niedziela, 26 lutego 2017

Kiedy Bóg śpi


Leżała na podłodze, która powinna być starannie umyta. A nie była. Pozostawione strzępki skóry, odrapane kości, wybite zęby wbijały jej się w plecy, a pod łóżkiem walały się wstrętne kłaki. To nie było dobre miejsce, by umrzeć. Myślała o tych wszystkich zaniechaniach i słabła coraz bardziej. Wszystko się skończyło, choć w tej właśnie chwili było jej żal zmarnowanej szansy na jeszcze jeden początek, szansy, której być może wcale nie było. Może prawdziwy był jedynie ten żal.
Kałuża krwi robiła się coraz większa. Czuła jej mdlący zapach, stygnącą wilgoć w miejscach, gdzie ciało stykało się z deskami. Woń rozkładu drażniła jej nozdrza, jakby miało to jeszcze jakieś znaczenie.
- To niemożliwe – przyszło jej do głowy, choć przecież wszystko, co robiła ciągnęło ją w dół, dokładnie do poziomu tej brudnej podłogi.
***
Gdy opatrzyła już okaleczone przedramię, zmyła krew z posadzki i zasłoniła okna, by promienie słoneczne nie wkradły się z całą swoją bezkompromisowością do wewnątrz, w konsekwencji czego mogła spłonąć, zeszła do piwnicy z kolejną porcją owsianki. Tym razem były aż dwie. Mocno skrępowane, zakneblowane, przykute do ściany, już dawno przestały płakać. Podnosiły głowy jedynie na dźwięk przekręcanego klucza. Tylko wtedy do pomieszczenia wpadało trochę światła, na które reagowały z niedowierzaniem. Miały nie więcej niż dwadzieścia lat. Obie były piękne. Choć już nie tak, jak na początku. Jedna spoglądała na nią pojedynczym okiem, w miejscu drugiego zionęła duża, ciemna jama o zaropiałych brzegach. Jej towarzyszka miała obandażowaną głowę. Nie mogła dziwić się temu, że jej wspaniałe, lśniące włosy koloru miodu budziły taką zazdrość.
Ojciec wrócił wieczorem. Przyniósł nowe strzykawki, środki opatrunkowe, antybiotyki, które pomagały, gdy wdawała się infekcja. Nigdy nie rozumiała jego determinacji, by nadać jej formę, formę subtelną, idealną, doskonałą. Próbował wyjaśniać jej swoją wizję, lecz ona wcale nie czuła się na siłach, by do tego ideału pretendować. Kontrast między tym, co mówił, sposobem, w jaki to mówił, a samą treścią, był niepokojący. Rozlewał się w przestrzeni lepką mazią wieloznaczności i jakby niezobowiązujących kierunkowskazów, które przecież można było zignorować. Sprzeciwić się. Czuło się instynktownie, że pod tym obłym pozorem misji, kryje się ostry szpikulec do lodu. Zimne, bezlitosne narzędzie, pozostawiające po sobie równiutkie, okrągłe rany. I czyjś ból.
Jakby w odpowiedzi na jej wewnętrzne rozterki, podchodził, przytulał ją mocno, całował w czoło. Rzadko kiedy stać go było na takie odruchy. Wszak był perfekcjonistą, zimnym, logicznym, opętanym dążeniem do wzniosłego celu.
- Dla mnie zawsze będziesz najpiękniejsza, najwspanialsza na świecie – mawiał, choć oboje czuli przykry zapach zgnilizny, który wydzielała.
Przez ten krótki moment była bezpieczna, niemal spokojna, prawie zjednoczona ze swoim wewnętrznym „ja”. Tym jednym gestem rozpraszał lęki, wątpliwości, wyrzuty sumienia – tego potwora straszniejszego niż wszystko inne.
Już dawno doszła do wniosku, że Bóg nie miał na nią pomysłu. Że zrezygnował z niej w trakcie tworzenia dziwnego, koślawego, pokrzywionego wizerunku, który tylko z grubsza miał być człowiekiem. Jej defekty były potworne. Do tego mała krzepliwość krwi, niewielka liczba czerwonych krwinek, które uzupełniała spijając krew z niezasklepionych jeszcze ran ofiar, nadwrażliwość na światło, zaburzenia łaknienia, kości wyrastające poza barierę skóry, powiększona szczęka, nienaturalnie duże zęby, zarost na całym ciele. A przecież istnieje determinizm w przyrodzie – jedno zjada drugie, wysysa z niego energię, żeruje na sile witalnej słabszego, by samemu przetrwać, przedłużyć swój byt nastawiony na destrukcję, mord, żądzę niszczenia. Czy to ją tłumaczyło?
***
Niekiedy przywierała do szklanej ściany akwarium, byleby jeszcze raz oprzeć głowę o stabilność, pewność, konkret. Rybka rosła szybko. Lubiła obserwować monotonną, ułożoną egzystencję. Zielonobrunatna łuska mieniła się przy każdym ruchu jej ciała. Te oczy – żółte, trochę gadzie, ociekały bezwzględnością i pewnością najważniejszych kryteriów – wyznaczników przetrwania. Zęby, eksponowane często w pełnym ironii i dzikiej satysfakcji „uśmiechu”, były cienkie i ostre. Podziwiała je i znów odruchowo, wiedziona pierwotnym instynktem, wkładała rękę do środka.
***
Kuśtykając, niepewnie wyłoniła się zza rogu ulicy. Spojrzała na światło ulicznej latarni, mdłe i niewyraźne. Noc zawsze była za krótka. W takich razach była pewna, że Bóg śpi już, oddalony od całego ziemskiego brudu i wypaczenia, a poza świadomością nieomylnego stworzyciela odbywał się cykliczny korowód cieni. Usłyszała czyjeś przyspieszone kroki, stukot obcasów o twardy bruk. Udręka zmniejszała się z każdą chwilą, tętno przyspieszało, oddech stawał się krótki, źrenice zwężały się, jak u kota.
***
Leżała w malignie. Nie mogła się ruszyć. Wszystko ją bolało, każda część ciała.
- Możesz odczuwać tak zwany ból fantomowy – przestrzegał ojciec po każdej operacji.
Mówił to stonowanym, pełnym profesjonalizmu głosem. Lecz przecież nie wiedział, jak to jest doświadczać cierpienia zwielokrotnionego, umiejscowienia którego nie potrafiła określić. Rozeznanie, gdzie zaczynała się, a gdzie kończyła jej cielesność, sprawiało jej trudność.
Ranek znów przyszedł za wcześnie. Zwlekła się z posłania największym wysiłkiem woli. Poszła do łazienki. Lustro od zawsze było jej wrogiem. Nie zrezygnowała z niego, by móc obserwować kolejne etapy transformacji. Te bardziej i mniej udane. Wsadziła głowę pod kran. Obserwowała ciemne skrzepy, drobinki ceglanego kurzu, pojedyncze włosy niknące w kratce umywalki. Pulsowanie w skroniach przyprawiało ją o mdłości. Dławiła się świadomością, przez którą przelatywały migawki z ostatniej nocy.
- Aaaa, nie, proszę, nie.. – urwany nagle krzyk. Szybki ruch mocnego ramienia, chrzęst kości, cisza. A potem ocieranie się ślicznych, czerwonych pantofelków o bruk, gdy ciągnęła ciało.
Przerażenie w oczach, gdy zobaczyła ją tuż za sobą. Błysk paniki. Z wolna gasnący płomień, tuż pod jej okrutnymi palcami.
Ojciec przywitał ja w kuchni radosnym uśmiechem. Był z niej dumny, jak zawsze, gdy wracała z nową zdobyczą.
- Wspaniałe kości policzkowe, po prostu wspaniałe – świergotał z ekscytacją. – A ta linia szczęki? – majstersztyk – cieszył się, jak dziecko z nowej zabawki. – Jeszcze dziś ustalę grupę krwi, nie chcemy przecież odrzutów – planował już czas, który nie będzie tak przyjemny dla obiektu badań.
Patrzyła na jego entuzjazm z narastającym wstrętem. Gdy wręcz puchł z dumy, że tyle już dokonał, ona karlała, zatracała kontury. Jego starania były nadaremne, choć zupełnie tego nie pojmował. Zaczęła się dusić, łapała powietrze z narastającym przerażeniem.
Ojciec ucichł, widząc, że dzieje się coś niedobrego.
- Skarbie – coś ci jest? – zapytał zaniepokojony. – Znów atak paniki? Kochanie? Kochanie?
***
Leżała na brudnej podłodze. Kałuża krwi powiększała się z każdą minutą. To nie było dobre miejsce, by umrzeć. Było jej żal zmarnowanych szans na jeszcze jeden początek.
- To niemożliwe – przyszło jej do głowy, choć przecież wszystko, co robiła ciągnęło ją w dół, dokładnie do poziomu tej brudnej podłogi.
Spojrzała w bok. Ojciec leżał na wznak. Grymas niedowierzania zastygł na jego ustach.
Odpłynęła. Raz jeszcze zbierała siebie z podłogi, z krzesła, z krawędzi stołu, z jakiejś krawędzi. Nie było tego dużo. Nigdy nie było tego dużo. Jakieś fragmenty nierówne, niedopasowane, do niczego. Ręce jej drętwiały, więc ściskała je kurczowo, te swoje obce ręce, ciągle nieporadne, niedokończone i bezbarwne. Dotykała nimi twarzy, której wciąż nie potrafiła rozpoznać – wszystkich tych nierówności, szram, zgrubień w miejscach, gdzie szwy pomarszczyły skórę. Więcej już nie trzeba było robić, bo cóż niby, skoro nie miało się nigdy złożyć do kupy tej figury niedorysowanej, skończonej w połowie, w nieprecyzyjnej części czegoś, co nie stanowiło całości. Okruszyna z okruszka, takie nic, mniejsze od małego, maleńkiego. I czynność ta wcale nie przynosiła oczekiwanych rezultatów, zwyczajnie robiło się coś z przyzwyczajenia, z braku alternatyw, z litości odruchowej nad połamaną sobą. Jeszcze raz, by skleić swoje wnętrze rozrywane na miliony drobnych fragmencików.
 

niedziela, 19 lutego 2017

Instynkt przetrwania


Wieczorem przywierała do szklanej ściany akwarium, byleby jeszcze raz oprzeć głowę o stabilność, pewność, konkret. Rybka rosła szybko. Lubiła obserwować monotonną, ułożoną egzystencję. Zielonobrunatna łuska mieniła się przy każdym ruchu jej ciała. Te oczy – żółte, trochę gadzie, ociekały bezwzględnością i pewnością najważniejszych kryteriów – wyznaczników przetrwania. Zęby, eksponowane często w pełnym ironii i dzikiej satysfakcji „uśmiechu”, były cienkie i ostre. Podziwiała je i znów odruchowo, wiedziona pierwotnym instynktem, wkładała rękę do środka.
 
 
 
Gdy obandażowała już przedramię, zmyła krew z posadzki, zasłoniła okna, by promienie słoneczne nie wkradły się z całą swoją bezkompromisowością do środka, w konsekwencji czego mogła spłonąć, zeszła do piwnicy z kolejną porcją owsianki. Tym razem były aż dwie. Mocno skrępowane, zakneblowane, przykute do ściany, już dawno przestały płakać. Podnosiły głowy jedynie na dźwięk przekręcanego klucza. Tylko wtedy do pomieszczenia wpadało trochę światła, na które reagowały z niedowierzaniem. Miały nie więcej niż dwadzieścia lat. Obie były piękne. Choć już nie tak, jak na początku. Jedna spoglądała na nią pojedynczym okiem, w miejscu drugiego zionęła duża, ciemna jama o zaropiałych brzegach. Jej towarzyszka miała obandażowaną głowę. Nie mogła dziwić się temu, że jej wspaniałe, lśniące włosy koloru miodu budziły taką zazdrość.
 

wtorek, 14 lutego 2017

Walentynkowo i zdrowo


"Przede mną zakochani, za mną zakochani. Z moim zdrowiem psychicznym też nie jest do końca dobrze."

 Gustaw Padruski - "Błędy młodości".

poniedziałek, 13 lutego 2017

Bez cenzury


Jestem bardzo typową kobietą, na to wychodzi, że jestem, bo po dniu unoszenia się w oparach wysublimowanego romantyzmu (nie mojego, kompletnie wymyślnego i przekopiowanego z innego wątku) charczę pod ciężarem "kurwa mać, ja pierdolę, żeby to wszystko szlag jasny trafił", co wysublimowane już nie jest. Wszystko drażni, męczy, nie mogę się skupić, coś bym chciała, ale nie wiem co, coś mnie gna, coś trzyma, szamocę się jak zwierzę w klatce i wyję, bardziej w środku, lecz i tak strach podejść. I weź tu człowieku zrozum taką istotę...

niedziela, 12 lutego 2017

Mówcie mi - Wasza Wysokość


Zdarza mi się zauroczyć. I nie wiem nawet, czy chodzi o człowieka, historię, aktora, postać, atmosferę, emocje, potrzebę romantyzmu, tęsknoty, a może o coś jeszcze innego. Nie ma to chyba większego znaczenia. Bywa, że koloryzujemy życie, śnimy na jawie scenariusze z innych epok, innych czasów, i nie chcemy się obudzić... Przynajmniej przez kilka chwil.


 
 
Widocznie czasem trzeba być kimś więcej, niż tylko sobą. Dla własnego dobra. I wpatrywać się w zielone oczy Lorda M.
 

poniedziałek, 6 lutego 2017

Chciałabym być mądrzejsza


Chciałabym być mądrzejsza, szybciej, łatwiej chwytać strzępy informacji, robić z nich ładny ulepek, który rzeczywiście może mi się do czegoś przydać. Chciałabym być mądrzejsza, nie oczekiwać miłych słów, aprobaty, pochwały, od ludzi tak samo sfrustrowanych i niepewnych siebie, jak ja. Chciałabym być mądrzejsza, wiedzieć, czego chcę od życia, i, tak mniej więcej, jak zamierzam to osiągnąć. Chciałabym być mądrzejsza, nie zapominać, po co tu jestem, tu i teraz, czego się już nauczyłam, jakie lekcje odrobiłam, by już nie powtarzać niektórych rozczarowań. Chciałabym wiedzieć, jak znieść niewidzialny ciężar, jak podnosić się każdego dnia z łóżka, jak zachować godność, jak się nie bać. Chciałabym wiedzieć, jak to zrobić, by ktoś zostawił tu ślad po sobie, żeby nie było tak pusto i głucho.


niedziela, 5 lutego 2017

Hej, rybko!


Nim wpadła do wody, poczuła mocne uderzenie z tyłu. Nie miała pojęcia, co się stało, skąd ta ślepa siła, która tak bezpardonowo wrzuciła ją w mętny wir. Otoczył ją żywioł, pierwotny i bezkompromisowy, nie mogła złapać tchu. Zaskoczenie i panika – pierwsze wrażenia pojawiły się symptomatycznie, następnie - kompletna dezorientacja – a stabilny brzeg był zaledwie o kilka metrów, za daleko jednak. Mama spoglądała z troską na jej zmagania, opierając się o zdecydowane ramię taty.

- Płyń, rybko, płyń – mówiły jej przerażone oczy.

Ostatnim wysiłkiem woli, starała się pomyśleć logicznie. Szarpanina i nieustanne próby łapania powietrza, kolejny łyk, głowa coraz krócej utrzymująca się ponad taflą. Nim zamknęła się nad nią płaszczyzna wody, była przygotowana na nieuchronny… koniec?

***
Odzyskała świadomość dopiero kilka miesięcy później. Dzień był ciepły, słońce nieśmiało wyglądało zza pojedynczych, sinogranatowych chmur. Zanosiło się na deszcz. Szła ulicą, zostawiając za sobą drobne plamki na betonowych płytach chodnika. Ciągle jeszcze uchodził z niej nadmiar oczekiwań, ambicji, złudnych marzeń o górnolotnych, infantylnych abstrakcjach. Była głodna i zmęczona po pracy, a musiała jeszcze ugotować obiad, odpowiedzieć na ważne maile, podliczyć budżet domowy, zapisać się do dentysty na przyszły tydzień, przemyśleć nowy projekt, o który przecież sama się ubiegała, by zrobić wrażenie na szefie.
Czuła piasek pod powiekami, przygnębienie, drętwotę ciała i duszy. Lekki wietrzyk łaskotał jej spocone czoło i kark. Nie zauważyła pierwszych zielonych listków na przyulicznych drzewach, nie widziała mijanych, tak samo nieobecnych twarzy. Były anonimowe i wtórne, maskopodobne, wytłoczone klaustrofobicznym murze obojętności. Nie zauważała wielu szczegółów, odkąd wpadła w ten wir, w którym musiała nauczyć się pływać. Upragniona dorosłość nie mała wiele wspólnego z jej wyobrażeniem.
Kiedy w kieszeni zadrgał jej nowy telefon, przypominając o najważniejszych pod słońcem sprawach poważnych ludzi, przyspieszyła kroku, wpadając z impetem na przejście dla pieszych. Pisk opon - Wanda zawstydziła się swego gapiostwa. Oczywiście zmiany świateł też nie dostrzegła. Do mieszkania wróciła blada, prawie przezroczysta…

Zbierała siebie z podłogi, z fotela, z krawędzi stołu, z jakiejś krawędzi. Nie było tego dużo, nigdy nie było tego dużo. Jakieś fragmenty nierówne, niedopasowane, też do niczego. Do niczego. Ręce jej drętwiały, więc ściskała je kurczowo, te swoje obce ręce, takie ciągle nieporadne, niedokończone i bezbarwne. Więcej już nie trzeba było robić, bo cóż niby, skoro nie miało się nigdy złożyć do kupy tej figury niedorysowanej, skończonej w połowie, w jakiejś nieprecyzyjnej części czegoś, co nie stanowiło całości. Okruszyna z okruszka, takie nic, mniejsze od małego, maleńkiego, niczego. I czynność ta wcale nie przynosiła oczekiwanych rezultatów, zwyczajnie robiło się coś z przyzwyczajenia, z braku alternatyw, z litości odruchowej nad połamaną sobą. Jeszcze raz.