piątek, 30 marca 2012

Plugawy ptak nocy



Początek lektury związany jest z pewną trudnością. Trudnością, którą nie sposób określić i nazwać, a jaka zdaje się oscylować wokół zdolności percepcyjnych. A więc, mimo wszystko nadmiar – nadmiar, choć wydawać by się mogło, iż ograniczona przestrzeń nie oferuje zbyt wielu możliwości kreacyjnych. A jednak.
Witamy się – a raczej oczekujemy powitania, rozglądając się tymczasem po śmiertelnym pobojowisku. Zakończyło się czyjeś życie – życie złożone z drobiazgów, których istnienie naraz traci sens, punkt odniesienia, mieszczący się w zgrzybiałych już dłoniach – tych konkretnych – tych nadających wszystkim tym pamiątkom znaczenie, rozpada się. Pozostaje więc kupka śmieci – zawiniątek, wycinków z gazet, chust, przyborów do szycia.
Śmierć zostaje ogołocona z całej emfazy tajemnicy, tabu. Staje się koniecznością i wybawieniem z plugastwa starości, z tego żałosnego wypaczenia człowieczeństwa. Jest oczyszczeniem z brudu, choroby. Nie łączy się z żalem – to wszak Bóg decyduje o przerwaniu, napiętej do granic, jakże wystrzępionej już nici.
Następuje wprowadzenie w świat widm trawiących ostatnie dni ziemskiego żywota w odosobnieniu starości – w podupadającym domu „ćwiczeń duchowych”, w którym odcięci od świata lokatorzy dają się porwać przedziwnym rytuałom, bardziej zabobonnym niż religijnym.
Świat przedstawiony wypełniają postacie fantastyczne – przede wszystkim staruchy i potwory – ludzie z przerażającymi defektami ciała. Jedni i drudzy tworzą jednak enklawę, która, ustanawiając własne prawa, własne kanony wyglądu, nie tyle podważa prawa ogólne, co buduje opozycję do nich, alternatywę – wolność w inności.
Fabularnie, gubimy się co chwila. Narrator co i rusz zaskakuje nas, by przyzwyczaić do dziesiątek wizji, przemieszań czasów i rzeczywistości, urojeń, lęków. W pewnym momencie bierzemy już to jako normę – coś się jednak w naszej świadomości zmieniło – przesunęły się granice tolerancji i zrozumienia. Podążamy w tym korowodzie szaleńców w kolejnym cyklu życia i śmierci. Zakładamy maskę – bo cóż znaczy ludzka twarz? – oblicze człowieka pięknego, o regularnych rysach, czy też tego przerażającego maszkarona – jest tylko powłoką skrywającą te same namiętności, te same popędy i pragnienia, tak samo też skazaną na unicestwienie, rozpad. I ta ułuda powierzchowności – papier mache, głowa olbrzyma, którą nikczemność i zdrada przyobleka, by działać, by nie dać się rozpoznać póki nie osiągnie się celu.
Jest zatem ta drugoplanowa rzeczywistość – ale i, przede wszystkim, symboliczny świat majaków, czarów, przesądów, pomiędzy którymi egzystuje ludzka świadomość. Obsesje bohatera – narratora, Humberta, któremu nie udało się spełnić swych ambicji życiowych, obdzierają niedostępne mu przestrzenie klas wyższych z pozornych wartości piękna, witalności, doskonałości, by dokonać zemsty, wyszydzić i sprowadzić do poziomu wstydliwych aspektów cielesności, wulgarności, ich poniżenia.
Zatem strach przed potwornością, wypaczeniem proporcji? Czy też ich konieczna akceptacja? Zdaje się i jedno i drugie – bo jak inaczej, skoro deformacja spada na nas i niweczy pragnienia, niweczy wszystko na czym nam zależało? Całe życie w pełni, w dojrzałości, które teraz – rzucone na pastwę starości, widma śmierci, przyprawia o lęk, o bojaźń przed końcem. To nie sen – upiory budzą się na jawie – tańczą opętańczo, śmieją się z naszych rojeń, z planów, zmuszają do rezygnacji, poddania się przeznaczeniu. Konfrontacja jest nieunikniona i, bądźmy pewni – zmieni nas ona, wydrąży, pozostawiając pusty kadłub tułowia, karykaturę istnienia – kilka szmat, przesiąkniętych zapachem przemijania, potu i krwi wsiąkających w grudki ziemi.

wtorek, 27 marca 2012

W przestworzach


Sine cienie ścieliły się na jego wychudzonych żebrach. Ranki zawsze były najgorsze. Spod porzuconego, pierwszym uniesieniem dnia, prześcieradła wystawały jego zwiotczałe członki. Niemalże czuł jak umiera, starał się walczyć o każdy oddech, choć przecież jeszcze wieczorem wydawało mu się, że takie życie nie ma sensu. Studiował własną niemoc, wcielał się w nią coraz intensywniej i czulej, odszukując w niej nadrzędny motyw swego istnienia.

Miał napiętą skórę. Żaglami rozłożone płaty białawego okrycia kości emanowały w półmroku upiorną podobizną zwłok. Miały fakturę roztopionej świecy. Zwisały, gdy opadało mu ramię, gdy niezdolny był już nawet okryć się, cuchnącym starym potem i wczorajszym płaczem, ręcznikiem. I jakby w obronnym odruchu, znów przymknął powieki, z całych sił, jak potrafił najmocniej.



- To ja - powtarzał w myślach – To moje ciało. Jak to możliwe? Jak to się stało? - Przecież nie chciał skakać, namówili go. On tylko bał się ich drwin, ich odrzucenia.

Żaden z nich nie przyszedł go odwiedzić. Oni żyją, planują swą przyszłość, kochają, nienawidzą, marzą. A on? On jest. Jedynie jest.



W południe szeroko otworzył oczy, wytrzeszczył je, łapiąc wyostrzonym spojrzeniem całą bladość czterech ścian, które przytrzymywały jego odruchy antyprzestrzenne. Zbliżały się do niego odrapane, schorowane emalie, przygważdżały do zmiętej poduszki. Powoli uczył się siebie, bojąc się wciąż, codziennie tracąc wcześniejsze złudzenia, odpychając wszelkie myśli, które zakotwiczały o tamto życie. Otworzył usta, zachłysnął się powietrzem jak ryba porzucona przez morze, drgnął. Walczył. Nadął się, aż cały poczerwieniał, niby ze wstydu jakowegoś, ostatnim odruchem wolnej woli, siły, która nie pozwalała mu tak rozpaczać, oderwał od siebie całą aparaturę.



Jedna łza zalśniła na nieruchomej rzęsie. Jedna ona żegnała się z wykrzywionym grymasem policzkiem chłopca. Okno pobielało, powiększyło się do rozmiarów nieba. Spłynęło na niego lekkim całunem światła. Mocno objęło. Uniosło.




piątek, 23 marca 2012

Małe zwycięstwa, wielkie porażki


Nie jestem sobą, nie jestem tobą, aczkolwiek niekiedy, przez krótkie mgnienie, przeczuwam, wydaje mi się, że na którejś z płaszczyzn rzeczywistości mógłbym być i jednym i drugim, może nawet jestem, ale zawracając z rubieży nadąsanych rojeń znów gubię tę pewność. Nie jestem sobą, odbijam się od lustra nie rozpoznając twarzy w nim ujrzanej jako swojej własnej. Mógłbym być... dumam sobie i odpływam w marzenie. Ale zaraz wątpliwości nastręcza myśl, że skoro nie mogę być sobą, co wielu ludzi uznałoby za właściwe i naturalne, takie właśnie bycie sobą, jasna rzecz, to jakże mógłbym być kim innym, to niedorzeczność, trudniejszy stopień tej samej jak dla mnie niemożności. Za to tym więcej czuję ciężar cielesnej powłoki, jaką rozpoznają mijający mnie ludzie, ja też ich rozpoznaję (zazwyczaj), jako coś nadzwyczajnego w sensie mało pozytywnym. Powłoka ta stanowi o mnie w wizualnym aspekcie społecznym, ludzkim, kulturalnym, statystycznym, ekonomicznym, itd. itd., ale nie jest w stanie ulokować mnie w takiej konfiguracji, która przysporzyłaby mi choć odrobinę asymilacji w tych okolicznościach, nieco więcej skuteczności w doznaniu realności, jaka ciągle, nieustannie wymyka się mojemu pojmowaniu, odczuciu, uświadomieniu i zrozumieniu. Stan, który od biedy nazwać mogę - poczuciem bezpośredniego związku z rzeczywistością, jest moim marzeniem i utrapieniem jednocześnie, czymś, co mnie zatruwa, gdyż zdaje mi się odległe, ale gdyby naraz spadło na mnie niczym olśnienie i dopust, nie wiem jak miałbym dalej oddychać, po prostu nie wiem. Oto więc egzystuję na granicy cienia, w zawieszeniu między dwoma biegunami kuli, może mydlanej bańki, wypośrodkowany, wolny od przeciwieństw (to błogie oszustwo, ale niech tam), ukryty sam w sobie, dotykany przez kartkę, na której zapisuję siebie i oferuję tej chwili domniemanego istnienia jakiś element, jakąś cząstkę dręczącą mnie i stanowiącą (o) mnie. I jakie paradoksalne, szalone wręcz jest tu znaczenie, fakt niezaprzeczalny, że przecież posiadam ciało, skórę, ścięgna, kości, głowę, to łatwiejsze do zaakceptowania, kończyny ruchome i wszelkie te funkcje, snu, ruchu, odżywiania, trawienia, cała ta gospodarka organizmu, bliska mi i daleka, praktyczna i niedorzeczna, lawina nieporozumień, namacalna a obca biesiada żywotności.

Dusza płochliwa uwięziona w skorodowanym ciele, które wciąż łaknie doznań przewrotnych, lewitowania pośród zmysłów, dotykania nieistniejących brzegów pragnień. Jaskinia, mroczniejsza niż zwykle, o rozmiarach dwóch rąk, ust wypełnionych śliną i ostrymi kłami chcącymi gryźć i przeżuwać każdy kęs istnienia, każdą minutę i jej przemiany. Nie chcę być złym człowiekiem, poddać się temu lękowi każącemu krążyć nad padliną, by w odpowiednim momencie rzucić się na nią i nasycić trzewia. Chcę mieć opokę, wiarę w to, że nie muszę pić krwi żywych istot aby samemu przetrwać nawałnice czasu, każdego dnia, każdej godziny. Gdzie podziała się pewność, że jest na co czekać, że przyjście zapowiedzianego dokona się kiedyś, odwróci bieg, zawróci nas znad krawędzi, jaka nas przyzywa i otumania wonią leniwej ułudy?

Z tamtej strony


W swoim czasie, choć nie jestem pewien czy istnieje coś takiego, chciałem poznać cię ze strony, którą, z braku lepszego określenia, nazwałbym – społeczną. Sam wielkim społecznikiem nie byłem, o czym już wspominałem, niemniej jednak prowadziłem pewien rodzaj życia towarzyskiego, którego centralną część uświęconą przez mój bezbłędny wybór i należne jej skupienie, stanowiła butelka czegoś mocnego, czego element zmiennej stanowiła ilość dysponowanej przeze mnie w danej chwili gotówki. Tym razem postanowiłem odmienić rodzaj mej działalności i skupić się na chłonięciu twojej aury, która wpływała na innych, tak jak oni, onieśmieleni nieco twoją urodą, czasem elokwencją, wpływali na ciebie, zmieniali orbitę twych myśli, zdumionych, że większość ludzi, zwłaszcza facetów, nie zajmuje się pojęciami transcendencji, zagadnieniami metafizyki, kontemplowaniem absolutu i jego, na ziemskim padole, przejawów. Trzeba było zejść na ziemię by pogadać o bzdurach, napić się piwa, poznać ludzi, którzy i tak nie byli warci poznania. Statystyka jednak jest twardą walutą. Wypada coś o niej wiedzieć. Z doświadczenia wiadomo i tak, że typowi mieszkańcy naszej planety nie ogarniają niczego poza kilkoma behawioralnie wyuczonymi odruchami, w tym wymiotnym po kilku drinkach lub z powodów mających mniejszy związek z ową diabelską substancją.

Tamtego wieczoru poszliśmy do znanej speluny, jaką często zdarzało mi się odwiedzać w czasie, gdy nie mogłem już patrzeć na siebie w lustrze, nie mogłem patrzeć na otaczających mnie ludzi, nie chciało mi się myśleć o własnej kondycji, marnej jak zawsze zresztą. Ubrałaś się za ładnie, chyba nie wyjaśniłem ci zbyt precyzyjnie dokąd się wybieramy. Jasne było, że jak tylko wejdziemy, śliniące się mordy będą wytrzeszczać czerwone od nadmiaru „zupy”, strawy znaczy się, łzawiące w świetle oczęta, wyczekując okazji, gdy wyjdę do łazienki, a oni będą mogli przysiąść się do ciebie i, nawiązując do groteskowego nastroju z kryminalnych filmów, tandetnie cię komplementować, starając się przy tym zajrzeć w twój dekolt lub dotknąć kolana. Pamiętam, że w drzwiach ścisnęłaś mi rękę. Nie podobało mi się to – oznaka słabości, koło ratunkowe, które umiejscawiasz w niedalekim zasięgu, gdyby coś poszło nie tak. Spojrzałem na ciebie kątem oka, gdy ty lustrowałaś salę, szukając miejsca, w którym można by bezpiecznie przysiąść i coś zamówić. W tamtej chwili chciałem rzucić cię w ten wir spoconych, męskich ciał, jak pisklę na pożarcie rekinów, ale powstrzymałem się. „Tylko mnie nie zawiedź, Mar. Tylko mnie nie zawiedź. - pomyślałem i zabrałem dłoń, by podejść i zamówić pierwszy kufel, a tak naprawdę, by zostawić cię i sprawdzić czy popłyniesz do stolika, czy też zaczniesz tonąć, chwytając moich odwróconych ramion. Całe szczęście – powiesiłaś płaszcz na wieszaku i przeszłaś całą długość pomieszczenia z taką gracją, że oczy zebranych utkwione były w tobie, gdy ja, z dwoma szklankami w dłoniach, również zacząłem szukać twojej sylwetki. Dałaś sobie radę. Mało tego, w tamtej sekundzie zrównałem się z całą tą pijaną bandą, bo tak samo jak ona, ja też błądziłem oczami za twym ciałem. I naraz, przez mgnienie, zostałem pokonany przez własne oczekiwania. Pomyślałem, że nie po raz pierwszy dzieje się to ze mną, ale przez twój pryzmat, pierwszy raz to dostrzegam.

czwartek, 22 marca 2012

Każdego ranka


...Każdego niemal ranka budzi mnie delikatny zapach, który, choć wydaje się tak dobrze znany i trudno pomylić go z jakimkolwiek innym, przez wszystkie lata mego życia pozostał niezidentyfikowany. Pomyśleć by można, że zapachy w znanych swych właściwościach, nie posiadają raczej takich cech, które mogłyby przyprawić osobnika rodzaju ludzkiego o nagłe przebudzenie, i możliwszym staje się wytłumaczenie, iż mam do czynienia z jakowymś sprzężeniem, koalicją dwóch czynników, z których to jeden faktycznie budzi mnie ranną porą, a pozostałością po nim jest owa nieokreślona woń. Natura człowieka, jak powszechnie wiadomo, nieskora jest do narzucania sobie nadmiaru wątpliwości, a przez to, że takową naturą i ja dysponuję, nie od razu przyszło mi do głowy, by zastanowić się nad pochodzeniem tegoż zapachu. W pewien właściwy sobie sposób przyjęłam go jako coś naturalnego, pojawiającego się systematycznie, coś, co wtopiło się w krajobraz codziennych wrażeń zmysłowych, nie zakłócając swym istnieniem względnej harmonii mego życia. Po prostu, otwierając oczy i z wolna przeciągając się, by nabrać poprzez ten rytuał sił niezbędnych do podźwignięcia jarzma egzystencji, wtykam zdecydowanie nos w poduszkę, która w tej właśnie chwili wydziela ledwie wyczuwalny aromat, zawierający w sobie resztki snu, rozkoszne lenistwo młodości, odrobinę czułości i obietnic na kiedyś, a przede wszystkim cierpką gorycz opuszczenia, groźbę jakiejś utraty przyprawioną czymś, co z daleka jest jasną, wilgotną plamką, a z bliska - porzuconą niedbale łzą. I kiedy zaczynam się nad tym wszystkim zastanawiać, to dochodzę do wniosku, że przyczyna tej, przyprawionej polnym kwiatem, chwili, może być tylko jedna - przecież co rano odchodzisz, by zostawić mnie samą, z nikłym zapachem twoich przymkniętych powiek, bo przecież nadal muszę jakoś oddychać... I właśnie wtedy się budzę. I, o dziwo, udaje mi się zaczerpnąć tchu... żyć dalej...


środa, 21 marca 2012

Może do jutra zapuszczę korzenie


Nie mam usprawiedliwienia dla tego stanu odrętwienia, który mnie dopada, więc pocieszam się, że jest on oczekiwaniem na kolejne odrodzenie się w świecie. Natura przyobleka odświeżone oblicze - warto iść za jej przykladem, czy nie warto? Myśleć o tym, czy nie myśleć? Zdecydowanie nie myśleć - acz głowa nie posłucha i tak.
Zatem brniemy dalej w znajomym błotku, brniemy i zastanawiamy się jak pogodzić zwaśnione o dawien dawna strony. Pogoda przedurodzaju - jeszcze tyle może się zdarzyć. Przygotować się do kwitnienia i nigdy nie dojrzewać - zielenić się w słońcu, szarzyć w świetle księżyca, czasem delikatnie i mocniej zapalać, jarzyć, kąsać ogniem - skakać po brzytwie - to też lubię. Inaczej nie byłabym sobą. Inaczej nie utożsamiałabym się już kompletnie z żywiołem ziemi, tej po której stąpam od lat, ciągle zadziwiona, że jest, że jestem. Widać tak mi pisane. Dobrze.

sobota, 17 marca 2012

Nic mi po tym...


Sobota - ciepło, bardzo przyjemnie, wszyscy krzątają się i robią porządki wokół swych domostw. Znów mnie zbiera - mdłości własne - nie sartre'owskie, złość i niesmak - a tak w istocie chyba poczucie absurdu, braku sensu, celu, powodu. Takaż wiosna u mnie. Przecież nie wytłumaczę, bo komu? Nikt nie słucha - to wiem. Zatarasuję drzwi wejściowe obojętnością, względnie złośliwością, wrogim nastawieniem do spontanicznych przejawów entuzjazmu i postaram się, szczerze postaram się zakłamać swoje myśli, by choć trochę sobie ulżyć, by choć trochę powspółpracować, pozwolić ludziom się nie bać podejć i zagadać. Tyle mogę zrobić. Ale rezyltatów pewna nie jestem. Za nic nie ręczę - potrafię jedynie próbować. Póki jeszcze tyle robię, dostrzegam dla siebe nadzieję. Cóż, że nigdy nie dorównam całemu gronu pięknych, bogatych, cudownych, niemal idealnych ludzi? Nie troszczę się o to. Nic mi po tym, kiedy w środku wszystko wrze, krzyczy i nie może znaleźć ukojenia. Totalny bałagan w głowie i w sercu - mój osobisty plac bitwy. 

http://www.youtube.com/watch?v=rvbSiQZfACQ&ob=av3n

Mam ochotę na papierosa - szkoda, że nie palę. Czy to jakaś przeszkoda? Ufff.

Poza, poza mną toczy się jakieś życie, jakiś świat ustanawia swoje prawa - Hrabal przypomina o tym sposobie na egzystencję, który nic nie ma wspólnego z przerostem ambicji nad możliwościami -
http://www.polityka.pl/kultura/ksiazki/recenzjeksiazek/1525071,1,recenzja-ksiazki-bohumil-hrabal-zycie-bez-smokingu.read

A intymny świat ludzi zawłaszczających wszystko z namiętnością i bez cenzury prowokuje samooskarżenia o brak odwagi, konformizm, zachowawczość -
http://kultura.onet.pl/literatura/receznje-literackie/intymne-sekrety-skandalistki,1,5059167,artykul.html

Trzeba wyjść ze skorupy, choć może najpierw poszukajmy jakiejś fajki, niech smugi dymu wypełnią mnie fantazyjną konstrukcją względności. Wszystko jest przecież względne.

Zdrowe odruchy


Glenda, jak większość ludzi, którzy myślą, że mają przyjaciół, miała przyjaciółkę – Ritę. Rita była w podobnym wieku, tzn. średnim, ale to nie miało większego znaczenia, gdyż była tak samo bezbarwna jak Glenda. A może nawet jeszcze bardziej. Rita miała za to męża, którego właściwie ignorowała, co początkowo było reakcją na podobne zachowanie z jego strony, by następnie ustanowić rodzaj codziennego obcowania we dwoje, rozluźniającego wszelkie więzy, z wyjątkiem tych wspólnotowo-mieszkaniowych. Niemniej jednak jej stan „posiadania” wprawiał ją w pewnego gatunku dumę, która ponoć predestynowała ją do udzielania rad nieszczęsnej przyjaciółce. I kiedy Rita po raz kolejny tłumaczyła Glendzie, że musi sobie kogoś znaleźć, bo przecież sąsiedzi, rodzice, znajomi ze szkoły, kościół, statystyki, kraj, zegar biologiczny, przymus społeczny... „Masz rację” - rzekła Glenda pojednawczo - „Ale przepraszam cię na chwilę kochana” - i poszła do łazienki się porzygać.


czwartek, 15 marca 2012

Ona znów nie poznaje siebie



Bywały dni, kiedy Glenda nie mogła znieść własnego ciała. Rzucała w kąt czytaną właśnie książkę i chodziła po swym małym mieszkaniu potrącając ze złością meble, które wchodziły jej w drogę jakoby naumyślnie. Wielce zirytowana przestawiała bibeloty, wprowadzając nieuzasadniony zamęt. Przy tym wszystkim czuła, że musi zorganizować całe wnętrze na nowo, choćby nic nie znalazło już własnego miejsca, a zawieszone w próżni, bo przecież bałagan to też pewnego rodzaju próżnia, trwało na przekór, ułagadzającym wszystko i wszystkich, normom.

Gdy całe otoczenie nabrało już kształtu, jaki zadowalał oczy Glendy, ta siadywała zmęczona na progu drzwi balkonowych, brała do ręki szklaną popielniczkę, do ust wkładała papierosa, i zaciągała się mocno gorzkim dymem, starając się odsunąć na dalszy plan natrętne myśli o pluciu na ulicę. A przecież wcale nie było to takie łatwe. Wymagało wręcz niebywałego hartu ducha.


poniedziałek, 12 marca 2012

Wieszczka



I jasne stało się, że nie poprawiał nieboskłonu, nie dosięgając go, drętwiejąc na samą myśl, iż można było coś zmienić.”
                          

            Zamknęła się w swoim pokoju, zapominając o całym Bożym świecie. Nie miała sił, by zmagać się z jego wrogością i niezrozumieniem, wolała przeczekać kolejne, zmasowane ataki na jej integralność, na wiarę, że przecież nie wszystko musi być idealnie uporządkowane, praktyczne, namacalne.

            Rozpłynęła się w ciszy, a raczej w monotonnym tykaniu zegara, które zdawało się nie burzyć delikatnej budowli odosobnienia, lecz obchodzić ją z daleka, na czubkach palców, na kocich łapkach. Mogła rozmarzyć się, chyba nawet próbowała, ale coś, coś groźnego, wciąż uparcie ściągało ją na ziemię, przyzywało lepkim ciężarem, czepiającym się koszuli i spodni, rąk i nieco szorstkich, nagich piet.

Zamknęła oczy i wydało się jej, że spada, wprost na pogruchotane podłoże, pełne porozbijanych nadludzką siłą kamieni – niby szczątków czegoś ogromnego, ponadczasowego. Jakieś cmentarzysko natury – chorej z upokorzenia i wyjałowionej, zaprzęgniętej do wielkiego, wciąż toczącego się koła upadku – jawiło się przed jej oczyma, widzącymi teraz jaśniej, szerzej, inaczej, i zaledwie szarpnięcie w tył, ból głowy uderzającej o twarde oparcie fotela, by znów powrócić, oddychać stęchłym powietrzem zamkniętego pomieszczenia, z uczuciem paniki, uczuciem, że ucieka, bo nie chce, boi się dostrzec tego zbliżającego się przekleństwa, obietnicy rozpadu, zniszczenia i końca.

            Patrzy więc raz jeszcze na rozłożone przed twarzą dłonie, wewnętrzną stroną do siebie – jakby z pytaniem – ile mogę, jak wiele, jak mało raczej, mam sił, by próbować, by nie odwrócić się z rezygnacją na samo przeczucie walki, nawet, zwłaszcza wewnętrznej, jaka rozegra się tak czy inaczej, z jej udziałem lub bez.

            Przez krótki moment siedzi jak sparaliżowana, lustruje swoje spostrzeżenia, swoje odruchy, przyzwyczaja się do praw fizycznych, rządzących w tym wymiarze. Wznieca sztuczny płomień, aby zapamiętać i nieść w sobie to ziarno zabrane z tamtego padołu, może jej ojczyzny, któż to wie, skoro tak wiele i tak szybko się zmienia, ulatuje w przestrzeń, przybiera inny kształt, do którego ponownie muszą przywyknąć oczy, jeśli akurat zmysł wzroku jest tym, jakim należy się posłużyć dla optymalnej percepcji.

            Pamięć. Tak właśnie. Pamięć i przeczucie – gdzieś zachowują się informacje, raczej ich strzępki, i już wie, że powoli, dzień po dniu musi je zbierać i porządkować, aby odzyskać świadomość – świadomość tamtej, będącej nią samą, ale istniejącą tam, tam, gdzie… istniejącą tam, póki co, to musiało jej wystarczyć.

            Była zwielokrotniona – podwójna, może potrójna. Może było jej jeszcze więcej, ale na razie nie może się o tym przekonać. Zaledwie myśl, zaledwie skrawek odkrywał się przed nią, a tak bardzo zbliżyła się do siebie samej, ale także do tego wrogiego, obezwładniającego przyrzeczenia, że to co nas czeka, nas wszystkich, jest zapłatą, rekompensatą, cokolwiek to dla nas oznacza.

            Nieznacznym ruchem ręki sięgnęła do głowy, namacała twarz, badała ją przez chwilę, ale zaraz sięgnęła włosów i ściągnęła napiętą gumkę, by je rozpuścić, poczuć niemal żywy ruch na ramionach. Podeszła do stołu, chwyciła białą kartkę papieru, potem następną i następną. Czarne, drobne litery pojawiały się pod jej dłonią zadziwiająco szybko. Jak małe, nieruchomo przycupnięte robaczki, poukładane obok siebie – jedno przy drugim, zasilały następne rzędy, kolumny.

            Nie pragnęła nikogo przestrzegać. Właściwie sama nie wiedziała po co to robi. Może jedynie chciała wyjaśnienia, konkretu i czytelnej wiadomości z tamtej strony? Może chciała porozumieć się z samą sobą, pojąć?

            Niechże pojawi się ta materialność, to skażenie tego świata. Niech objawi się dla niego to, co miało go uratować (jeśli ratunek jest celem, możliwością), bo jeśli nie, jeśli nie…

            Zamknęła ostatnią stronę. Naraz cisza wdarła się w świadomość tej chwili. Nastała próżna przestrzeń wypełniona echami niewyraźnych obrazów.

sobota, 10 marca 2012

Odwieczna zagadka


Pamiętasz może jak kupiliśmy wino, w smaku nieco zbyt cierpkie, które postanowiliśmy wypić nad rzeką, pełną o tej porze roku małych, szarozielonych rybek, opływających każdy kamień z gracją, gubiących na krótki moment swój określony kształt, by naraz zniknął on w przestrzeni wody, rozpękł się jak mydlana bańka i wrócił jak żart o puencie zawsze odnajdującej się na końcu? Pamiętasz jak przytuliłaś się do mnie, otarłaś o mój policzek, niegolony od trzech dni, taka dobra średnia, jak wyciągnęłaś przed siebie nasze splątane dłonie i oboje poczuliśmy, że coś zaczęło się zmieniać, coś się wtedy wydarzyło o czym nie chcieliśmy mówić, zbyt smakowało nam wino i ten zbliżający się wieczór? Odnalazłaś mi się wtedy lub raczej to ja się w tobie zagubiłem, wydawało się przez chwilę, że coś mi odebrałaś, jakąś ważną część, i że mógłbym zanurzyć się w tej szumiącej wodzie, zniknąć jak ryba, oddać się nurtowi, w który wniknęłyby wszystkie moje siły i zaniepokojone myśli. Zdmuchnąłem jednak to wrażenie z ust nim przywarło tam na dobre, i zapaliłem papierosa. Patrząc na rysunek twego profilu poprzez dym, poczułem się bezpieczniej.


czwartek, 8 marca 2012

Najlepszy kawałek świata

Mam ochotę "zrobić się" na bóstwo i grzeszyć, sięgając po kolejny kawałek czekolady z orzechami. Mam ochotę docenić samą siebie i mówić sobie komplementy, dziękować i chwalić. Mam ochotę być dla siebie miła, milsza niż zazwyczaj i poczuć się dobrze we własnej skórze. A to z okazji dzisiejszego święta. Szkoda, że jest raz do roku.

Nie wiem czemu, gdy myślę o kobiecości miewam wizje fame-fatale, pięknej i uwodzicielskiej, otoczonej chmurą papierosowego dymu. Dlaczego symbolem wyzwolonej kobiecości jest dla mnie obraz osoby cynicznej, wyrachowanej, stawiającej wokół siebie mur. Przecież, paradoksalnie, kobiecością ubraną w siłę jest ta, która pomimo zadawanych jej przez los ciosów nie przestaje wierzyć w sens obdarowywania swym ciepłem, troską, uwagą, przyjaźnią, miłością.

Zainspirowana powszechnym czczeniem dzisiejszego święta - postanowiłam pomyśleć nad tym i owym - spróbować zastanowić się nad wzorami, jakimi niektóre kobiety stają się dla innych, nad tym, co warto czerpać od sióstr, by będąc jednocześnie sobą - stawać się kimś lepszym. To nie jest takie proste - spróbujcie same. Po prostu na co dzień zapominamy doceniać się wzajemnie - a warto.

Pierwsze miejsce w rankingu zajmowała i zajmuje niepodzielnie moja mama - to się nigdy nie zmieni. Za swą odwagę, siłę charakteru, troskę o innych i przekładanie ich dobra nad swoje własne. Za dzielenie się wszystkim, nawet najmniejszym okruchem chleba, za optymizm, którym nas zaraża, choć przecież to my nadal jesteśmy młodzi i powinniśmy chcieć zdobywać świat bez względu na wszystko . Za to i za wiele, wiele innych rzeczy, o których można mówić dłuuugo. Dzięki Ci mamo!

Nie od pierwszego wejrzenia polubiłyśmy się z Anią, doceniłam ją ładnych kilka lat później. Chyba nie rozumiałam ile sił drzemie w tej dziewczynie i jak pięknie się one przekładają na reazlizację marzeń. Za to, że ta postać jest dla mnie inspiracją.


Kiedy widzę jej uśmiechniętą, pucołowatą buzię - zawsze poprawia mi się humor. Gdy próbuje być poważna - jest jeszcze bardziej urocza. Dziękuję jej za to, że udawadnia, iż wcale nie musimy być doskonałe - szczupłe, oczytane, nienagannie ubrane - a i tak zasługujemy na to, co najlepsze - na najlepszych przyjaciół, faceta i samozadowolenie z siebie, nawet, zwłaszcza z potarganymi włosami i w mocno skacowany poranek. Oto cała Bridget Jones.



Olga Tokarczuk "przydarzyła" mi się całkiem nie tak dawno. Chyba nieświadomie zafiksowałam się w męskim pisaniu. Tu - obchodziłam "temat" ostrożnie i nadal jestem na tym etapie, ale mam jak najlepsze przeczucia. Za swoją prozę, która do mnie przemówiła - dziękuję Pani Olgo.


No i koniecznie zachwyt bycia nie tylko kobietą - ale i aniołem - przyjaciółką wielu - uśmiechniętą, troskliwą, piękną ciałem i duchem, niezachwianą w postanowieniach i calach. Brak mi słów podziwu - po prostu brak. Dla Pani Anny Dymnej - ukłony.



A teraz tak może trochę nieklasycznie - za siostrzaną więź, mądrą, świadomą kobiecość, która spaja, organizuje i centralizuje świat. Za trzymanie się za ręce w każdej chwili - gorzkiej lub też tej długo oczekiwanej, za pokazanie, że razem przezwyciężyć można każdy trud, bo blisko mi było do tego babińca, królestwa bez króla - za to z książętami gotowymi, by pomóc. Wiem, wiem, ale nie mogłam się oprzeć. Córki Mcleoda.


I wszystkim paniom wokół mnie, live bądź wirtualnie, zwłaszcza kochanej, dobrej, mądrej i wrażliwej Monik, której mogę wszystko powiedzieć (to koniecznie), słodkości dziękczynne, serdeczności, wiosny we włosach, w duszy, w sercu.

Definicja kobiecości


Jestem kobietą. Ciało mam rzeźbione twoimi oczami, zachwytami, rojeniami. Żadna fałdka nie okroi mojej urody. Usta mam nabrzmiałe, obejmują mój język i twój... Zlizują krople żądzy, przekraczania wpływów księżyca i łaskotki rzęs muskających wnętrze cienia.

Jestem kobietą, ramiona mam długie, wiotkie, odtąd dotąd, przestrzeń wątłych iluzji, teren zaprzeczania, wtłaczania, rozbawiony sobą zamysł natury, żeby czasem, żeby może, nie pomylić, zrównać, ochronić.

Jestem kobietą, czasem mam podarte pończochy i stargane włosy, myśli nieuczesane, wprost z poezji awangardowej, wprost z natchnienia dotykiem, wstrzymaniem akcji serca, raptownym skokiem w dół. I odbiciem od oczywistej konieczności, że trzeba wstać i iść po bułki na śniadanie i może jeszcze gazetę. Nic prostszego.



Jestem sobą, całowana, obklejana woalką jednorazowych uczuć, do jutra, do kiedyś, nie marznę, ale pamiętam o chłodzie. Rozkładam się na półkach, tu kawałek, tam kawałek, cząstka duszy rozdmuchuje absurd trwania w ekstazie, rozniecam temperaturę pokojową, szalka opada, jedna, potem druga, następuje unieważnienie tak nagle rozbestwionego potoku ważnych spraw. Niespiesznie popychasz mnie naprzód, tuż przed twym brzuchem, rozchadzam swe małe stopy, jednonutki, na akord, na wybrzmienie słów, które wypadają ci spod języka wprost na moją pierś nieskalaną, wyją.
Jestem poruszona, przestawiona z kąta w kąt, białą kością połamana na kole, na zakręcie, pominięta przez nadjeżdżający świt, zapadnięta w pamięć, która nie chciała mnie znać, nie zadzwoniła, była pijana albo tylko lekko rozwłóczona, nadszarpnięta, zasapana obok drugiej. Nic to. Mam jeszcze kilka wolnych palców, jeszcze parę nerwów do obezwładniania. Mam szczyptę własnych lęków, dopieszczanych nocą, pocałunkami, wyciszeniami jęków winylowej płyty.

Czasami jestem kobietą fatalną. Tyle planów na dzień, a ja wkładam buty i idę do ciebie, zapominam, że nie mieszkasz przy tej ulicy, tylko dalej, znów dalej, nie wiem czy dojdę, czy nie zatoczę koła, by opaść z sił, upaść do twych kolan i płakać, czemu znów jesteś daleko i dalej? Czemu?
Może już nigdy więcej do ciebie nie zadzwonię, może popłynę dalej, obok mostów zwodzonych wydam na świat kilka monet ze słowami starych piosenek, a potem zanurzę ręce w brudnej wodzie i odbiję się czkawką zapominania, że jeszcze wczoraj, że byłeś...Pamiętaj, jestem zdeklarowaną kobietą. Pamiętaj.

wtorek, 6 marca 2012

Zmiana perspektywy poznawczej


Wisiałem głową w dół. Widziałem brudne buty i gołe stopy, widziałem ludzi inaczej niż oni sami siebie widzieli.

Nie musiałaś mnie odcinać, to nie była szubienica, założona na głowę w akcie bezradności, desperacji, choć ty zapewne myślałaś , że tak. Jednak to było jedynie koło ratunkowe, zmiana perspektywy, wyrocznia codziennych cudów na opak - może tak właśnie powinno oglądać się świat?

Nie miałaś pewności, że mi pomagasz, zawsze przy mnie stawałaś się niepewna, zagupiona w chaosie, jaki roztaczałem wokół siebie, ale postanowiłaś coś zrobić, rozsądnie, metodycznie przecinałaś sznur - pępowinę łączącą mnie z olśnionym sensem jaki odnalazłem w tej krótkiej chwili zaprzeczenia - dla mnie trwało to znacznie dłużej, lecz przecież nie mogłem się tym podzielić, nie mogłem mówić tak zwyczajnie, jak przedtem, jak wcześniej, zanim odnalazłem dla siebie to miejsce i ten sens.




Wiem, że stałem obok już poprzednio, że nie byliśmy razem w równoległej konstrukcji przypominającej związek, choć to nie do końca była moja wina. Nie mogło się nam udać, wszystko stało się rutyną już przy pierwszym pocałunku, zachowawczym sposobem na zmaganie się z własnymi nawiedzeniami, które przecież można starać sie oswajać.

Ciebie też tu nie było, nie przychodziłaś, gdy wołałem skulony w kącie pokoju, z uszami zakrytymi dłońmi, by nie pozwolić wlać sobie do głowy pustki i ciszy nieobecności i nieistnienia i niebycia - tych wszystkich smutnych, gorzkich negacji.

Kleiłem się do szyb, ustami i nosem, mocno, coraz gwałtowniej szukałem drugiej strony, tej czystej przejrzystości, tego zardzewiałego bytu - stałości. Nie czułem wtedy twego dotyku, ale miałem wrażenie, że z twojej strony bije chłód.

A ty, zniecierpliwiona, wyciągnęłaś zza pleców ostry nóż i przejechałaś nim po kilku włóknach - tak po prostu. Przez sekundę nawet wysunęłaś i przygryzłaś język, by lepiej, by dokładniej, by szybciej  - jakbyś zszywała rozerwaną zasłonę, zwisającą bezwładnie z góry do dołu, nieczułą i nieżywą.

Najpierw byłem zdziwiony - pamiętam, potem już z wolna tężałem, obserwując jak spływała ze mnie gniewna krew, barwiła szarą podłogę, kiedy ja stygłem stopniowo, zapadałem sie podskórnie widząc twój zadowolony uśmiech. Pragnęłaś mnie takiego - takiego zwyczajnego, opróżnionego, bezwolnego w twoich rękach, rękach, które chciały zawłaszczać kości, żyły, ścięgna, wszelkie arterie, bez sprzeciwów, bez komplikcji.

Otworzyłem usta w grymasie ryby rzuconej na brzeg - ale nie pozwoliłaś mi zaczerpnąć tchu - wpiłaś się we mnie chciwymi wargami i zaczęłaś wdmuchiwać siebie - swoje oczekwania, przyzwyczajenia, postrzeganie zwykłych, banalnych rzeczy. Zadławiłem się tobą. Tylko to teraz pamietam. Tylko to mnie określa w stosunku do ciebie - choć przecież zupełnie niemożliwe, by kiedyś to się zdarzyło, byśmy byli razem, bym znał cię aż tak dobrze, skoro dziś, jutro i każdego następnego dnia będę mijał cię tak samo obojętnie, tak samo anonimowo, tak ciągle będę mijał cię w tłumie na ulicy. I nigdy, przenigdy, wiem to, nie podejdę by powiedzieć "cześć".

poniedziałek, 5 marca 2012

Być może...


Córeczki mojej widmowa huśtawka
wyrosła przed domem
Widziałam ją we śnie
jasne łydki dosięgały śmiechem tarczy słońca
Byłam pewna
choć zaledwie chwilę wcześniej
układałam się jak kot na poręczy schodów
Pomieszały się kolory czasu
przywilej bieli zastygł w dumnej pozie oczekiwania
Nie wiedziałam co jest czym i dlatego
rozbujałam się wysoko
Może mama zobaczy mnie z okna
i uśmiechniemy się do siebie
z oddali




niedziela, 4 marca 2012

Dobrze, że jesteś, duszo! Do M.


Jakoś tam próbuję zająć myśli a efekt taki, że praktyczności, trzeźwości ocen mniej niż zwykle. Ale nic, nic nie muszę i nie chcę musieć póki co.

Po Tobie zeszło tak, że i ja się włóczę sennie, snuję tu i tam w przestrzeniach i ani trochę nie chce mi sie wracać na ziemię, twardą, niewdzięczną i suchą.

Zawracam minuty, co ponoć płyną, gryzę je i wypluwam. Nie są gorzkie, nie, ale takie trochę mdłe, trochę bezsmakowe.

Nabokov mi się przydarzył dobry - nieco w lusterkach się odbiło. Po drabince się wspięłam, zleźć nie mam zamiaru, a niech podziwia cały świat moje wdzięki, śmiało wypinam je na niego i dalej oczyma w niebo zerkam. A tak.

Maruderem jestem i krzykaczem zdarza się być, jak ktoś podejdzie zbyt blisko. I myślę sobie, skoro raz się już rzekło, że mnie oszukano - nic nie jest w stanie bardziej wyprowadzić cię na manowce niż twoje własne złudzenia, kłamstwo, które pomaga ci trwać, pomaga znieść trudy, a kiedy już nie można zaprzeczyć jego prawdziwemu imieniu, a w końcu nie można- staje się tak pusto dokoła, tak cicho naraz, żałośnie.

Cicho... pomilczmy nad tym... i zakopmy to cholerstwo, rzucając zasuszone kwiaty, niepotrzebne już, jak przeszłe zdarzenia, jak czas niedobry.






Ot, w świecie - Tokarczuk nagrodzili i opalać sie będzie na uznamskich plażach.

http://kultura.onet.pl/literatura/olga-tokarczuk-nagrodzona-w-niemczech,1,5045472,artykul.html

Zeszyty literackie - ukochane, ileż bym dała za pudła całe z antykwariatów, zwłaszcza w starym formacie -

http://wyborcza.pl/1,91446,11275186,Nowy_numer__Literatury_na_Swiecie__poswiecony_miastu.html

Ach, Węgry - znamienite pisarstwo tam zrodzone, co lubimy. Ostatnio Maraia czytałaś, chyba i ja wrócę, ledwie liznęłam te słodkości.

I od Sebastiana takie cudo na smutek i melancholię -

Nie chce mi się budzić z tego snu...


sobota, 3 marca 2012

Przejrzystość rzeczy

Miało być o literaturze a jakoś niewiele o niej, nie dosłownie. Ale tak mam, że nie o każdej przeczytanej książce chcę pisać, nie każda porusza we mnie to, co zdaje mi się ważne. A właśnie te lektury, które to sprawiają, zostają w pamięci i nad nimi warto pochylić się w refleksji.

Taką pozycją została "Przejrzystość rzeczy" Vladimira Nabokova, bowiem roznieciła przemyślenia i ciekawość wielu obecnych na jej kartach materii.

Łatwo poddać się tej lekturze, bo też od pierwszej strony przykuwa uwagę śmiałym wybrykiem podważenia typowego w powieści zabiegu wysunięcia na plan pierwszy zmyślenia literackiego, formułującego taki a taki świat i jego bohaterów. Tutaj jest inaczej - mieszają się konwencje - zostajemy schwytani za gardło, ustawieni przed wizją pisarza próbującego dopiero przywołać w wyobrażeniu jakiś prapoczątek dzieła - przyzwać czy też stworzyć postać, która niejako weźmie na swoje barki dalszą odpowiedzialność za prowokowanie wydarzeń, wynikłych z nich refleksji i sądów.



No i dygresje na temat czasu - jeszcze nie wiemy czemu mają służyć, ale niepokoją nas, bo podważają niezachwiane dotąd przekonanie o jego niezmiennym charakterze: " (...) przyszłość nie zawiera podobnej realności (nie to co zamknięta w obrazach przeszłość i bezpośrednio doświadczana teraźniejszość); przyszłość to jedynie zwrot retoryczny, widmo myśli".

Nie ma zatem żadnej pewności - jest "przezroczystość rzeczy", przez którą przenika czas, zdarzenia przeszłe i przyszłe, fala, jaka unosi wszystko razem lub może właśnie osobno - dzięki czemu nie istnieją ostateczności, stałości,  nie ma nieodwracalnego końca - śmierci. Jest ciągłość, są powroty i podróże po paraboli istnienia.

Bohater "Przejrzystości..." - Hugh Person ("person" - ang. osoba) jest niepozornym, młodym mężczyzną, którego charakterystyka przywodzi na myśl Musilowskiego "Człowieka bez właściwości". Prócz tego, iż niezaprzeczalnie posiada pewną dozę wrażliwości natury estetycznej (jest korektorem literackim) - większe porywy duszy są mu obce. W jego zachowaniu dominuje niezręczność, jaka przekłada się także na losy tego nieszczęśnika. Zupełnie nie panuje on nad tym, co go spotyka, przez co mamy do niego stosunek podobny do tego jaki żywi się względem niesfornego dziecka.

Konstrukcja fabuły - śliczne cacko w pstrokatych kolorach, zaczynające się i kończące pozornie w tym samym miejscu (i czasie). Hugh pojawia się po raz pierwszy w hotelowych wnętrzach i tam powraca, ale nie ma pewności czy są to dwa zdarzenia czy jedno i to samo. Drganie czasu zaciera wyrazistość obrazu, lecz tym samym nastręcza zryw przypuszczeń. Niepewność konkluzji nastraja filozoficznie.

Trudno było mi oprzeć się wrażeniu podczas czytania, że gdyby Tomasz Mann był dowcipny i błyskotliwy - właśnie tak wyglądałaby "Czarodziejska góra". Dystans do własnego pisarstwa sprzyja oryginalności Nabokova, a gra na wielu polach, jaką proponuje, zmusza do łapania z otwartymi ustami rzucanych w naszą stronę przedmiotów - te które uchwycimy - materializują się niejako w naszych dłoniach - reszta nadal pozostaje przezroczysta, być może na zawsze, albo tylko do następnego razu...

piątek, 2 marca 2012

Nota odautorska

Chciało mu się (autorowi) rozdzielić na dwie nierówne części życiorysy obu - siebie samego i tamtego - wymyślonego, który go przypominał.

Chciało mu się, ale zalęgła się w nim trwoga - niejasne przeczucie, że gdy amputuje tę bliźniaczą połowę - to rusztowanie frazesów - reszta runie wraz z nimi, opadanie z sił witalnych i, bez tych widmowych połączeń, skona tym rodzajem śmierci, który zależny jest od obecności jakiejś siły metafizycznej.



Była noc - a noc to zawsze olbrzym niezmierzalny w ogromie lęku. Prwie nie zauważył, że roztańczyły się wokół widmowe cienie.

Skreślił jeszcze parę linijek - parę wersów bez smaku, zamknął oczy, przywarł czołem do kontuaru biurka i "zawiesił" tymczasem swój żywot. Nie miał ochoty dalej pisać.

czwartek, 1 marca 2012

Pogłębienie refleksji

Trzeba wreszcie zacząć - odwlekanie tego nie ma najmniejszego sensu. Cel jest jeden i jest określony.
Zatem potrzebna mi osoba - tak, osoba - postać, wokół której scentralizuje się cały obraz.

- Hej! Jesteś tam?

Chyba mnie nie słyszy, nie chce wyłonić się z ciemności. Musi mi na tę chwilę wystarczyć przeczucie, że on - ten niedoszły bohater - jest i w dodatku jest taki, jak moje jego pojmowanie.

Jeszcze nie widzę jego twarzy, ale staram sie dojrzeć ją w tym mroku, wyłuskać rysy spomiędzy gmatwaniny myśli. Rodzi mi się w bólach wątłe jakieś ciało, wije się i skręca spazmatycznie - nieporadny twór umysłu.



Sądzę, iż pragnie powietrza, przestrzeni, zwiera się w konturach i rozpościera blade ramiona coraz to śmielej. Pokracznie człapie naprzód, pchany ślepym instynktem - już wiem, że zechce karmić się moją krwią. Krwawię więc na biały papier.

Dochodząc do słowa



Kolejne takie spotkanie dawnego przyjaciela, niby przypadkiem idącego tą samą ulicą, przy której opierało się tyle popękanych, zmurszałych murów, przypomniało mu, że nadal jest tylko sobą, nadal spaja i koncentruje swój własny świat w imię stałych reguł, jakie zaszczepiono mu „przy okazji” zaprzeszłych już spraw wpisanych w biografię.
Jakie to niesłychane – w uszach grzmiał śmiech konieczności – zostać skazanym na bycie wyłącznie sobą.

Wyrywał się spod jarzma bez przekonania, no bo co mogłoby to zmienić i jak? Wyrysował się takiego, nakreślił już dawno. Teraz powielał jedynie utarte schematy. Sprawiało mu to niemalże fizyczny ból – ta niemożliwa oczywistość, to pokonanie autentyczności swoją kreacją.

I pomyślał, że w pewien sposób jego „wątek” stał się liną – poręczą, która z początku go prowadziła, lecz teraz niebezpiecznie okręciła się wokół szyi. Jeszcze nie był pewien czy w epilogu wyjaśni się sens tego przypadkowego istnienia, ale samo dochodzenie do takiego momentu, tak wyraźne jak pedantyzm maszynopisu, wydawało mu się i było zaczątkiem końca.

Gdy kolejny raz spojrzał w lustro – dostrzegł rząd określających go wyrazów, zaczepionych w nietypowych miejscach przypisów. Układały się w logiczną całość, zbyt logiczną – i to przerażało go najmocniej.

A jeszcze przecież nie tak dawno dokładał, ujmował, meandrował pomiędzy znaczeniami poszczególnych słów, szukał złotego środka lub, wręcz przeciwnie, szalonych, epatujących wulgarnością, skrajności. To wtedy rzeczywiście sam o sobie stanowił. Właśnie wtedy.

            Teraz jego miarowe kroki, nawyki, przyzwyczajenia, stałe zachowania, takie przewidywalne, korelujące z oczekiwaniami innych – wszystko czym był, stało się płytkie.



            Życie i literatura – te dwa bieguny egzystencji projektowały jego postać. Rozdzierały i mieliły nieustanie, nie pozwalały na swobodny oddech. Granice miedzy nimi zatarły się i przestały wystarczać. Nie wiedział już nawet czy były potrzebne, ale chyba wolał by były – tak dla zachowania dystansu, podtrzymania priorytetów, o których już zapominał.

            Ale tyle pamiętał jeszcze – było kilka ważnych kwestii – niewątpliwie były takowe. Relatywizm, metafizyka w kontekście pisania, egzystencjalizm – jego przejawy rzucone na papier w drwinie filozofii, takaż niewyrażalność, tu i tam, wszędzie wkoło, w środku, estetyka – no bo jak inaczej – wartościowanie piękna, psychologizacje, bliżej natury, prawdy… Wszystko to posegregowane  i opisane, poukładane w starych kartonach. A jednak z czasem wymieszały się, wyszły poza kontury zużytych ołówków, zlepiły w jedno – tworząc obłą bryłę, której powierzchnia stwardniała i przestała przepuszczać światło słoneczne, jego świeżość. Już nie potrafił formować z niej elastycznej masy skojarzeń, uniesień, wzlotów.

            Może i było ich dwóch – przypuszczał - on jęczący nad kartką papieru w niemocy twórczej – autor oraz ten wszędobylski narrator, który odbierał mu pewność siebie, szydził z jego wahań, bezproduktywnych zamyśleń i skrupułów. Może i tak.

            Ale skoro tak było, to wszak, nim złączą się w jedno – poprzez czas, poprzez historię, ten proces, jaki wiąże wizje literackie, pozostaną sobie obcy – obcy jak obca może okazać się ta druga twarz człowieka, którego wydawałoby się tak dobrze znamy.

            Więc nim wymazał ostatnie zdanie, nim wyrzucił zakurzone pudła do wielkiego kontenera za domem, nim zaadresował  kopertę ze skryptem, który miał trafić do redakcji, sięgnął po rękojeść broni, pozostawioną w bezładnych palcach, i ułożył ją na biurku obok butelki wódki i papierosów bez filtra. Postanowił jeszcze raz spróbować jak smakuje życie.