy pomocy obrzędów i rytuałów. Ludzie bali się go, lecz słuchali jego zaleceń. Zwłaszcza w porze jesiennej, w okresie Zaduszek – kiedy to każda rodzina pragnęła skontaktować się ze swoimi przodkami, dowiedzieć się czy zmarły zaznał spokoju czy też doznaje kaźni w czyśćcu – przewodnictwo guślarza było nieodzowne. Wierzono, że jeśli nie dostarczy się potępionej duszy tego, czego potrzebuje, by doznać ukojenia – będzie ona nawiedzać dom rodzinny i ingerować w sprawy śmiertelników.
Naturalnie kościół odżegnywał się od takiego pojmowania spraw duchowych. Potępiał zabobony, ludowe wierzenia, odprawianie obrzędów magicznych – jakiekolwiek przejawy autonomii swoich parafian w postrzeganiu i rozumieniu niewidzialnego dla ludzkiego oka skrawka istnienia. Księża starali się wyplenić złe, wstydliwe nawyki swych niewykształconych „owieczek”. Jednak pewna doza strachu przed czarcimi sztuczkami była im „na rękę”, więc przymykali oko na „niegroźne” obrzędy, a nawet, skoro były tak szeroko rozpowszechnione, przejmowali je na grunt wiary – jak np. palenie zniczy na grobach, czy też obchodzenie wigilii św. Jana (nocy sobótkowej). Zwyczaje te są w istocie pozostałościami po niechlubnych czasach pogaństwa.
Współcześnie nie jest to oczywiste, lecz wszelkie zabobony i gusła mieszkańców wsi wiązały się tak naprawdę z moralnością, etyką – duchowością pojmowaną w pewien specyficzny sposób. Dlatego też panowały tu określone zasady postępowania, ustalony porządek rzeczy, który pozwalał ustrzec się przed złem. Kryć się za tym może jakaś doza zdrowego rozsądku, doświadczenia wielu pokoleń, nieco tylko wypaczonego brakiem nauki, oświecenia, gruntownego wyjaśnienia prawideł rządzących światem przyrody. Niemniej jednak nie da się zaprzeczyć, iż społeczność wiejska posiada olbrzymie bogactwo kulturowe, a składające się na nie tradycje i obrzędy są jej wielkim atutem.
Dziś, choć ulegają one zapomnieniu, wypchnięte przez nowoczesność, trywialność i sztuczność, wciąż posiadają wielki walor poznawczy i światopoglądowy. Nadal barwne historie o duchach przyprawiają o gęsią skórkę. Można przekonać się o tym przemierzając nocą położone między polami ścieżki, gdy jakiś nagły łoskot poniesie się echem wśród gęstowia.
wtorek, 1 października 2013
Brak powietrza
"Od jakiegoś czasu zauważyłam, że się duszę. Najpierw tylko we wtorki, potem co drugi dzień, a teraz ciągle, nawet w niedzielę. Ja potrzebuję przeciągu, szerokiej skali, czynów ogromnych."
Agnieszka Osiecka
Wcale nie miałam w planach rozsypać się w drobny pył, rozbić się o kanciaste kontury nieżyczliwej bryły świata, ale cóż, stało się. Za kilka dni się pozbieram, wróżę sobie przyszłość, mając nadzieję, że się wypełni, że znów nabiorę sił, rozpostrę skrzydła i raz jeszcze pofrunę w nieznane. A póki co snuję się za własnym cieniem, zmagam się z myślami zabarwionymi ciemnymi kolorami zniechęcenia, rozterek i smutku. Gdzieś mi się zapodziało światło słoneczne i błękit nieba. Czuję tylko swoją niemoc, której ciężar przygniata mnie do ziemi i dusi...
piątek, 20 września 2013
czwartek, 12 września 2013
Autentyczność istnienia
Brakuje mi historii, wszelkiego rodzaju
historii, które opowiadają mnie samą, namiętne scenariusze moich
tęsknot. Rozglądam się tu i tam, łapię strzępy zdań, obrazów,
myśli, by odnaleźć w nich skrawek siebie, przymierzyć, przyłożyć
do piersi i przekonać się raz jeszcze, że drzemie we mnie
pragnienie autentycznego istnienia.
wtorek, 3 września 2013
Fromowanie sensu
"Normalny człowiek nie wytrzymuje takiej dawki. Lecz miałem dwadzieścia lat i kłamstwa, gry i metafory miały ciężar i twardość rzeczywistości, podczas gdy rzeczywistość była jedynie obrazem."
"Niewykluczone, że istnienie nie jest czymś niewyczerpalnym i gdy powołujemy do życia swoje tysięczne sobowtóry, sami stopniowo stajemy się coraz bardziej martwi i pozbawieni znaczenia."
"Postulaty awangard artystycznych z początku wieku - dadaizmu czy futuryzmu - zostały nieoczekiwanie, groteskowo i dosłownie, spełnione przez popkulturę. Oto rodzimy się bez żadnej przeszłości, żyjemy w teraźniejszości, przyszłość nie przypomina już o śmierci, a tylko o nieustannej aktualizacji naszego stanu posiadana."
Andrzej Stasiuk "Tekturowy samolot"
Proza Andrzeja Stasiuka nieustannie koi moje lęki. Mam wrażenie, i ciągle dziwię się temu, że autor wynalazł jakiś patent na bolączki egzystencjalne. Choć nie pociesza, niekoniecznie tłumaczy rozmaite zdarzenia i procesy, jednak wciąż spisuje na kartach swych książek obserwacje, przemyślenia, przeplata je "obrazkami" fabularnymi, by spiąć dywagacje klamrami prawdopodobieństwa i realności. Za każdym razem staram się jak najuważniej wczytywać się w kolejne zdanie, by nic mi nie umknęło, by nasycić się światem, który pozbawiony jest zabiegów kosmetycznych w postaci fikcji. Wszystko jest tak jak jest, tylko rozbebeszone, pokawałkowane na fragmenty, z jakich formuje się sens, cząstka po cząstce.
piątek, 30 sierpnia 2013
Szkice o poczuciu tożsamości
Socjologia zaczyna się od człowieka. To właśnie on jest początkiem tego procesu rozrastania się w większą całość, całość zbiorowości. Wychodząc od siebie docieramy zazwyczaj do drugiego człowieka, jesteśmy wszak zwierzęciem stadnym, potem znów powracamy jednak do własnego „ja”, lecz już dookreślonego przez relacje z innymi, przez więzi z nimi, przez wspólne wartości, interesy i problemy. To wszystko nas łączy i stanowi o tożsamości, jaka pozwala nam pewne miejsce nazwać domem, a ludzi – rodziną i przyjaciółmi.
Bo czymże jest tożsamość? Przywiązaniem do ziemi, z której pochodzimy, z której wyruszamy w świat z bagażem pierwszych, dziecinnych doświadczeń, lub też zostajemy, wpisując się w historię miejsca i żywiąc nieustannie przekonanie, że nie jest tak istotne gdzie się żyje, ale jak i z kim.
Pierwsze miejsce jakie poznajemy to nasz dom rodzinny. Nie ważne jaki jest, mały i ciasny, duży i przestronny, drewniany, murowany, wypełniony ludźmi czy też przede wszystkim ciszą – jest dla nas terenem magicznym, bezpiecznym i jedynym. Z czasem nasza ciekawość rozrasta się poza jego kontury – poznajemy świat, dostrzegamy wielkie okno, ukazujące przestrzeń wokół i pragniemy ją zbadać, przyswoić sobie prawa nią rządzące. Wiedzeni za rękę przez rodziców – przypatrujemy się temu co bliskie, zadajemy pytania, a z otrzymanych odpowiedzi budujemy w świadomości pierwszy, naiwny jeszcze obraz rzeczywistości. Naturalne jest, iż zmienia się on wielokrotnie w ciągu naszego życia pod wpływem rozmaitych doświadczeń i doznań, lecz ten pierwotny jego szkic pamiętamy już zawsze.
Do naszej małej ojczyzny, z której się wywodzimy, przywiązujemy się najmocniej. To właśnie tam wracają nasze myśli, choćbyśmy nawet zdobyli szczyty świata, widzieli wszystko, co warto i nie warto zobaczyć, dotarli do punktu, w jakim kończy się myśl, a zaczyna wieczność. Własny, mały raj jest tam, gdzie uczyliśmy się życia, gdzie zawiązywaliśmy pierwsze przyjaźnie, dorastaliśmy i marzyliśmy o wspaniałej przyszłości. To nas określa bardziej niż zdajemy sobie z tego sprawę, to konstytuuje nasz charakter, wpływa na wybory i zachowania.
Ludzka tożsamość buduje się na związku między tym, co sami o sobie myślimy, a tym, w jaki sposób odbieramy wartości przekazywane przez otoczenie. Wzrastając w określonym miejscu i czasie, dostrzegamy i uczymy się pewnych wzorców, aksjomatów, wytycznych, odnosimy się do nich, niektóre przyjmujemy za właściwe i użyteczne, inne odrzucamy, oceniając je jako sprzeczne z nami, bądź mało efektywne, być może nieco już przestarzałe dla nowego pokolenia. Niemniej jednak zostajemy ukształtowani przez ten pierwotny, swoisty język, którym mówi do nas ziemia rodzicielka, mieszkający na niej ludzie, kultura, tkwiąca tuż pod materialnym sklepieniem sąsiadujących ze sobą domów, tradycja niesiona przez czas jako coś pradawnego i świętego, pewna naturalna mądrość poprzednich pokoleń. Uczymy się sposobu życia - bardziej lub mniej specyficznego, w który zwyczajnie wtapiamy się w wieku dziecięcym, by dorastać w nim i nieść go przez życie jak swoją własną, prywatną biblię.
poniedziałek, 17 czerwca 2013
Histeria (za)pisywania
Twórczość jest powoływaniem jakiegoś bytu (powiedzmy
intencjonalnego) do istnienia, zaprojektowanym, w porywie esencjonalnej
sugestii (natchnienia), wyrwaniem czegoś z nicości. Aktem demiurga, jakkolwiek
stwórcze charaktery nie analizują stanów, jakich doświadczają w trakcie ich
trwania, a często również i po ich zakończeniu. Niemniej jednak jakiś element
myśli zostaje utrwalony i ukazany światu, który dzięki temu powinien się
bogacić o "nowy" odcień Prawdy, choć jakże często również demaskuje
"wygodne", a (albo właśnie dlatego) przyjęte przez ogół, kłamstwo.
Jeśli "przekaz" zaistniał, niemożliwym staje się jego wymazanie, z
czym wypada się pogodzić i budować nowe sensy, wpasowując w nie coraz to
kolejne "dane".
Stwórczość na tyle pochłania nicość, na ile stara się być
ucieczką od niej. Lęk przed popadnięciem w stan niebycia, skłania do
odżegnywania się od bierności i "lekkości" istnienia, za co ustalona
jest cena "aktywnej" histerii. Histeria taka aranżuje sytuację
nieustannej walki o ustanowienie trwałych, przybliżonych ludzkiemu pojmowaniu,
zasad funkcjonowania Kosmosu, a szczególnie tego najbliższego nam jego
pierwiastka. Jednak taka "stałość", choć wielce upragniona, nie może
być osiągnięta, gdyż w tejże chwili wszelkie poszukiwania straciłyby sens, a,
co ważniejsze, również racja bytu i działania (dla jednostek definiujących się
poprzez takie działanie) twórczych histeryków. To co nas dotyka, co nas
obchodzi, co daje nam pewność, (po)czucie, jest w naszych oczach najbardziej
namacalnym dowodem naszego istnienia. Dlatego też skupiamy się na pewnym
"wyłomie" (ze) świata, jakkolwiek myślimy, że charakteryzuje nas
rozciągłość horyzontu umysłowego. To zatem, co zostanie przywołane na
papierowych kartach (bo tym aspektem twórczości właśnie pragnę się zająć w
szczególności) w formie czarnych znaków (symbolu uładzenia społecznego i
cywilizacyjnego, co już staje się pewnym kompromisem) buduje drogę do umysłu i
konstrukcji psychicznej autora, a także pozwala innym, mniej sprecyzowanym w
swym "poszukiwaniu siebie", podążyć drogą rozwoju spostrzeżeń w
relacji Ja-Wszechświat (jak widzimy, poprzez – Ty, co jest ciekawym paradoksem,
ale i istotnym elementem EDUKACJI w dziedzinie "Ja"). Psychika autora
jest punktem wyjścia rozważań na temat twórczości, gdyż ten aspekt ma
niepodważalny wpływ nie tylko na charakter (i styl) jego wypowiedzi, ale samo
zaistnienie momentu stwarzania, a jeszcze wcześniej – inspiracji, co jest
niebagatelnym sposobem analizy owego zagadnienia.
Uczucie "niedosytu", czy, powtarzając za
Markowskim, "wydrążenia", synonimu – utraty, jest zaczątkiem
działania na rzecz zniwelowania, umniejszenia tegoż, za pomocą środków, które
tę "lukę" będą w stanie zapełnić. Środkiem takim jest akt twórczy,
zarówno "sam przez się", jak i jako efekt "uboczny"
układających się w spójną, ocenzurowaną zasadami logiki, całość. Całość, która
nigdy nie zamknie się w twarde ramy, nie zakończy własnego formowania się, nie
utraci postulatu modyfikowania, kompletowania, czasem rujnowania swego obrazu.
Umysł ludzki takiej "nagrody"(w formie spójnego obrazu
rzeczywistości) łaknie, ale i samoistnie odchodzi od takiego (zgubnego) ideału
na rzecz powtarzającego się procesu poszukiwania i interpretowania doświadczanych
znaków. Wygląda to na samoudręczenie. Może i jest nim w istocie. Niemniej
jednak jest to niezbędny i niezawodny składnik samonapędzającego się
pozna(wa)nia, braku rutyny i "spłaszczenia" sądów poprzez powoływanie
się na "uznane" prawdy. W odniesieniu do rzeczywistości obiektywnej,
stworzyciel pozostaje jakoby wyrzucony, wypchnięty, poza margines
przystawalności, jest to jednak wyrzucenie pozorne, gdyż doznanie zestawienia
ze światem w akceptowalną konstrukcję, podważa w umyśle artysty, jego wyjątkowość,
a przez to możliwość obiektywnych ocen. (Samo)wygnanie z jednomyślnego tłumu
zmusza do zaprojektowania "własnego" świata wartości. W reakcji na
potępienie dochodzi do twórczego buntu. Zatem raz jeszcze psychiczne aspekty
charakteru człowieka łączą się z zagadnieniem twórczości.
Histeria jest doznaniem nerwowego napięcia, które
najczęściej przypisywane jest kobietom (od czasów Platona). Jednak uważam, że
należy odejść od takiego pojmowania jej, zwłaszcza, gdy omawiamy twórcze popędy
artysty, abstrahując zupełnie od płci. Poczucie owładnięcia przez emocje, które
kumulują się, spiętrzają, jest w jakimś sensie "rozedrganiem w
sobie", momentem, który wymaga działania na rzecz zniwelowania uczucia
"przepełnienia" wrażeniami (od)zmysłowymi, gwoli złagodzenia
przykrego stanu. Ucieczka przed skrajnością (być może obłędem) dzięki
stwarzaniu konstrukcji myślowej w formie literatury, wraz z nadawaniem temuż
dziełu symbolicznego sensu – mityzacji, powoduje spadek negatywnych emocji, a
pojawieniem się kompensacji – euforii. Można w tym miejscu wspomnieć, powołując
się na psychoanalityczne badania Zygmunta Freuda, iż "napięcia"
takie, ich "rozładowania", akt twórczy, posiadają swoje źródła (ja
zasygnalizowałabym ten fakt jako – pokrewieństwo) w seksualnych popędach
człowieka, które również są potrzebami (pierwotnymi) ucieczki przed nicością
(tu gatunkową) wraz z psychicznymi i emocjonalnymi tego konsekwencjami.
Powiązanie seksualnego i twórczego napięcia przywołują
liczni pisarze, jako wyjaśnienie ich literackich aspiracji w procesie pisania,
a także przeżywanie samego momentu kreacji literackiej. Twórcy tacy jak Kafka
czy Cortazar, silnie nacechowani stymulacją erotyczną, przenosili swoje
frustracje na tym polu na działania pisarskie. Demoniczność i fantazyjność przedstawianego
w ich dziełach obrazu, jest, być może, zastąpieniem fizyczno-emocjonalnego
spełnienia. Zatem jednym z przyczyn histerii, jest niedosyt przeżyć natury
seksualnej, co sprzyja, na szczęście dla nas, artystycznej działalności.
Kolejnym zagadnieniem, z którym należy się zmierzyć przy
okazji rozważań o twórczej histerii, jest problem doznania egzystencjonalnego,
kreacji rzeczywistości i rzeczywistości kreującej (literaturę). Czy literat
bowiem, obcując ze światem myśli (własnych oraz innych autorów) doznaje przeżyć
egzystencjalnych, czy raczej od onych ucieka, pozbawia się ich, spłycając je
do, karykaturalnie wyglądającej, kartki papieru? Czy literatura opisuje
rzeczywistość, czy jest jej zaprzeczeniem. "Pułapka" czytelnictwa
jest rezygnacją z istnienia w świecie, czy jego ubogaceniem, spowodowanym
pogłębieniem jakości swych osądów dzięki wielowymiarowości tychże, powstającej
na styku percepcji różnych ludzi? Są to pytania padające dosyć często. Trudno
im się dziwić skoro większość pisarzy postrzegana jest jako dziwacy, nie
umiejący "normalnie" żyć, wciąż przemierzający krainę własnych myśli,
starający się rozwiązać problemy, które nikomu innemu nie przyszłyby do głowy.
Dla społeczeństwa jest to rezygnacja z życia, niezrozumiała i napiętnowana
tragizmem. Dla twórców to jedyny los, jaki w układzie własnych obciążeń
nicością, tak dotykalnie obecną na zewnątrz, iż (niemalże?) wdziera się ona
przez nozdrza, zdolni są przyjąć i, paktując nieustannie z (nie)istnieniem,
formować swoistymi możliwościami oderwanego przystawania do (?). Ból życia,
jakiego doświadczają, postrzegając szerzej, ogólniej, w oderwaniu od przymusu
konwencji, jest ich właściwością podstawową. Zatem odbieranie mu realności,
zaprzeczanie jej, szukanie innego, własnego sposobu doznania sensualnego,
intelektualnego, boskiego, staje się jedynym logicznym wyjściem poza narzucone
pęta. W tym wypadku zachodzi sytuacja kreacji rzeczywistości poza światem,
zacierają się granice między dwoma (równoległymi?) wymiarami, z których jeden
jest pretendowany do (po)bytu artysty, drugi zaś świadomie odrzucany, lub
traktowany jako teren sondowania, badań, eksperymentu. Widzimy więc, że to
umysł posiada zdolności ustanawiania realności, jego siły stanowią o spójności
stworzonego "mitu", sensu, mikrokosmosu. Na przestrzeni przeszywania
się znaczeń, świat ten ulega modyfikacji, reorganizacji, jednakże zawsze
pozostaje silną alternatywą dla prawd pochodzących z zewnątrz.
Nie zamierzenie temat powiódł mnie na szlaki przetarte
ongiś przez Sartre'a, jednakże oddzielenie twórczego bytu od świata
zewnętrznego, a także napiętnowanie tegoż dysonansu tragizmem, właśnie ku temu
zdążyły. Wyobcowanie, inność, nieprzystawalność do siebie wszystkich wymiarów
bytu, zwłaszcza ludzkiego, jest jednym z zasadniczych doznań egzystencjalizmu.
Odkrywanie swej małości w obliczu obezwładniającego ciężaru istnienia jest
procesem powolnego, coraz bardziej świadomego zaprzeczania człowieczeństwu,
rozumianemu jako epicentrum pierwotnego wstrząsu natury, który doprowadzić miał
do przekroczenia własnych jej ograniczeń. Ograniczeniem tym jest sama wolność,
gdyż nieodwołalnie łączy się z odpowiedzialnością za własny los, co zniewala
ludzkość już na samym początku drogi, jaka prowadzić miała ponoć na obrzeża
boskości. W aspekcie twórczości wkracza tu jednak ziarno optymizmu. Wszelkie
wszak dzieła wielkości ziemskiego narodu powstawały w oderwaniu od
uśmierzającego wpływu naiwnej szczęśliwości, a rozgryzały, mieliły wręcz,
gorycz wynikłą z obłąkańczych wizji jego cierpienia i upadku. Roztapiały mydlane
tło, by z całą wyrazistością ukazać istotę udręki rozdzierającej duszę
olśnionego, acz pogrążonego w mrokach, artysty (Blake, Bataille, Genet). Z całą
napastliwością przełomu nieustannego godzenia się na siebie, rozrywały okowy
kultury, by wyrwać pogrążone w marazmie społeczeństwo ze zwodniczego snu.
Sartre ujmował egzystencjalizm twórczo. Uważał, iż swoją
tożsamość formujemy czynem, częstokroć alternatywnym wobec tych pretendowanych
do obowiązujących, ale tylko tym sposobem działanie takie może być w pełni
świadome, w całości dookreślające nas, jako autentyczne osobowości. Twórczość
zatem jest pewnym sposobem postępowania - działania, który ujmuje nas, nazywa,
spaja jako dzieło powstałe dzięki temu działaniu, czyli jako przedmiot, ale
także, czy przede wszystkim, podmiot działający. Formujemy się zatem i stajemy
poprzez nieustanny akt twórczy, ciągłe doświadczanie i doprecyzowanie siebie,
rozmijające się jednak z ostateczną formą, która na końcu zawrze w sobie
trwałość i niezmienność, stagnację – czyli śmierć. Nastawienie na takie
"stawanie się sobą" jest w istocie narzuceniem sobie przymusu
aktywnego tworzenia – przymusu zaprzęgającego wszelkie siły żywotne w karby
egzystencji "dokonywania się" czyli trwającej aktualnie, w teraźniejszości,
przy czym wszelkie spojrzenia wstecz rozczarowują, podważają sens takiego
pojmowania istnienia poprzez nieuchronne porównanie zamiaru z utrwaloną w
czasie jego karykaturą. Rozprzężenie takie – rozrzut intencji tworzenia oraz
jego rezultaty są nieadekwatnym względem pierwotnego założenia etapem
(zazwyczaj, acz niekoniecznie), rozczarowaniem, błądzeniem w przestrzeni, jaka
być może, zaoferować potrafi jedynie taką oto gorycz. W tym miejscu pozostaje
albo odrzucić dogmat kreacji, albo iść dalej, nie łudząc się już, iż droga
(współ)konstruowania rzeczywistości zaprowadzi dokądkolwiek. Wynikiem takich
olśnień świadomości jest często jedynie stwierdzenie, że nie o sens w tej
życiowej aktywności wszak idzie, ale o wypełnienie sobą tych kilku
dziesięcioleci, jakie zostały nam "przydzielone" niezależnie od
naszej na to zgody.
Dla
twórczego histeryka istnieją dwa sposoby rozdrapywania wciąż zaognionej rany,
którą jest jego własne istnienie. Jednym z nich jest literatura, pisarska
kreacja, która stwarza podwaliny innego świata, być może idealnego, może
jedynie uprzywilejowanego, uprawnionego do trwania poprzez paradygmat sztuki.
Drugim sposobem jest teatralna inscenizacja, uznająca dane indiwiduum
autorskie, w formie osobowej, za istotny, ważki element konstruujący
rzeczywistość, balansujący na granicy absurdu (niejednokrotnie nihilizmu), ale
również posiłkujący się wyznacznikami estetycznymi i egzystencjalnymi:
"Histeria jest niemożliwą, choć konieczną inscenizacją przerażenia
związanego z traumatycznym doświadczeniem nicości."1- warto powtórzyć za Markowskim, który
badał histeryczne uwarunkowania pisarstwa m.in. Zygmunta Krasińskiego. Czyli
histeria jest pewnym zaburzeniem, zachwianiem stabilności emocjonalnej,
związanym z poczuciem pustki, braku, doświadczeniem nicości, przychodzącej
zarówno z zewnątrz, jak i obecnej we wnętrzu człowieka (co jest ze sobą ściśle
połączone). "Histeria to teatr wzniesiony na niczym."2 - mówi dalej Markowski. Wszak znaczącym
faktem jest, iż teatralizacja porywów autora, miotanego wewnętrznymi
sprzecznościami, konwulsjami niepewności, tragicznym zachwianiem wiary w
niepodważalne prawo do istnienia, nie osadza się na istocie treści, lecz na
beznadziejnym, a ciągłym, wybrzmiewaniu jego własnych furii. Wybrzmiewanie to,
które przybiera dość nieszczęsną formę, jest jedynym potwierdzeniem faktu
istnienia oraz własnej wartości, będącej jakością niebezpiecznie rozmontowaną,
a osadzoną na więzach łączących artystę z jego otoczeniem.
Histeria jest chorobą ducha.
Jest walką z nicością, z nieobecnością, oswajaniem własnej marności za pomocą
słów, nazw, objaśnień. To "wydrążenie" zmusza do nieustannej
aktywności, do szamotania się w sieci bezsensu i szukania w nim luk, przez
które przeziera światło jakiejś przynależności. Zatem stan ten, zmusza do
opisania własnej traumy, dusznej atmosfery błądzenia we mgle rozpaczy, która mu
towarzyszy. Rozpacz jest obecna tam, gdzie osiągniecie upragnionego staje się
niemożliwością, a jednocześnie pozostaje pewność, że takich prób porzucić nie
wolno i nie sposób. Jedynym rozwiązaniem "ostatecznym" jest śmierć,
unicestwienie czysto fizyczne, które przynosi kres wszelkim dywagacjom,
emocjom, wątpliwościom, nie projektując jednakże finalnego potwierdzenia,
odpowiedzi o zasadność tego konkretnego bytu: "(...) pełne wypowiedzenie
traumy, dzięki któremu ciało i duch jednają się w nicości, oznaczałoby śmierć,
która jest tyleż marzeniem, co przekleństwem histeryka. Marzeniem, bo jego
ciałem miota nicość, przekleństwem - bo śmierć eliminuje teatr, bez którego
histeryk żyć nie może."3 Krew i
scena to zatem dwie strony tego samego teatru (iluzji), oddzielone kotarą lęku
ostatecznej demistyfikacji, przekleństwa ostatniego wersu (tchnienia),
uniesionego w zapomnienie, czyli ponownie w nicość.
Ważnym zagadnieniem, ściśle łączącym się z histerią, jest
melancholia. To jakby dwie maski, które przyobleka jedna namiętność (do życia)
sprzężona z widmem utraty, czy, jakby powiedział Markowski, żałoby. Utrata (być
może wcale nie faktyczna, nie rzeczywista), rozprasza jedność myśli, uczuć,
jakąś stałość, która pozwala trwać w bezpiecznym kokonie samozadowolenia,
przystawalności, niepodważalnego prawa do egzystencji. Natomiast pod wpływem
utraty zmienia się percepcja, zmieniają się podstawy wiążące człowieka ze
światem, przynosząc zwątpienie i lęk. Następuje reorganizacja, objawiająca się
zarówno na poziomie psychicznym, jak i fizycznym. Wszelkie wątpliwości zostają
przeniesione na jedyny wyznacznik jakości (możliwości) istnienia, na obiekt
miłosnego afektu (chorego, feudalnego, rozpaczliwego). To piętno, ciężar
odnajdywania własnych zmysłów w zgodzie, w akceptacji innego człowieka. To męka
i piekło ciągłych wzlotów i upadków. To paranoja i obłęd, czyli ciąg dalszy
katuszy histerii.
Melancholia jest stanem (czy też właściwością charakteru),
który niesie potencjał depresji, lecz nie pozwala na jej pojawienie się,
oferując podmiotowi nieustanne roztkliwianie się nad własnym istnieniem,
czynności pragnące nieustannej uwagi i czułości. Te pragnienia są silniejsze
niż wszelkie zniechęcenie, niż posucha (wygoda) braku działania, niż ostateczne
odżegnanie się od jakiejkolwiek, choćby napiętnowanej tragizmem, witalności. W
melancholii tkwi źródło zapładniającej myśli, mającej w sobie iskrę optymizmu,
pocieszenia, nadziei, które koncentruje się na jednostce, przemawia jej ustami,
objawia się poprzez daną indywidualność, na obszarze jej życia i działania
(głównie kontemplacji). Melancholia i histeria to odczucie braku. Pierwsza
odbywa się w ciszy i skupieniu, druga potrzebuje dramatycznego objawienia,
powtarzającego się wciąż, rozpaczliwie odnawianego, nigdy nie wybrzmiałego,
rozedrganego w słowie i geście, przedstawienia. Teatralizacja histerycznych
impulsów, walki z własną nicością, zaczepienie o pewność bytu choćby poprzez
udrękę, staje się próbą ciągłego potwierdzania własnego ja, doświadczanego
poprzez (i mimo) irracjonalność, absurdalność, sartrowską
"przypadkowość" egzystencji.
Histeria, niekoniecznie przynależna przejawom (objawom)
twórczości, jest cechą naszych czasów, gdzie wszelkie zewnętrzne wyznaczniki
aktywności świadczyć mają o intelektualnych, duchowych uwarunkowaniach tychże.
Nie sięgając daleko w przeszłość, możemy przekonać się, iż następuje tu jednak
pewne przeniesienie wartości na sam gest, czyli powierzchowność, za którą,
jakże często, nic się już nie kryje. Pozostaje farsa. Pozostaje ułuda i
jałowość. Pozostaje pustka i bufonada jej zawoalowania. Histeryczny podkład
twórczości okazuje się być niezwykle cenny, gdyż jest prawdziwy, wynika z
istotnych przeżyć jednostki, na jej walce z nicością, na pochłanianiu własnego
lęku za pomocą słów, sensów, symboli doznań egzystencjalnych i estetycznych.
Twórczość histeryczna, tak rozumiana, to ukazywanie uczuciowych wstrząsów gwoli
obłaskawienia lęku z nich powstałego przy pomocy wyjawiania ich jakoby na
zasadzie intymnej spowiedzi, wyznania win. Rozpowszechnienie histerycznych
gestów staje się tym samym próbą zaistnienia, a może nawet zasymilowania się, w
otoczeniu, które wychwytuje niejako ciężar gatunkowy cierpienia braku,
przenosząc go na siebie, uczestnicząc w misterium inscenizowanej żałoby, po to
tylko, by artysta rozsiadł się na przywłaszczonym sobie tym sposobem tronie
jako miejscu, do którego histeryczny szał go predestynował. W takiej sytuacji
formułujemy powrót do istotnych znaczeń, w których zmaganie się z bezsensem i
absurdem świata owocowało jeszcze znamionami buntu, pragnieniem zmian,
beznadziejnej, acz szczytnej, idealizacji, humanizacji, czyli także – nadziei
(wy)trwania człowieczeństwa.
1M. P. Markowski, Życie
na miarę literatury, Wydawnictwo Homini, Kraków 2009 r., s. 154.
2Ibidem, s. 154.
3Ibidem, s. 157.
Ból fantomowy
Nie wiem czy jestem szczęśliwa, nie
wiem czy mi źle. Czy moje osądy mają cokolwiek wspólnego z
rzeczywistością? Nie chcę narzekać, nawet jeśli czuję fantomowy
ból po utraconej części siebie. Ból urojony przecież, tego
kawałka mnie może też nigdy nie było i niepotrzebnie za nim
tęsknię. Nie wiem, nie wiem, nie wiem. A przecież żyć trzeba
dalej, codziennie tak samo, co dzień inaczej, i jakby te cztery kończyny miały mi wystarczyć, jakbym była kompletna.
poniedziałek, 10 czerwca 2013
Kultura ulotnej chwili
Nie chcemy byś sobą, nie chcemy
oddawać się w całości swojemu powołaniu, swej roli w świecie.
Chcemy się zmieniać, nie utożsamiając z niczym na dłużej, nie
skupiając na pogłębieniu problemów danej dziedziny. Wszak czasy
wymagają wszechstronności – chwytania w lot krótkich,
powierzchownych informacji, przetwarzania ich w mgnieniu oka,
wpasowania w całość, choćby tymczasową, wątłą i papierową.
Niczego nie buduje się solidnie, nie
myśli o tym, by dzieło przetrwało lata, wieki. Kultura składnia
się do fast-food-owego konsumpcjonizmu treści. Dlatego, w biegu, w
pędzie, chłoniemy frazesy, postępujemy zgodnie z instrukcją
obsługi, którą obmyślono, kształtując świadomość
pokoleniową, by „istotność” skryć pod warstwą pudru,
szminki, sztampy - nietrwałych zdobyczy współczesności.
Pod tą fasadą razi pustka. To
przestrzeń, w której wieje chłodem. Miejsce, gdzie, być może,
porozrzucane są jeszcze szczątki przeszłości, wyblakłe
fotografie, zakurzone, barokowe meble, porzucone skakanki, bajki
czytane dzieciom na dobranoc, białe, koronkowe skarpetki, zepsute
zegary z cyferblatem. Jest wszystko to, co przestało być modne. Co
wymagało uwagi, czasu, wysiłku. Wyzbyliśmy się przywiązania do
nich. Zabrakło nam cierpliwości, siły charakteru. Wmówiono nam,
że dla wszystkich dobre jest to samo, że nie ma sensu różnić się
w czymkolwiek. Anomalie przestały mieć swój urok w zwykłym życiu.
Bronią się jedynie w show-biznesie, gdzie „ciekawostki”
aktualnie bardziej przykuwają uwagę niż „ideały”.
Kultura ulotnej chwili – usłyszałam
niedawno. I nie ma ono nic wspólnego z niegdysiejszym carpe diem. Po
prostu nawlekamy na nić szklane paciorki – skończone wątki,
które nie mają szans rozwinąć się w dłuższe historie. Tak
tworzymy zgrabny, choć tak naprawdę, tandetny ozdobnik własnego
losu. Ubrani w ten tani klejnocik, ni to wyjątkowi, ni autentyczni,
przepychamy się w kolejce po następny dzień, byle szybko, tanio,
na miejscu, w promocji. Napychamy się chemią i plastikiem.
Gnuśniejemy przed telewizorem. Tracimy kontakt ze swoim ciałem,
duchem, sobą nawzajem. Klikamy na jakieś hasła w wyszukiwarce i po
kilku zdaniach przechodzimy do następnych. Tyle wystarczy by
przeżyć. Aby żyć to ciągle za mało. Carpe diem. Carpe diem.
Carpe diem (łac. dosłownie chwytaj (skub) dzień) – sentencja
pochodząca z poezji Horacego, zawarta w Pieśniach.
Odwołuje się do... Carpe diem...
niedziela, 9 czerwca 2013
Nieodmienność myśli
Dzień był mdły i kapryśny. Może i sprzyjał myśleniu o wieczności, potędze czasu, duchowości i podobnych sprawach, ale wszelkie koncepty rozsypywały się w proch na dźwięk klucza wkładanego do zamka. Trzeba było cisnąć na podłogę mokrą ścierkę i udawać, że robi się coś pożytecznego. Słaba to ochrona, ale zawsze istnieje to „może”, które wisi na haku, tuż pod sklepieniem sufitu, obserwuje scenę pokuty.
***
„Wiatr rozdmuchuje resztki ludzkiej godności w tym miejscu zapomnianym przez Boga. Nad domem, pod szczelnym dachem, dławi się mój krzyk, przytrzymywany wprawną ręką. Gdzieś zapodziały się zwroty i metafory zdolne nazwać chwilowy brak sił do życia, bezruch. Witalność mierzy się ilością zjedzonej zupy i chleba – nie pogodą ducha, zgiętego dawno wpół pod ciężkim jarzmem codzienności.
Matka płacze, a ja… ja jej nie żałuję, nie potrafię ofiarować jej nawet mojego żalu.”
***
Pies skowyczy do księżyca.
- Ciii, no cicho Burek. Jutro może zostanie więcej – płacze wraz z nim dziewczyna podobna do cienia, wtykając do zardzewiałej miski kawałek suchego chleba. Jej też nie dali wiele. Za to czerwony ślad na policzku upewnia o przykładnym wychowaniu.
Zapada zmrok, taki sam jak każdego dnia, bolesny. Chmury na nieboskłonie stanowią wróżbę na przyszłość, czernieją w oczach, w świadomości rwącej się do lotu.
- Gdyby tak… gdyby tak…- mówi do siebie ona i potrząsa głową w geście niedowierzania. – Jaka ja jednak jestem niemądra – osądza jak inni, jak wszyscy. Zanurza się w sobie ostrożnie, wchodzi tylnymi drzwiami. Obmacuje struchlałe wnętrze.
Naraz krople deszczu przecierają jej zmęczoną twarz. Tuli się do kundla ogryzającego twardą kromkę.
„Brzęk łańcucha i ziemia pod znoszonymi butami.
Brzęk łańcucha.
I twarda ziemia.”
***
„Byłeś tu wczoraj, podobny do anioła z obrazka, który został na stole po zeszłorocznej kolędzie. Jestem pewna, że czułam twój zapach, niemal wiosenny, choć przecież bura jesień. Rzuciłam szczapy drewna i pobiegłam przed siebie, zamykając oczy, wyciągając dłonie, hen, do góry, hen. Nie chciałam się zatrzymywać, czułam, że byłbyś niezadowolony.
Myślę sobie, iż wypełniasz sobą tę przestrzeń, w której nie ma bólu i strachu. Jesteś zespolony z nadzieją. Biegłam więc, póki nie upadłam, póki nie zderzyłam się z czarnym gruntem i nie pobrudziłam twarzy.
Gdy wracałam do domu, znalazłam na progu kilka ptasich piór. Były śnieżnobiałe. Chciałeś mi powiedzieć, że wrócisz, zawsze będziesz wracał pod moje okna. Wiem to.”
***
Ojciec znów wrócił pijany. Od schodów słychać było jego nierówne kroki i gorzki oddech wstrzymujący narastającą furię. Jak dobrze, że było jej już wszystko jedno. Dziś nie marzyła o niczym innym niż dano jej przed laty. Dziś zapomniała marzyć. Pragnęła tylko zatrzymać pęd serca i przetrwać kolejne minuty, być może godziny, nim tamten legnie na brudną pościel i ucichnie pod ciężarem snu.
„Brzęk talerza rozbijanego o ścianę.
Brzęk talerza.
I twardy sen.”
***
Obudziła się wcześniej niż zwykle. Otarła palcami łzy, które wysychając pozostawiły na policzkach siną skorupę i wyszła na podwórze. Musiała, po prostu musiała znów znaleźć dla siebie kilka białych piór. Musiała to dla siebie zrobić. Przecież trzeba jakoś żyć.
poniedziałek, 27 maja 2013
Był taki czwartek
Z anteny radia jakiś głos przypomniał, że mam dziś imieniny. Nie obchodzę imienin, ale w jakimś stopniu, stopniu nierzeczywistym, zwłaszcza w czwartkowy poranek, dochodzę dzięki temu do wniosku, że własne imię określa mnie w tym świecie, przybliża do niego, wpisuje w inne nazwane przestrzenie, które składają się na regularną jego bryłę.
Od jakiegoś czasu poniedziałki stawiają mnie na nogi, cucą, wtorki dopełniają ten proces, środy organizują moją aktywność, głównie zawodową, czwartki są dniem refleksji, zadumy, ociężałej melancholii, piątki przychodzą nagle i szamocą się wewnętrznym sprzeciwem wobec wytyczonego biegu spraw. Soboty i niedziele płyną leniwie, równo, są niczyje, ani moje, ani nie moje – unieruchamiają ciało, ducha, myśli – marzą o czymś innym, o namiastce swobodnej szczęśliwości.
Wracając do czwartków – bo dziś jest czwartek właśnie – przymus jest tego dnia obcym słowem. Cichy bunt odzywa się pośród chaosu, szczebioczących odgłosów zza ściany, widok za oknem, jego ramy, staje się malowniczym pejzażem snu, furtką do niego, szczeliną w murze, za którym trwa pewien niedopowiedziany jeszcze moją obecnością kawałek wszechświata. Chyba powinnam wyjść, ale wiem, że jeszcze nie mogę, że jeszcze jest mi trudno, że nie czas na to, choć i czas najwyższy, bo nie czekanie, a zmienność jest jego prawem.
Mimo wszystko siedzę tu i rozrastam się w gęstwinie swoich pragnień, swojego sprzeciwu wobec porządku, uszeregowania, poukładania. Jestem truchłem tylko, moja widzialna powłoka daje się zauważyć, wchodzi w zaczątki korelacji, a jednak, poza tym wszystkim – poza samą sobą, otwieram okno, wychylam się za parapet i spadam głową w dół w konieczność, w trywialność, w, tak naprawdę, identyczne, co i tutaj, zamknięcie.
niedziela, 19 maja 2013
Postępujący proces rozproszenia
Tylko niektórzy, tak jak Marcin Świetlicki, zauważają, wiedzą i czują, jak bardzo rozprasza istnienie świata... Skupiłabym się na czymś, na zieleni traw, na szumie wiatru, na dotyku chłodnej rosy, na sobie, swoich myślach, na zapisanych w starych księgach myślach innych ludzi - na czymkolwiek.
Ale nie potrafię, niknę wobec tego szumu świata, znikam, jest mnie coraz mniej, z każdym dniem mniej. Rozpraszam się...
piątek, 3 maja 2013
Alicja
Dzień był deszczowy. Pozwalał skupiać się na jego poszczególnych fragmentach, chłodzie, wilgoci wypełniającej zazielenione pierwszymi zaczątkami liści przestrzenie, swojskiej melancholii, która w zabłoconych buciorach wita wiosnę. Choć w biurze czas wlókł się jak stargany życiem staruszek, tolerowałam cierpliwie ten mozół pęcznienia godzin. Przeglądałam papiery, spoglądałam na zegar, stukałam palcami w klawiaturę laptopa. W duchu obawiałam się swojego niedoświadczenia, swojej nerwowości i niesforności języka, który zwykł plątać się, gdy jego właścicielka czuła się niepewnie. Po południu czekał mnie pierwszy w życiu wywiad.
Nie wszystkie momenty trzeba uwieczniać w pamięci. Tym razem też tak było. Dwie godziny wyjęte spośród innych, rzucone gdzieś w ciemny kąt – nie będę ich wspominać często, jestem pewna. Wysiadłam z samochodu, którego wnętrze zdążyłam zadymić papierosem, poprawiłam płaszcz, wzięłam teczkę – stworzyłam jakiś rodzaj pozoru, którego bezpieczny pancerz chronił mnie aż do wyjścia z tego domu. Tylko nieliczni potrafili rozpoznać w nim sztuczność.
Rozmowa przebiegała dobrze. Równo, stabilnie, bez zgrzytów. Cieszyłam się, że nie muszę bawić się elokwencją, dociekać, zachęcać, rozniecać nici porozumienia. Gdzieś poza mną padały kolejne słowa, układały się w zdania, chwytałam intuicyjnie ich sens, robiłam ogólne notatki, gdy spostrzegłam, że dyktafon zakończył już ze mną współpracę. Dopiero pod koniec spotkania, gdy usiadłam na kuchennym taborecie, by obejrzeć zapiski doświadczonego poety – przyszpiliłam czyjś wzrok. Odbijałam się w szybie starego segmentu. Obserwowałam to odbicie, tak jak ono obserwowało mnie. Miałam wrażenie, że mamy ze sobą coś wspólnego, lecz, jednak, pozostajemy dwoma oddzielnymi bytami. Zdaje się, że obie byłyśmy prawdziwe i obie sztuczne. Ta chwila przycupnięcia na stołku, to – chyba już będę się zbierać, to – było mi bardzo miło – nic nie znaczyło. Frazy spięte klamrą powszedniego uniwersalizmu zachowań nie miały w sobie nic z autentyczności. A jednak pozwalały funkcjonować w świecie owładniętym fałszem – jedno wynikało z drugiego, determinizm opacznych faktów przybrał maskę realności.
Wracałam w nastroju przygnębienia po dobrze spełnionym obowiązku. Stawałam się istotą społeczną – przystawalność do rutyny kontaktów międzyludzkich wchodziła mi stopniowo w krew. Słabłam – mojej siły wystarczało na krótko. Zasypiałam przed migającym telewizorem, dostrzegając kątem oka nieznaczne ruchy małych stworzonek przebiegających po krawędzi lustra. Pamiętam, w ostatnim buntowniczym odruchu, ułożyłam je na dywanie, by stąpać po nim w nadziei, że zapadnę się w tym labiryncie odbitych doświadczeń.
Nikt nie nazywa mnie Alicją. Nigdy tak nie było. A jednak gdzieś w mojej głowie rozbrzmiewa ciche zawodzenie, monotonne wołanie z daleka. Czekam tylko na jakiś znak – niechby tylko przebiegł mi drogę ten biały szkodnik.
Subskrybuj:
Posty (Atom)