środa, 29 lutego 2012

Jeden krok w przód

Nieco słońca dziś przedziera się przez szarość. Czyli, że utytłane wszędobylskim błockiem buty rzucają się bardziej w oczy, oczywiście jako brudne buty, nie buty w ogóle. Ale nie tylko to oznacza zmiana aury, nie jestem aż taką defetystką, nie.

I tak zmięta po zimie - ja - dopasowuję się rodzajem zagnieceń do ogólnych, wiosennych trędów. No może nie wszystkich. Coś tam jednak drga w sercu, głowie, tej drugiej połowie, którą łowię, acz czy złowię, to się dowiem, jak się dowiem.



Za to chęć zmian pojawia się jak zawsze o tej porze roku. No to też pobiegło się tu i tam po prośbie o takie a takie stanowisko pracy. Wystarczy już lenistwa i nieodpłtnych zajęć, związanych głównie z ulubionym pisaniem. Zapisałam się też na kurs prawa jazdy - który przez parę lat urósł w moich oczach do niebosiężnych rozmiarów góry - nie do zdobycia. Ale mam zamiar spróbować i dopiero z taką wiedzą powtarzać kolejne zastrzeżenia i usprawiedliwienia. A może nie będę musiała?

A swoją drogą - wszystkie jesteście takie niepraktyczne jak ja? Pytam piszące i czytające dziewczyny? Bo już nie wiem, czy ze mnie jakiś dinozaur, raptor, triceratops? Ja nawet z dokładnym sprzątaniem mam problem, gotuję jak gotuję, z oderwanym guzikiem mogę chodzić miesiąc jak z odznaką szeryfa. I tak ze wszystkim. Ech, po co się przyznaję... No pewnie dlatego, że ktoś mi poradził samoakceptację, bo łatwiej, bo odpowiedzialniej, szczęśliwiej. Nie da się tego zignorować. Ojoj.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Czekając innego wiatru

Jak to się stało, że byliśmy razem, tam gdzie pozornie byłam sama? I dlaczego ten "stan", bo jak to inaczej określić, powtarza się znów, przychodzi, odpływa, zmienia się, choć ciągle niby ten sam z niego dręczący niepokój, że zabraknie ciebie dla mnie? A jednak noszę cię ze sobą, choć to takie niepraktyczne.

Nie można tak, nie można - mówię sobie. Ludzie chadzają własnymi drogami, niezmiennie, niezmiennie. Otworzyłam więc dłonie, coś w nich było, nie pamiętam co. Nie warto. Wydłużyły mi się palce, jak konary zaplotły warkocze. Było ciepło.



Najpierw powitał mnie promień słońca - zajrzał pod powieki, wdarł się, ułożył podłużnie. Potem usłyszałam, że dam sobie radę, że podołam, nie uniknę odpowiedzialności za przenoszenie przez ulicę, pełną ludzi, swojej twarzy - takiej ciężkiej wciąż i cięższej, wagą godności zdeptanych tłumną nogą, wielokrotną, hałaśliwą, podkutą niezrozumieniem i zazdrością o świeży haust powietrza, o nieokreślone coś, co masz ty, a ja nie mam.

No i poradziłam sobie - nawet szerzej otworzyłam okna, zapaliłam światło i pozwoliłam by podgladali mnie przechodnie, by dziwili się, że kwitnę zielono, że dobrze mi z tym i ładnie, bo przestałam wyglądać świtu na cudzym horyzoncie, a dzięki temu moja psia gwiazda zalśniła wyraźniej i udając, jakoby spadała na ziemię, rozsadziła się na grządkach przed domem, by razem ze mną czekać wiosny i maja.

niedziela, 26 lutego 2012

Koci wymiar




Zdeklarowanym kocim ruchem czarna, miękka plama cienia zastrzygła uszami, odbierając kolejne sygnały z, tylko-jej-znanego, POMIĘDZY. Rozciągając lśniący aksamit, ślepiami bez dna i bez kresu otchłanią zmysłów – zwierciadełek wieczności ulotnej chwili, wprowadzała w trans całe, niedzielno-leniwe pomieszczenie, schłodzone, wstydliwie unoszącymi się, zapachami przypalonej ryby i taniego cygara. Poza galaktyką czterech ścian jakieś inne przestrzenie jazgoczą codziennym harmiderem niezliczonych absurdów, czołgających się jak beznogi pająk poza kusząco leczniczą barierą małego balkonu, udekorowanego wciąż nieludzko przemokniętymi liśćmi, przywianymi spod wczorajszego nieba, może przez wiatr, a może przez głuchy płacz samotnej dziewczyny z naprzeciwka. W każdej sekundzie, kiedy owo-coś przemykało się wzdłuż ścian, pokrytych pomarszczoną i poobdrapywaną tapetą w trudne do zidentyfikowania hieroglify (takiej, nowatorskiej, a skomplikowanej badawczości tychże, idealnie błogo jest poddawać się w zbyt-długie poranki, najlepiej, acz niekoniecznie, jesienne, ewentualnie gorąco-letnie, zważywszy na nadmiar, ciągnącego się jak smoła czasu, co jest niewątpliwie stanem nie tyle nieprzyjemnym, jakkolwiek tym również, lecz przede wszystkim demaskującym naganne cechy charakteru znajomego nam z lustra człowieka, który to jegomość stracił na tyle powagę swych trzydziestu-iluś tam lat, iż pozwala sobie na doznawanie takich upojeń (nie)wolnością chwili, porzucając stanowczo szczytne postulaty (nie)swych ambicji), ścigły potomek kilku żywotów zapisywał na swym łukowatym grzbiecie nowo-przywleczoną skądś tajemnicę. Kąt jego spojrzenia rozrysowywał geometryczne wzory, pierwiastki i elipsy, wpadał gdzieś za skrzynię starej szafy i wskakiwał na mokry od skroplonej, ręcznikowej pary, parapet. Tytanowa, w swej ucieczce przed światem, szyba zadrgała momentem rozentuzjazmowanego lęku, który po wielokroć zabraniał jej patrzeć przez siebie samą wyraźniej, niż było to konieczne, by się nie potknąć o własne, śmiesznie-niepewnie stąpające (szklane) stopy. Odbiciem, słuszniej wizualnym niż kiedykolwiek, rozlała się na oknie jaśniejsza łuna, przypominająca odblask woskowej świecy. Zrobiło się jakoś tak uroczyście, a porażająco spokojnie. Cichy szmer przeskoczył z palca na palec. Mały trzask zatlił się iskrą, z pomieszaniem podstawowych funkcji fizyki. Jeśli choć raz zanurzysz nos w naelektryzowaną innym wymiarem sierść kota, zrozumiesz.

piątek, 24 lutego 2012

Jak zostałam czarownicą

- Przez chwilę będziesz po prostu miała niebieską twarz. Ale to minie, wszystko mija.
  Daj, posmaruję, wetrę ci w skórę kawałeczek nieba, na policzki i czoło, w każdy por i zagłębienie,  więcej na powieki i wargi, tylko się nie oblizuj, bo wszystko popsujesz. Przecież nie możesz ciągle chodzić smutna. Daj, nie wierć się i nie płacz już.

- Boję się...

- Niemądra dziewczyna! A czego tu się bać? Błękit jest lekki i chłodny. Da ci ukojenie i wolność. Oderwiesz się od tej krawędzi, przy której czekasz wiatrów.




- Ale mamo, może on jeszcze wróci? Ptaki zawsze wracają na wiosnę. Czemu tak na mnie patrzysz?

- Dziecko... jeszcze nie umiesz dawać za wygraną... Przetnij te więzy, przetnij! Musisz oddychać jak dawniej, pełną piersią, całą sobą odnajdywać przestrzeń wokół.

- Mamo, czy słońce kiedyś jeszcze dla mnie zaświeci? Powiedz.

- Oj, dziecino, a myślisz, że czemu wszystkie jesteśmy córami księżyca? Czemu odpowiadamy mu co noc, tańczymy boso, zaklinamy, przyzywamy, składamy w ofierze własną krew? Każda z nas kiedyś kochała...
  Zostaniesz teraz z nami. Otrzyj więc łzy i wyjdź na polanę. Pobiegniemy przed siebie trzymając się za ręce. Rozkołyszemy gwiazdy. Niech spadają nam pod stopy.

czwartek, 23 lutego 2012

O cudach

I wcale, wcale nie byłam zaskoczona, że odpowiedziałeś mi tym razem, że przyszedłeś do mnie ze swoimi ramionami, ze łzami skruchy na zarośniętych policzkach.



Nie zdziwiło mnie to, że stanąłeś po drugiej stronie, ani to, że z tą chwilą twoja strona stała się moją stroną, a ty, wtulony w moje mokre plecy, szeptałeś cicho jakieś znamienne słowa, niby zaklęcia, zlizując przy tym krople wody z mojej szyi.

To przecież nie był żaden cud.

środa, 22 lutego 2012

Zmiana twarzy

- Nic nie trwa wiecznie - powiedział. - Nie myslałaś chyba, że spełniło się twoje dziecinne marzenie?
- Nie, wcale tak nie myślałam - szepnęła bardziej już do siebie niż do niego. Bo przecież nie ziściło się nic, co miało się ziścić. Tylko czas płynął wciąż tak samo równo i statecznie. - Szczęście ma różne oblicza. Nieszczęście też.

Stali obok, osobno, zwyczajnie pojedynczo.



- Gdybym chociaż mogła być pewna, że to co się wydarzyło, wydarzyło się po coś.
- Zawsze jest jakiś powód. Wszystko ma swoje przyczyny, swój sens.
- Tak trudno jest wierzyć, tak trudno iść do przodu.
- Nie kocham cię już.
- Wiem. Wiedziałam już wcześniej. Nie musiałeś tego mówić, ale sądzę, że słowa mają jednak pewną moc, moc sprawiania, że wypowiedziane staje się bardziej prawdziwe.
- Zapamiętasz mnie? - pyta, a jest w tym jakaś pycha.
- Wolałabym nie pamietać, choć to zapewne również się nie spełni. Możesz zabrać wszystkie nasze zdjęcia. Nie lubię zdjęć. Chcę pamietać przeszłość po swojemu.
- To nie wyrok. Nie osąd. Wiesz.
- Nieeee. To tylko pożegnanie.

- A teraz... Muszę jeszcze raz poukładać swoją twarz. Zmieniłam się. Jestem inna. Nastrój melancholii barwi mi skórę purpurą, zaczernia źrenice.

Tani sentyment mnie też nie ominął, wiesz? Chcę mieć kogoś na własność, chociażby samą siebie...
samą.

Odchodzę od poprzedniej siebie, krok po kroku, zbliżam się do tego co przede mną, blisko, jutro, być może, świtem wstanie nowy dzień... i nowa ja.

wtorek, 21 lutego 2012

Cykliczne zaskoczenie byciem sobą

Obracam w dłoniach kilka porzuconych książek, wiedząc że wrócę, przecież zawsze w końcu wracam. A jednak wydrążenie i słabość w członkach sprawia, iż nie czuję się na siłach zbawiać świat, nawet, zwłaszcza, swój własny. Ale przecież gdzieś tam w potencjale przyszłości puste się wypełnia, jest miejsce by budować, wciąż i wciąż, od nowa.



Maleńko mi wobec ogromu obcości. Kurczę się i zapadam pod powłokę tego, co normalne, powszechne, wpisane w kanon. Lubię kanony - dobrze, że wciąż jakieś są. Lubię kanony - lubię je oglądać, obchodzić z daleka, porównywać. Nigdy jednak, wiem to, przyznaję, nie zachowam proporcji, zgarbię się, upadnę, schowam, zniknę. A kanony wciąż zapewne będą. Jakieś.

Kiedy myślę, że chcą mnie ubrać w sztywny mundurek i wepchnąć do sali pełnej innych sztywnych mundurków, cóż powiedzieć, właśnie brakuje słów. W uszach brzmi miedzią parę starych frazesów, ale nic, nic nie jest wstanie obudzić mnie do takiego życia, jakie mnie oblega i dusi.

Czy ja jestem jałowa? Czy jałowo, niezdrowo, mizernie jest poza mną? Żadnych, żadnych odpowiedzi proszę! Czasami, zawsze, ważniejsze są pytania. Bycie sobą też trzeba oswajać.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Niesmak życia


W nawiązaniu do czego mogłabym zacząć toczyć swoją myśl, zapłodnioną wcześniej cudzą iskrą? I gdzież jest owo „moje”, skoro niegodnie posila się obcym, pożera, trawi i wymiotuje moimi ustami? Dlatego wciąż czuję powracający niesmak i brak oryginału, brak zasady novum, a jeno nieistotne wrażenia, określenia, labirynty bezmyślności. Ciężar w obliczu własnej (nie)powtarzalności, pomnożony przemijaniem. Zgroza.



Dziedzictwo myśli dawno przebrzmiałych i kręte wciąż drogi niepewności. Oto co zostało nam dane - jarzmo większe niźli wartość podarku. Błądzić nieustannie, zatapiać się we własnym „nie wiem” i szukać, szukać, szukać. Przemierzać wertepy wypaczonych sensów, przystanie idei, oazy poezji. I ronić łzy w obliczu zachodzącego słońca, wciąż tak nieludzko idealnego, niezłomnego, ciągle tego samego, dawcy życia.



Zagubienie i lęk braku przynależności - (przy)należność nijakości, powszechności, rachuba czasu, śliskie paciorki nawleczone na niekończącą się nić – przemijanie - przeznaczenie i obłuda wiary, że tam jest coś więcej niż ostry szpikulec igły, która przebije nas promieniem wieczności i zgasi jasność oczu, tę, co nie widziała przed sobą drogi innej od... - upadku w otchłań nicości.

piątek, 17 lutego 2012

Bo samotność tego świata jawi się jego istnieniem...


...tak więc mamy rzeszę ludzi – potencjalnie tak samo lub porównywalnie samotnych – ludzi jednak tak mocno zajętych codziennością, doczesnością, i wynikłymi z tych dwóch zajęciami narzucanymi na barki w formie praktycznej, w formie „obowiązków” pogoni „za chlebem”, iż nie zdają sobie oni sprawy, gdzie tak naprawdę leży istota ich człowieczeństwa, powołania do niego – nie jest przecie ona rodzajem tej nieświadomości, jaką uprawiają i powielają. Najistotniejszym przejawem i przywilejem człowieka jest właśnie to odizolowanie od reszty świata, rozczłonkowanie jej na drobne, by po kawałku ukazywała ona ten chaos, to niedopasowanie, którego nie dostrzega się wszak, gdy się nie patrzy, nie ocenia, nie podważa. Paradoksalnie z daleka, z dystansu, widzimy wyraźniej, to co poza nami, natomiast siebie samych możemy zobaczyć prawdziwie zbliżając się do własnego „ja”, ściślej, obserwując siebie z precyzją laboranta, analizując emocje, przemyślenia, nawyki, lęki. Czy samotny tryb życia jest sytuacją, która pomaga dokonać odkryć nt natury wszechświata? Możliwe. Ale niewątpliwie jest to sytuacja, która prowokuje i umożliwia postawienie kilku zasadniczych pytań.





I oto co mi chodzi po głowie. Everyman postawiony przed obliczem konieczności znalezienia odpowiedzi na odwieczne wątpliwości. "Dla mnie nie ma złotego środka między łaską a gównem" - mówi. Pozostawiony sam sobie wśród rozsądnych, zapobiegliwych członków społeczeństwa, którzy przyglądając mu się - oceniają, dziwią się, uznają za jednostkę niedostosowaną, niepotrzebną, zbędną. Nie mogą wiedzieć, że on - outsaider - nie pozostaje im dłużny - dziwi im się tak samo, wie natomiast, że zdziwienie to jest podstawową, integralną częścią każdego człowieka i nie sposób żyć inaczej niż w tym paraliżującym stanie permanentnego zdumienia, szoku, że cokolwiek byśmy zrobili, nie porozumiemy się, nie przestaniemy być samotni wobec innych, a przede wszystkim wobec ogromu tego, co nieodkryte.




I aby dziwić się w pełni świadomie - zachęcam do lektury "Samotnika" Eugene Ionesco.

środa, 15 lutego 2012

Nierówny kształt dnia

Między pełnią i próżnią, w niedosycie, niedookreśleniu, z głodem w oczach. Cały kosmos chwieje się w posadach, waha się czy nie runąć na głowę, zwalić się ciężko lub jeno przycupnąć na barkach, niestety moich. Śmieszny lęk egzystencjalny, śmieszny bo częsty, powielany, zaraźliwy. A może to ja tak myślę? A myślę.

"Gruzy pod kolejnymi gruzami" - to "Samotnik" Ionesco - z początku szarość, płytka monotonia, a z kolejną stroną narastanie leków, odizolowania, odrealnienia. Poczucie bezsensu - wszak bardziej zasadne byłoby, gdyby niczego nie było, a to że jednak jest coś - jawi się jako absurd, zbędny wysiłek natury.



Czemu jest tak, że męska umysłowość, ta znaczniejsza i ta mniej imponująca, ze wszystkich wątpliwości leczy się alkoholem? Jak główny bohater. Nie to, że nie rozumiem, bo, zdaje się, iż doskonale rozumiem. Ale cierpienie mężczyzny często równa się spożywaniu alkoholu. Za to biedne niewiasty cierpliwie toczą ten walec we własnej głowie - nie pytajcie mnie dlaczego, skąd ta różnica. Ale ja ją widzę.

A może po prostu brak mi dźwięku ludzkiego głosu? - bo brak. I stąd kolejne piętra niedowiarstwa, rezygnacji, rozdrapywanie ran? Psychika ma swoje upodobania. Tym bliżej mi teraz do pana samotnika, bo w gruncie rzeczy - widzenie świata z dystansu, z ciągłym podważaniem istnienia tego, co przed oczami rozłazi się w jęku, zgryzocie, bezrozumnym, zwierzęcym porykiwaniu ulic, przywiera raz do powiek i najczęściej nie sposób, nie możliwością jest odrzucić ten pryzmat i zobaczyć czyste niebo.

wtorek, 14 lutego 2012

Między mną a mną

Data jak każda inna, data wyjątkowa dla tych, którzy kochają, a ci którzy kochają najmocniej nie potrzebują ponoć żadnych zapewnień - a to akurat jest rzadkością.

Ale nic, nic, nie warto mówić o tym, o czym nie można powiedzieć nic nowego. I tak w gruncie rzeczy to co nas stanowi, co nas konstytuuje jest niewyrażalne, słowa, słowa zaciemniają prawdę, pogłos prawdy, drogowskaz prawdy. A jednak istnieje jakis drogowskaz prawdy, lecz by go dostrzec należy dobierać wyrazy bardzo ostrożnie, z namaszczeniem i ze świadomością celu - w przeciwnym razie utoniemy (a jeszcze nie utonęliśmy, pytam?) w morzu bezsensu, chaosu, wypaczeń, wieloznaczności, która nie oznacza niczego. Nic - pustka, która jest przyczynkiem, powodem, najpierwszym narzędziem i determinantem. To przed nią się bronimy, tak jakby to w ogóle było możliwe, to ona nas dręczy i rozjątrza pierwotne lęki przed dezintegracją, przed ponownym rozpłynięciem się w przestrzeni, która jest nam wroga, bo nie jest nami samymi, bo otacza nas i spłaszcza, chce zmiażdzyć, zjeść, pochłonąć.



Cóż więc jeśli nie udawanie, że się jednak jest, że się nie lęka, nie aż tak bardzo, a płynie się z nurtem, z porywami świata, z falą, jaka daje nam poczucie bycia, ułożenia się w wyodnej pozycji, opozycji. Bo w końcu musimy, tak czy inczej musimy oddychać tym samym powietrzem, pod tym samym ogromem nieba, z tych samych powodów (że po prostu musimy), choćby szamocąc się, choćby słaniając na wiotkich nogach, choćby z obrzydzeniem niemożliwym wręcz do wypowiedzenia, musimy czerpać z zewnątrz, podtrzymując swą egzystencję na tych cholernych sznureczkach.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Splątanie wątków




                Zbliżyli się do siebie na skutek splątania wątków. On mały i niewyraźny, ona chaotyczna, wyemancypowana, z ostrym makijażem oczu. Oboje mieli po kilka stron życiorysu, choć wiadomo przecież, że czytelnictwo zamierało, a realia życiowe wtykało się najchętniej pomiędzy stare gazety z czasów PRL-u.



            Ale spotkali się wreszcie na stronie siedemdziesiątej ósmej, aby paść sobie w ramiona z głęboko ukrywaną niechęcią, by zmylić odbiorcę, przekonać, że oto ma przed sobą kolejną ambitną książkę traktującą o tragicznej miłości.

            Ona udawała płochą nimfę, eteryczne monstrum rodem z niemego filmu, wyblakłą bardziej niż była w istocie – wszak nadal miała swoje na wpół złowieszcze zamiary zostania pełnokrwistą bohaterką prozy awangardowej, niekoniecznie kobiecej, na tyle jeszcze pozwalał margines (błędu).

            On się już tak mocno nie określał. Gubił się niekiedy między wersami, zakropkowanymi z systematyczną precyzją dzięki sile woli autora, który nie pozwalał sobie na porzucenie powstałego konceptu. Zmyślał siebie pedantycznie, ale widać było, przecież wystawało zza liter nieraz i pół wyrazu twarzy, że męczy go całe to zamieszanie i najchętniej ukazałby się zdumionym molom książkowym już na samym końcu, na ostatniej stronie, w zgrabnie, elegancko skrojonym opisie stroju z epoki, w której panowie nosili dumnie cylinder lub melonik, i koniecznie drewnianą laskę z mosiężną rączką.

            Ale nie było mu dane. Niespełniony pisarz ugniatał natarczywie lepką masę jego postaci, łapał strzępy cech, unoszące się nad pokratkowaną kartką papieru, zamazywał mu usta niebieskim, żelowym długopisem, żeby chociaż staroświeckim piórem, wypełnionym mażącym się tuszem, ale nie – nowoczesność nie miała litości nad koneserem wielkiej literatury – wszędzie wkradała się tandeta i fałsz.

            Toteż spoglądali na siebie z odrazą. Zwłaszcza ona, jak to kobieta, a on czuł się irracjonalnie winny, jak to mężczyzna.

            W trakcie gorących scen łóżkowych dominowała trująca niezręczność, więc udawali, że są gdzie indziej – może właśnie dlatego spływały one niemożliwą do opisania sztucznością, wymuszeniem zachowań.



            Gdy zbliżali swe usta, ona imitując pocałunek – gryzła go boleśnie w dolną wargę. Potem nakładała pończochy, czarne pantofle z czerwonym podbiciem i wychodząc trzaskała drzwiami.

            On zanurzał twarz w poduszkach i wdychał zapach bycia pojedynczą postacią – tu miały nastąpić opisy subtelnych refleksji, wzrost uczuciowości mężczyzny opuszczonego przez kobietę, zraszanie stronic wielozdaniową, rozciągłą apoteozą zranionych afektów, rozpasanych udręk.

            A tymczasem ten pan zasypiał najzwyczajniej w świecie, wreszcie pozostawiony w spokoju, bezpieczny. Zapominał nawet o nabrzmiałej, pulsującej wardze.

            Ale nazajutrz zza papierowego horyzontu wyłaniała się znowu ona. Przynosiła we włosach woń nikotyny i posmak zwietrzałego alkoholu na skórze – zwiastun, iż autor poczuł się znużony swoja pracą i niepewny jej rezultatów.  To z kolei oznaczało dla nich zwiększenie wysiłków. Nie mogli być pewni nawet swej pierwotnej konstrukcji – wszystko mogło się wydarzyć – wchodziły w grę histeryczne poprawki, powikłania, rozbudowa przestrzeni ich świata.

Nużące retrospekcje zostały wykreślone. Wykoślawione z pasją litery rozniecały jakiś paranoiczny niepokój i… tak, błysnął wreszcie nóż.

            Przerażeni pochowali za siebie ręce. Ona zrobiła taki ruch, jakby chciała wleźć pod kanapę. Żadne z nich nie było na to przygotowane…

Kobieta opanowała się pierwsza – no przecież jeśli nie chwyci ostrza, sama zginie. Któreś musi zdobyć się na odwagę, zostać sprawcą. Wyciągnęła szczupłe ramię w kierunku narzędzia zbrodni, szła powoli, jakby zastanawiając się, analizując przebieg przyszłych zdarzeń. Nim dosięgła stołu, padła ciężko na dywan. Jej stopy zadrgały konwulsyjnie a usta poruszyły się grymasem ryby wyrzuconej na brzeg.

            Wytarł rewolwer i wsunął jej w palce. Chciał jeszcze splunąć na podłogę, widząc do czego doprowadzają oczekiwania innych, siedzących w wygodnych fotelach, czytelników, ale się powstrzymał. Nie powinien przecież zostawiać po sobie śladów.

            Podszedł do kredensu i ze skrzypiącej szuflady wyszperał gumkę i korektor. Wymazał wszystkie akapity zdradzające jego istnienie. Przewracając ostatnią kartę, uśmiechnął się z satysfakcją.

            Następnego dnia rękopis trafił do siedziby redakcji.

Nikt nigdy nie dowiedział się jakie były powody samobójstwa głównej bohaterki.

            I kto tak naprawdę wymyślił tę przejmującą opowieść.


sobota, 11 lutego 2012

A gdyby tak...

Przyzwyczaić się do myśli, że to koniec, że nie ma dalszego ciągu tej historii, a nasz monolog, zawsze egoistyczny, aktywny, nerwowy monolog urywa się w połowie, zacina jak stara płyta winylowa, która od lat powtarza te same smutne melodie.



Słońce ocieka słabnącym promieniem, nie dociera do tej ukrytej równiny, gdzie stada kości wygrzewają się we własnym porzuceniu, gdzie plon zbiera nicość i zaniechnie.

Takimi myślami wysysam swój mózg...

środa, 8 lutego 2012

Ściana


Robiłam to od dawna. Nie pamiętam już kiedy to się zaczęło, może tkwiło we mnie od początku, tylko szukało ujścia i jedynie musiałam uświadomić sobie, że wchodzę w życie tamtych z całym natręctwem podglądacza, potajemnego obserwatora.

Potrafiłam odróżniać już każdy dźwięk, zgrzyt, skrzypnięcie, ich natężenie i powtarzalność. Teraz ona wstaje, wsuwa stopy w ciepłe kapcie, powłóczy nimi w stronę kuchni, nastawia wodę. On podnosi się ociężale, siedzi przez chwilę na brzegu starej wersalki, opiera głowę na rękach, mierzy się z siłą własnej woli, z koniecznością rozpoczęcia kolejnego dnia.

Potem ona przynosi mu kawę – ponownie słychać szuranie drobnych, kobiecych stóp w pokoju. On bierze od niej kubek, kawa jest już posłodzona więc miesza tylko łyżeczką kilka razy, stuka o ścianki, podchodzi do okna, otwiera je by zapalić pierwszego papierosa i popić stęchły dym mocną, czarną kawą z cukrem.

Słyszę jak włącza radio, które napełnia małą kawalerkę niezrozumiałym jazgotem, ale pozwala im nie rozmawiać. Nie rozmawiają więc, nie opowiadają sobie snów, nocnych przemyśleń i lęków, planów i nadziei na budzący się dzień. Po prostu obchodzą się ostrożnie, świadomi swojej obecności jak nieuleczalnej choroby.

Ona smaży jajecznicę, podczas gdy on idzie pod prysznic. Odgłos spływających po jego plecach stróżek wody wywołuje we mnie uczucie czułości, zwiększa naprężenie mojego ciała, które naraz dopomina się o swoje prawa. Wtedy cała staję się zmysłem słuchu, wstrzymuję oddech i pochłaniam tę ciszę nagiej, męskiej skóry, oklejonej przezroczystą błoną, taflą, pod którą widzę go, lecz nie mogę dotknąć.

Po kilku minutach zakręcane kurki wyrywają mnie z odrętwienia. Zapewne obwija ręcznikiem szczupłe biodra i człapie mokrymi stopami przed lustro. Stoi tak przez jakiś czas – najpewniej goli się i bada pobieżnie podkrążone oczy, zarys szczęki, powiększające się zakola, stan uzębienia. Gdybym była niewidzialna, właśnie wtedy chciałabym podejść do niego od tyłu i przylgnąć do ociekających kropelkami, napiętych pleców, wetknąć nos w zagłębienie szyi, otoczyć moimi bezcielesnymi ramionami szeroki tors i zakotwiczyć dłonie na jego piersi, by unosiły się wraz z jego klatką piersiową w rytm oddechu.




Wtopiłabym się w niego i zamarła na krótki moment zastanawiając się czy można żyć tak we dwoje jakby się było kimś jednym, jakby ta druga osoba wcale nie stanowiła ciężaru tylko jawiła się jasną smugą w oknie, radosnym podmuchem wiatru, wyzwolonym z gardła krzykiem.

Ale przecież mnie tam nie ma, jest ona i on, i to oni muszą mierzyć się ze sobą, swoim życiem, byciem razem na wyciągnięcie ręki.

Gdy siadam przy swoim stole, przy swojej filiżance kawy, z mlekiem i cukrem, czasem z kawałkiem ciasta lub słodkiej bułki, odtwarzam sobie przed oczami ich codzienność pełną szram, która stała się i moją codziennością. Wiedziałam już, że byli małżeństwem z kilkuletnim stażem, że nie mieli dzieci, zdaje się, ona poroniła tuż po ślubie, ale nie potrafili o tym rozmawiać, tak jak nie rozmawiali o wielu innych sprawach, nie oznaczając ich nawet etykietkami: „ważne”, „mniej ważne”, „nieistotne”. Mieszkali koło mnie od ponad roku, oddzieleni cienką ścianą, która nie była wcale przezroczysta, ale niekiedy, przy odrobinie wysiłku – mogła się taką wydawać.

Przywykłam już do tego, a raczej uzależniłam się, uzależniłam się od jego obecności tuż za tą ścianą, ją traktując jako dodatek do niego, bonus, coś zbędnego, w chwili zamyśleń traktowanego jak tło. Nie przeszkadzała mi – gdy się nad tym zastanawiałam, dochodziłam do wniosku, że wcale nie pragnęłam być na jej miejscu, nie chciałabym być nawet sobą na jej miejscu, miejscu przy jego boku – toczyć tę monotonię, widzieć ją, dostrzegać w każdym okruchu swego istnienia rozczłonkowanego na dwoje, istnienia doprawionego czyjąś obcością, czyimś niezadowoleniem, grymasem zniechęcenia.

Nie miałam przecież żadnej gwarancji, że przy mnie on stałby się inny, stałby się sobą – poweselał, rozluźnił się nareszcie, określił swe rozmazane kontury. Wiedziałam jedynie, że kiedy mijaliśmy się na schodach, gdy wracał z pracy a ja właśnie wychodziłam na zakupy, oboje zwalnialiśmy kroku i bez słowa chłonęliśmy swoją bliskość, niewymuszoną, prawdziwą, nieskomplikowaną.

I mijaliśmy się, niespiesznie, lecz jednak zawsze, za każdym razem, nieodwołalnie, mijaliśmy się w końcu. Mijaliśmy się jak wszyscy inni.

Ponoć można przyzwyczaić się do pewnego rodzaju smutku. Staje się on wtedy częścią ciebie, częścią większej całości, która być może rozpadłaby się, gdyby nie podtrzymywać jej cierpkim spoiwem nostalgii i rozczarowania.

          Myślę, że może i lepiej wpisać się, wpiąć się w jakąś stałość, pewność i niezmienność, nie przestając marzyć o niespełnialnym, stanąć w bezpiecznej odległości i klatka po klatce oglądać wyblakłe fotografie zdarzeń, zmięte nieszczęściem twarze, łzy rzucane pod obojętne stopy. Może tak jest rzeczywiście lepiej. I może właśnie dlatego nie wierzę w prawdziwą miłość i nadal, niezmiennie, nasłuchuję zza ściany.



niedziela, 5 lutego 2012

Fragmentarycznie o nas


Jestem sobą, jestem tobą, znów wracam by odnaleźć swoje ciało, jedną ręką obejmuję lewą pierś, drugą zakrywam oczy, jarzę się w ciemności, wiem to, naprężeniem skóry odczuwam twój wzrok, odchylam głowę do tyłu byś dotknął ustami mojej szyi, roztopierzył na niej palce, najpierw dwa, pięć i osiem, odnalazł puls, wezbraną rzekę krwi, szumiące morze tuż pod wystającym obojczykiem, pod wargą syczące powietrze, pod powietrzem niknący lęk, że nie zrozumieliśmy się od początku a jednak kontynuowaliśmy tę wymianę zdań, niedopowiedzeń i umartwień, kazań na górze, między kraterem pępka a jasnym znamieniem na udzie, obezwładnialiśmy kilka kłamstw dnia, chrzciliśmy ponownie swoją oazę pośród gór, pierwszym dotykiem, muskaniem niby pajęczynową serwetą ciepłem wnętrza dłoni, odkryciem, że nie jesteśmy tu sami, że gdzieś tam są inni ludzie, tak samo do nas podobni jak my do nich, choć może, może nie całkiem, może oni nie widzieli siebie tak samo jak my.


Ja, mała ulicznica, jak nazywałeś mnie w żartach, gdy chciałeś w jednej chwili zedrzeć ze mnie ubranie, rzucić na tapczan, lub odcisnąć na ścianie jak woskową pieczęć, ja, ciemne oczy i żywe usta, oddające przysługi miłości, choć to nie zawsze ma właściwą nazwę, czasem udaje kakaowe cukierki, słodkie na zewnątrz, w środku ciemne i drażniące przełyk. Jestem jak taśma magnetofonu, wijąca się, odgrywająca parę taktów do tańca, rysowana mechanicznymi igiełkami, aż do rozstroju jelit, aż do poczucia nonsensu, choć może to akurat jedno nie opuszczało pola mojej szaleńczej walki o ciebie.


Ja, zwyczajna i nadzwyczajna, zależnie od pogody i zjedzonego w łóżku śniadania, zaczynającego się od gorącej kawy i myśli, że gdybyś tu był, to powiedziałbyś cześć, uśmiechnął się połową twarzy wystającej znad poduszki, popchnął ręką, zrób mi kanapkę, podaj papierosy, jak mi się nic nie chce, a poza tym w nocy zabierałaś mi kołdrę i ten najprzyjemniejszy sen, w którym też byłaś, ale jakaś taka smutna, bo padał deszcz, twój kot gdzieś zniknął między kubłami śmieci, a ty stałaś tak i mokłaś, mieszałaś łzy z żalem nieba, tak umiesz się idealnie wmalować w pionową linię oddzielającą chmury od ziemi, tak zawsze mnie przytłaczasz swoim liryzmem bez słów, za to ja...ja mogę jedynie patrzeć i nie psuć tej chwili wzruszeń koloru stali, melancholii.


Ja, odgarniasz moje włosy, całujesz w nos, w policzek, gryziesz w ucho, ale to wciąż jestem ja, więc milkniesz, zamykasz oczy i już cię nie ma. Nie ma cię przy mnie.

piątek, 3 lutego 2012

Nie ma czasu dobrego na śmierć poety

Zaledwie chwilkę trwania ofiarowała nam wieczność. Całe życie człowieka mieści się w mgnieniu oka, w niewyraźnym spojrzeniu wstecz, ku naszym początkom, i tej kruchej granicy, jaka oddziela nas teraźniejszych od niepewnego przecież jutra. Nie śmierć jednak jest prawdziwym przekleństwem, ale ta straszna pustka, która po nas zostaje, jeśli nie zadbaliśmy za wczasu, by zostawić po sobie choć kilka cennych pamiątek.



"Nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy..." - pozostała ta sentencja, wiele sentencji, cytatów, przemyśleń, słów. Pozostało wiele wspomnień, wspomnień dotyczących osoby, w której wielkość sztuki mieściła się obok ludzkiej skromności, pokory, nieśmiałości wobec życia codziennego.


Umarła wspaniała poetka - mówią ludzie, laureatka Nagrody Nobla - powtarzają dalej, dama - mnożą określenia ludzkie usta, chcąc scharakteryzować, opisać życie jednego człowieka, którego istnienie i twórczość wprawiały w dumę cały naród, wiele jego pokoleń, rozsławiały ukochaną ojczyznę poza jej granicami, wszak przestrzeń i czas - cóż to jest dla poety, jeśli nie temat i źródło inspiracji dla kolejnych utwórów?

Szymborska zgasła we śnie, drugiego dnia lutego.