wtorek, 26 sierpnia 2014

Na ostrzu noża


 Miała ścierpnięte ręce. Nie wiedziała już ile czasu minęło odkąd przywiązał ją do krzesła, splótł z tyłu nadgarstki, by nie mogła się poruszyć. Kilka razy traciła przytomność. Krew z rozciętych warg i skroni ściekała stróżkami na białą koszulę, gdzie zastygała, tworząc barwne wzory. Tuż przed nią, na skrzynce z jabłkami przykrytej płótnem, leżał wielki, lśniący nóż. Znała go aż nazbyt dobrze, każde małe wyżłobienie jego ostrza, starannie utrzymywaną w czystości, idealnie pasującą do wnętrza dłoni, rękojeść.
 Wrażenia, na których próbowała się skupić, te tańczące w przestrzeni pełnej kurzu refleksy światła, przedzierające się przez szpary w suficie promienie słońca, wydawały się czymś natchnionym, cudownym, niosącym nadzieję. Próbowała wyciągać szyję mocno najmocniej jak potrafiła, by życiodajne ciepło delikatnie pieściło jej opuchnięte powieki. Gdzieś tam, nad mroczną piwnicą, nadal trwał jasny i dobry świat, podczas gdy ona przestępowała kolejne kręgi w drodze prowadzącej donikąd. Zamykała oczy, by spróbować przypomnieć sobie cokolwiek, coś z tamtego życia, które okrutnie jej teraz wydzierano. Nie było to łatwe. Jakiś mechanizm obronny nie pozwalał jej na powrót. Mogła jedynie czekać na ten najstraszniejszy odgłos. Nie pomyślałaby wcześniej, że dźwięk kroków może wywoływać tak silne pomieszanie zmysłów, paraliżować całe ciało, wszystkie nerwy, odbierać oddech.
 Po podłodze walały się białe kości. Kilka brunatnych plam na nieheblowanych deskach, brudne łachmany porzucone w kącie, słoiki ustawione w równych rzędach na prowizorycznych półkach, te z marynowanymi grzybkami, domowymi kompotami oraz te z bladożółtą cieczą, w której pływały kawałki zwierzęcych organów. I duszący zapach – jak mogła go wcześniej nie rozpoznać? – zastanawiała się. Przecież od dawna była tutaj obecna ta słodko-gorzka woń nieumiejętnie zakamuflowanej zgnilizny. Te wszystkie zasuszone bukiety ziół, wiszące u powały domu, nie potrafiły się z nią rozprawić.


 Za każdym razem, gdy tu przychodziła, wybierała na siedzisko właśnie to stare, odrapane krzesło, pamiętające minioną epokę. Chybotało się i skrzypiało przy każdym ruchu, ale i tak było najsolidniejszym meblem z całego dobytku właściciela. Chata prezentowała się biednie i staromodnie, lecz Julce nigdy to nie przeszkadzało. Pan Roman swoim nielicznym gościom oferował to, co miał najlepszego – konfiturę malinową do herbaty, placki ziemniaczane ze śmietaną, ciepłą i parującą wątróbkę z cebulką, czasem kieliszek wódki. No i oczywiście swoje towarzystwo, może pokryte szorstkością starego samotnika, ale w gruncie rzeczy życzliwe. Tak jej się przynajmniej wydawało. Aż dziw, że staruszek tak umiejętnie radził sobie z prowadzeniem skromnego gospodarstwa. Tylko te noże – cały zestaw wielkich błyszczących noży rzeźniczych wiszących na haczykach tuż obok kaflowej kuchni. Kiedyś ją przerażały, zwłaszcza, gdy Roman, z papierosem w zaciśniętych ustach, ostrzył je i czyścił po zakończonych „obowiązkach”. Miejscowi chętnie korzystali z jego usług. W zamian za poderżnięcie gardła baranowi, cielakowi, świni – odwdzięczali mu się kawałkiem udźca, kilkoma groszami, butelką bimbru. Był precyzyjny i nigdy nie męczył zwierząt niepotrzebnie. Pracował w skupieniu. Gdy patrzył w oczy wykrwawiającego się bydlęcia, na gasnące w jego źrenicach iskry życia, świat wydawał się dla niego nie istnieć. Umiejętnie zabijał, oprawiał, dzielił mięso, a potem pił trzy dni – wesoły jak młody źrebak, skłonny do żartów, niewybrednych co prawda, jak to samotny mężczyzna, hasał tak aż po zmierzch, kiedy to, trzymając się opłotków, gramolił się ciężko do domu.
 Tylko ostatnimi czasy jakby zmarniał, zszarzał, odpływał myślami gdzieś daleko. Zrzucała to na karb wieku, w którym każdy trochę dziwaczeje, oddala się od ludzi, inaczej postrzega życie, jego uroki i niedole. Im bliżej końca, tym więcej melancholii za minionym, utraconym na zawsze, pogrzebanym wraz z upływającym cicho dniem. Nieraz przyłapywała go na tym, że patrzy na swoje trzęsące się już ręce, jakby próbował zrozumieć, gdzie podziała się ich siła i zręczność. Wiedziała, że sąsiedzi coraz rzadziej przychodzą po pomoc, przez co czuł się niepotrzebny, spisany na straty, po prostu stary. Nie podejrzewała nawet, iż w gruncie rzeczy nie owego zajęcia tak mu brakuje, ale tych mistycznych chwil, gdy był świadkiem gaśnięcia jakiejś istoty, w oczach której dostrzegał lęk, niepewność, niezrozumiałą bezsilność.
***
 Niewielki, spróchniały już most spowijała mgła. Prawie nie widział swoich dłoni wyciągniętych niepewnie w przestrzeń. Obmacywał każdy centymetr sześcienny powietrza, jakby obawiał się, że trafi na jakąś niewidzialną ścianę, a przecież przemierzał tę drogę wiele razy wcześniej. Znał ją dobrze. Jednak coś mówiło mu, że to nie jest ta sama ścieżka między nadrzecznymi drzewami, że to nie to samo miejsce, które mijał w drodze na pastwiska. Coś się zmieniło w tej godzinie duchów, coś bezpowrotnie odkształciło rzeczywistość. I jego samego również.
 Kiedy dobrnął wreszcie na drugą stronę, poczuł ulgę. Cały ciężar, który niósł ze sobą, pochłonął nurt wody. Spojrzał za siebie, by upewnić się czy to wszystko dzieje się naprawdę, lecz dostrzegł tylko słabe refleksy księżyca przeglądającego się w ciemnej topieli. Po parcianym worku nie było już śladu. Odetchnął głęboko, otarł nerwowo zlane potem czoło i poszedł przed siebie. We wsi psy ujadały zawzięcie, roznosząc po okolicy echo piskliwego jazgotu.
 Dzień wstał duszny, upalny, jak to w lipcu. Już od wczesnych godzin porannych trudno było oddychać tą spiekotą. Nawet muchy zaprzestały typowego naprzykrzania, łażąc ociężale po resztkach wczorajszej kolacji, pozostawionej niechlujnie na stole. Obudził się w skotłowanej pościeli, która lepiła mu się do skóry. Odrzucił ją ze wstrętem i wyszedł na podwórze. Krowy ryczały głośno, jedna przez drugą, domagając się pożywienia. Postanowił jednak w pierwszej kolejności zmyć z siebie cały brud, który, miał wrażenie, zagnieździł się głęboko pod skórą, w każdym porze i zakamarku ciała. Wylewając na siebie pierwsze wiadro rześkiej wody, poczuł, jak bardzo bolą go mięśnie. Zauważył też kilka wyraźnych zadrapań, a na przedramieniu małą ranę, jakby ślad po ugryzieniu. Jasna koszula, porzucona niedbale obok cembrowiny, znaczona była tysiącami maleńkich czerwonych kropek, a także jedną większą plamą, podłużną, w miejscu, gdzie wytarł nóż. Przez chwilę zamajaczyła mu w falującym zwierciadle czyjaś twarz z szeroko otwartymi, jak do krzyku, ustami. Podniósł ze zroszonej trawy pozostawioną tu na noc butelkę i wypił połowę jednym haustem. Gdy skończył, oporządził bydło, na następnie wystawił przed ganek swoje jedyne krzesło, włożył w usta papierosa i odwiecznym zwyczajem zaczął czyścić noże. Rutyna jest przecież drugą naturą człowieka.


poniedziałek, 23 czerwca 2014

piątek, 6 czerwca 2014

Anieli widzieli


 Mówili potem, że to cień Złego padł na tę okolicę spokojną. Mieszkali w niej przecie sami dobrzy i bogobojni ludzie, którzy pilnowali swojej granicy jak oka w głowie, a sąsiada zawsze pozdrawiali „Szczęść Boże”, według zwyczaju. Chodzili na sumę w niedzielę, a wieczorami popijali wódkę czy samogon, jak prawdziwi chrześcijanie. Pod każdym dachem, na samym szczycie, przybijali krzyż, dwa złączone żelazne pręty – od burzy, głodu, ognia zachowaj nas Panie... A jednak przyszła ciemna godzina, rozsypało się i rozpleniło szatańskie nasienie, a grzech pierwszego spośród nich spadł na głowy wiernych jako zaraza i dopust Najwyższego.
***
Zbyszek człapał niezdarnie do sklepu. Nogi miał koślawe, buty stare i odrapane. Tego dnia matka wysupłała mu z niewielkiej renciny kilka groszy, za które mógł kupić sobie słodycze. Szedł zastanawiając się, co też sprawi mu największą przyjemność, czy owocowe gumy balonowe, wafelki z kakaową masą, oranżada w proszku, może spróbuje czegoś innego? Po drodze, a była nierówna, uklepana ziemią i żwirem, omijał krowie placki, zataczając szerokie łuki. Była to dla niego ogromna uciecha. Wyobrażał sobie, że jest lekki i zgrabny niczym sportowiec albo tancerz. Uśmiechał się do siebie na tę myśl, zupełnie jak dziecko, które w tajemnicy przed rodzicami chowa w szopie przygarnięte kociątko.
 Kiedy minął przydrożną figurę Matki Boskiej Bolesnej i chatę starego Kuby, zobaczył, że z naprzeciwka idzie Adela, najpiękniejsza dziewczyna we wsi. Zbyszek lubił patrzeć na jej rozwiane włosy, radosny uśmiech, jasną twarz z iskierkami w piwnych oczach. Wyglądała niczym anioł, ten z obrazu w kościele. Różnie o niej mówiono, ale dla niego zawsze pozostała czysta i nieskalana, nieosiągalna jako te gwiazdy na nocnym firmamencie. Nagle czas zatrzymał się, świat zawirował i zyskał dodatkowy wymiar. O funkcji czasu Zbyszek miał niewielkie pojęcie, był dla niego czymś, co wiąże się w jakiś mglisty sposób z wschodem i zachodem słońca, zmianami pór roku. Ale to wszystko. Nie wiedział nawet ile ma lat, tłumaczenia matki na niewiele się zdały. Był chłopcem, to jedno wiedział, choć podobno już na tyle dużym, by móc samemu zawiązać sznurowadła, zjeść bez grymasów zupę jarzynową, zapiąć po kolei wszystkie guziki koszuli. Tylko golić musiała go matka, bo gdy robił to sam, kaleczył twarz niemiłosiernie. Słyszał też, jak grupa mężczyzn pijących piwo śmiała się, że powinien wiedzieć już, co baba ma pod spódnicą, ale nie zrozumiał żartu.
 Kolory nieba naraz stały się wyraźnie i bliskie. Często tak je postrzegał, gdy Adela była w pobliżu. Pomyślał, że aniołom musi być wesoło przebywać w takim miejscu, gdzie pewnie często jaśnieje koniec tęczy, ptaki muskają końcami skrzydeł najlżejsze chmury, słychać głosy z całego świata, ale lekkie, równe, niczym szept wiatru. Tak, anioły miały piękne życie w przestworzach. Zazdrościł im. Każdy by zazdrościł.
 Gdy tak rozmyślał, a przecież nieraz zdarzało mu się odpływać tam, gdzie nikt inny nie miał dostępu, zza płotu wyszedł Kuba. Mimo słusznego wieku, nadal trzymały się go niewybredne żarty. Z czapką zsuniętą na oczy i papierosem w pomarszczonych wargach, zdawał się urodzonym kpiarzem.
- I co się tak, Zbysiu, ślinisz na pannę? Pewnie pomacałbyś to i owo, tylko nie wiesz, gdzie co jest – zaśmiał się na cały głos.
Zbyszek zarumienił się po uszy, będąc niemal pewnym, że Adela usłyszała docinki starego.
- Co ona sobie o mnie pomyśli? – wystraszył się.
- Głupiś ty, głupiś. Nie dla psa kiełbasa – kontynuował tamten, nie krygując się wcale.
- A pewnie, że nie dla takiego łakudry – rozbawiła się dziewczyna, która była już na tyle blisko, że w szybko wyłapała sens rozmowy. Spojrzała na Zbyszka, niby na rozdeptaną żabę, z góry wysokiej i stromej, z pogardą w oczach tak ogromną, że nie wypowiedzieć. Chłopak poczuł silne ukłucie w żołądku, a krtań ścisnął mu żal bezbrzeżny.
- Panno Adelko, ależ, ależ, ja wcale, nie… Panno Adelko… – jąkał się, gdy tamci chichotali bez opamiętania. Tłumaczenia nie miały sensu, zwłaszcza, że język Zbyszka stawał kołkiem, a w gardle, jakby usypał kto piachu udeptanego końskim kopytem. Był bezsilny wobec ich zarzutów, łzy same cisnęły mu się do oczu, przyłożył więc do nich wielkie, drżące dłonie, zachlipał żałośnie i pobiegł w stronę sklepu.
Wieczorem usiadł na schodach swojego domu, wyjął kilka torebek kolorowych cukierków i jadł jednego za drugim bez namysłu, aż rozbolał go brzuch. Matka ostrzegała go, że tak będzie, ale nie zważał na to. Nic, doprawdy nic nie mogło przyprawić o większe cierpienie niż wzgarda ślicznej panny Adeli.


 Nie spał dobrze tej nocy. Śniły mu się anioły z wykrzywioną złowieszczo twarzą, wyciągające gładkie, nagie ramiona ku niemu w geście oskarżenia. Ich kształtne dłonie zakończone były ostrymi, brudnymi pazurami, a z kącików ust skapywały krople krwi. Już nie wydawały mu się takie nieskazitelne, dobre i jasne. Miał wrażenie, że chcą czegoś od niego, że o coś proszą, pragną, by poddał się ich woli. Spoglądały z dezaprobatą na struchlałego Zbyszka, jakby wiedziały coś, czego sam nie mógł nawet przypuszczać. W pewnym momencie usłyszał daleki płacz, wręcz zawodzenie, a potem ciężki i monotonny odgłos kościelnych dzwonów.
- Ktoś umarł – wyszeptał chłopak niepewnie.
- Ktoś umarł – dźwięk słów odbił się echem w martwej przestrzeni i otoczył go zewsząd, przyprawiając o zawrót głowy i bolesne świdrowanie w uszach. Zamknął na moment oczy, a gdy je otworzył, anioły straciły swój olśniewający blask, zaczęły szarzeć, aż zrobiły się zupełnie czarne. Przybrały kształty polnych wron, które widywał tylekroć na zagonach, i ze skrzekiem uleciały w górę, przesłaniając ciemnymi skrzydłami całe niebo.
 Obudził się bladym świtem, cały zlany zimnym potem. Nie mógł przełknąć nawet okruszynki, choć matula podsuwała mu pod nos kromki swojskiego chleba ze śmietaną i cukrem. Wyszedł z domu i łaził bez celu, próbując poukładać myśli, uleczyć krwawiące serce widokiem rannej rosy, delikatnej mgły osnuwającej pola i łąki po sam horyzont, zapachem świeżego pokosu. Zawędrował nad rzekę. Tam zawsze panował sielski spokój, a nurt wody zabierał zmartwienia, hen, do innego świata.
 Postąpił kilka kroków, zapatrzył się na tatarak kołysany delikatnymi powiewami wiatru. Kołatało mu ciągle w głowie – nie dla psa kiełbasa, nie dla takiego łakudry – na dwa tony złączone akompaniamentem szyderczego śmiechu. I ta twarz anielska stawała mu przed oczyma – otoczona burzą kasztanowych kosmyków, przez które przebijały promienie słońca, tworząc jaśniejącą żywym płomieniem aureolę. Złączył dłonie w geście modlitwy i klęknął na mokrej jeszcze ziemi.
- Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu… Boże bądź miłościw mnie grzesznemu… – zaczął zawodzić niby w transie, jakby życie zależało od tych słów, od wejścia w każdą sylabę tak mocno i głęboko, że siłą wiary ulecą pod sklepienie i posłyszą je zagniewane skrzydlate zastępy. Modlił się żarliwie zapominając o wszystkim co go otacza, wtapiał się w każdy wers, każdą nutę w natchnieniu. Nie czuł zimna wilgotnego podłoża, ani rzecznej bryzy owiewającej mu twarz. Nie świadom był nawet łez rzęsistych, które spływały mu po zaczerwienionych policzkach. Jedynie ta wina, ta sromota stawała się coraz prawdziwsza, namacalna i ciężka, jakoby kamień młyński uwieszony u szyi.
- Boże, Boże, Boże – lamentował nieszczęśliwy, chowając rozpaloną głowę w wysoką trawę.
 Obudził go niepokój. Chyba znów w oddali biły dzwony z kościelnej wieży. A może to tylko senne majaki? Nie zdawał sobie sprawy, że cichy płacz i samotna modlitwa wyssały go z sił na tyle, by zasnął. Nim otworzył oczy, uczuł jakiś ruch, niby lekkie muśnięcie skrzydłem. Podniósł się na kolana i spostrzegł maleńkie ślepia obserwujące go natarczywie. Znieruchomiał w pierwszej chwili, ale zaraz przegonił natrętne ptaszysko.
 ***
 Wracał do wsi lekki, odmieniony, żywszy niż kiedykolwiek. Po drodze nazrywał polnych kwiatów i uwił wianek, który teraz ozdabiał mu skronie. Taki sam, jaki miała ona. W rozchełstanej koszuli, z bosymi stopami, czuł każdy powiew wiatru i każdą grudę ziemi. Cieszył się, że spotkał pannę Adelę tam, w zaroślach. Cieszył się, że niebiańskie istoty mogą powrócić do raju tak łatwo, wystarczy, że zniknie oddech, krzyk, szept. Nim dotarł do pierwszych zabudowań, przeżegnał się obok figurki obielonej wapnem. Podziękował za odpust grzechów. Zaintonował „Hosannę” głośno, z radością. W niedzielny wieczór przystoi chwalić Pana i wszelkie sługi Jego.
 Najpierw zauważyło go kilku gospodarzy rozprawiających przyjacielsko o planowanych żniwach. Uśmiechał się jak głupi. Taki przecież był, wszyscy go znali. Kiedy dojrzeli krew na białej, lnianej koszulinie i warkocz kasztanowych włosów wpleciony w wianek z ziół, przerazili się. Bili bez litości. Kijami, sztachetami, co kto miał pod ręką. Wzniósł oczy ku górze, gdy padał na kolana. Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata… Ostatnie promienie zachodzącego słońca schował pod powiekami, na zawsze. Amen.

niedziela, 18 maja 2014

Nie potykaj się o patos, kolego


Nie, nie trzeba siadać i zmieniać, usuwać staroci, z gwiazdami tańczyć, ruszać bryły świata. Nie na nasze siły te zamiary. Trzeba usiąść, wtopić się w ciszę i bylejakość, w szarość i nieokreśloność, lepić misterne konstrukcje z pyłu marnego, z codziennego trudu trwania. To nie jest żaden początek, żadna nowa karta w dziejach ludzkości, to kontynuacja, z dnia na dzień, kamień po kamieniu budowana jest kanciasta rzeczywistość.

sobota, 10 maja 2014

Strzępy


Chciałabym się dowiedzieć, co u mnie słychać. Zazwyczaj nie jest to takie trudne, ale od dłuższego czasu coś się zmienia. Nie dopuszczam do siebie myśli, że jest źle, taka nowa strategia przetrwania. Tylko mnie w tym nie ma, zostały strzępy ubrania i poruszające się pod nimi kończyny.

Przeglądając "Kubek aromatycznej kawy" (to blog), dowiedziałam się, że Dotta ceni moje "lutereczka" za "niespotykaną wrażliwość". Nawet nie wiedziałam o jej odwiedzinach i zrobiło mi się wstyd (pozdrawiam Cię serdecznie, Droga Czytelniczko i koleżanko "po blogu"). Owszem, odgradzam się od, coraz szczelniej, dystansuje do, wyraźniej każdego dnia, a jednak pod skórą jątrzy się nadal wielka rana. Głupia, nędzna, wypaczająca wszystko wrażliwość. A przecież tak wielu czuje podobnie, zalewa żalem blogowe przestrzenie, wymienia poglądy, wspiera rzeszę "wirtualnych przyjaciół", daje coś od siebie. Muszę się pozbierać... Choćby...

Muszę się dowiedzieć, co u mnie słychać. Chyba nie jest to takie trudne, nawet jeśli coś się zmieniło. Może dopuszczę do siebie myśl, że jest źle i spróbuję coś z tym zrobić, taka nowa strategia przetrwania. Tylko tak odnajdę siebie pod strzępami ubrań...

czwartek, 20 marca 2014

Nic się nie zmienia


Nie byłem zdenerwowany. Po prostu szedłem ulicą i czułem się idiotycznie. Może nierealnie, to będzie chyba właściwsze słowo. Aura przypominała mi Cortazarowskie pomiędzy. Pomiędzy światłem a cieniem, pomiędzy ciepłem a zimnem, odradzanie się świata w każdym, nawet najmniejszym aspekcie. Lubiłem ten stan wahania, niezdecydowania, kiedy jeszcze wszystko mogło się zdarzyć.
Zamiar podjąłem kilka dni wcześniej. Wtedy właśnie zaświtał mi pewien pomysł. Nie przeraziłem się, bo i jak? Mało to pomysłów, lepszych i gorszych, wprowadzanych w czyn, albo przepadających w nieprzebranych odmętach zniechęcenia, przechodziło mi przez głowę? Niektóre zapisywałem, inne zwyczajnie ignorowałem. Cóż, taka praca.
Nie byłem zdenerwowany. Szedłem ulicą z rękami w kieszeniach obszernego płaszcza. Ludzie gnali gdzieś w pośpiechu, co chwilę dobiegał mnie odgłos przetaczającego się po arteriach miasta tramwaju. Może wreszcie moje życie skieruje się na tory prowadzące do upragnionego sukcesu? Wstąpiłem do sklepu, by kupić papierosy i zapałki. Przede mną jakiś menel nabywał tanie wino. Zapach, który od niego wionął powodował mdłości już z daleka, dlatego broniłem się przed nieprzyjemnymi doznaniami symulując przeglądanie gazet w bezpiecznej odległości. Muszę napisać coś o życiu na granicy, o staczaniu się po równi pochyłej, proza naturalistyczna nadal nieźle się sprzedaje – pomyślałem tak, jak myślałem wiele razy wcześniej. Nigdy jednak tego nie zrobiłem.
Na peron dotarłem kilkanaście minut później. Stał tam, z jakimiś szpargałami w dłoni, skupiony na sobie, jak zawsze. Obok niego czekała wielka, czarna walizka. Spojrzał w moim kierunku dopiero, gdy wyjmowałem z jego klatki piersiowej zakrwawiony nóż. Jego oczy, co można było zrozumieć, wyrażały niewypowiedziane zdziwienie. Lekko, bezszelestnie osunął się na ziemię, łapiąc ostatnie hausty powietrza. Jak Boga kocham, kolejna patetyczna scena w jego wykonaniu doprowadzała mnie do furii. Był taki przewidywalny w tej swojej klasycystycznej manierze wybitnego literata. Odszedłem stamtąd co prędzej.


W drodze powrotnej odwiedziłem księgarnię. Zapewne ceny książek mojego byłego rywala wkrótce skoczą do góry. Niech mu tam będzie i tak już nic więcej nie napisze. Mam nadzieję, że nie zostanie idolem pokolenia, tego bym nie zniósł. Otworzyłem jedno z jego dzieł, to z czarną okładką i enigmatycznym tytułem. Słyszałem o tej książce, ale nigdy jej nie czytałem. Akurat tej nie. A powinienem był. Na chybił trafił otworzyłem wolumin na stronie sto dwudziestej siódmej. Wielkimi literami widniało na niej moje nazwisko i podpis – ten człowiek jest mordercą.
Przerażony, pobiegłem do domu i odkręciłem wszystkie kurki kuchenki gazowej. Nie mogłem pozwolić na to, by mnie schwytano, oskarżono, skazano. A jednak, a jednak ten skurwysyn w istocie był wieszczem, prorokiem naszych czasów. Do głowy by mi nie przyszło, że za tą pieprzoną fasadą napuszonego pisarzyny kryje się choć cień prawdy. Drżącymi rękami przeszukiwałem szafki i szuflady. Po kilku minutach tej szarpaniny przypomniało mi się, że przecież w kieszeni płaszcza mam nowiutkie pudełko zapałek. Pstryk. Niekiedy wystarcza jeden niewinny ruch palców, jeden nikły płomyk, by rozstrzygnąć odwieczne pytanie: być, albo nie być.
Gdybym doczytał do końca, zrozumiałbym, że mój konkurent wyszydzał mi grafomaństwo i morderstwo na literaturze. Konkurencja na rynku wydawniczym chwyta się różnych środków. Nawet on to wiedział. Mam teraz całą wieczność na wymyślanie opowiadań, których nigdy nie napiszę, ani nie opublikuję. Cholera, jednak nic się nie zmienia.

niedziela, 16 marca 2014

Między wcieleniami


- Och Pablo, nie złość się na mnie. Wiem, że masz wszelkie powody do zazdrości, ale pozwól mi wytłumaczyć. To nie to, co myślisz. Kiedy całowałam Wiktorię nie byłam sobą, byłam Rajmundem, przyczepili mi nawet wąsy, które odklejały się podczas każdej sceny miłosnej.
- Nigdy ci tego nie wybaczę. Zraniłaś moje uczucia – wyznał ze łzami w oczach.
- Ale teraz jestem już twoją Dolores. Proszę, nie psuj tego, co jest między nami. Kocham cię – próbowałam się bronić.
 Tak, czułam się winna. Czemu przyszedł akurat w momencie, gdy jako brazylijski macho przyciskałam do ściany tę piękną, ubraną w zwiewną, letnią sukienkę, dziewczynę? Była młoda i zmysłowa. Pragnęła mnie, widziałam to w jej zamglonych oczach. Chciała więcej, ale to ja musiałam jej to uzmysłowić. Byłam mężczyzną próbującym ją uwieść. No i nagle wyszłam z roli. Pablo stał za moimi plecami i spoglądał z wyrzutem. Po chwili namysłu odwrócił się i odszedł. Pobiegłam za nim.
- Kochany, to ja, nie odchodź. – stałam się znów kobietą jego życia. Kolejna melodramatyczna scena, zapewne kluczowa w tym odcinku.
- Jak mogłaś? Jesteś zwykłą dziwką. – te słowa trafiły prosto w moje zatrwożone serce.
- Nie mów tak do mnie. Przecież wkrótce mamy się pobrać. Zostanę twoją żoną – zwróciłam mu uwagę na zapiski w scenariuszu.
Zaczynała mi ciążyć ta wielość przeobrażeń. Postanowiłam wybrać się na casting do „Mody na sukces” – tam będę mogła wreszcie być sobą. I to przez co najmniej tysiąc odcinków.

piątek, 28 lutego 2014

Błotne dzieci


Twarze w oknach przywarły do szyb ożywione niecodziennym widokiem. Zazwyczaj wyglądały na martwe i nieruchome, jedynie ich oczy z pozorną obojętnością lustrowały przechodniów, doszukując się w nich znamion odmienności. Ludzie, jacy tu żyli, byli w pewien sposób podobni do siebie, a gości spoza enklawy miewali niezwykle rzadko. Na starym, po peerelowskim osiedlu nie co dzień oglądało się coś rzeczywiście godnego uwagi. Co najwyżej zataczającego się, kolejny raz w tym tygodniu, sąsiada z klatki obok lub grupkę chłopców, spluwających co i rusz pod nogi, zastanawiających się skąd pozyskać fundusze na papierosy i kilka puszek taniego piwa.
 Tu i ówdzie walały się śmieci, plastikowe torebki niedbale porzucone na trawniku, papierki po batonikach, puste paczki po papierosach extra mocnych, opróżnione butelki po winie. Nie brakowało psich gówien, zużytych prezerwatyw, przyklejonych do ławek gum do żucia. Znalazła się nawet, złowieszczo przypominająca ludzkie niemowlę, naga, niemożliwie brudna lalka, której oczy, pozbawione powiek, wywrócone do góry białkami, przyprawiały o dreszcze. Na całej powierzchni bladoróżowego korpusu widniały ślady zębów. Jedna noga, złowieszczo poharatana, wisiała na ostatnim strzępku tworzywa. Przybysze zatrzymali się obok, pochylili główki, wyglądało to zupełnie tak, jak gdyby jej współczuli. Wyciągnięte po nieżywe ciałko palce uniosły zabawkę i zabrały ze sobą.
 Błotne dzieci nigdy nie podchodziły tak blisko ludzkich zabudowań. Tego popołudnia jednak dwoje z nich, trzymając się za drobniutkie rączki, człapało wąskimi uliczkami, rozglądając się ciekawie. Po kształtach, choć z trudem, można było rozpoznać w nich chłopca i dziewczynkę. Malec wskazywał od czasu do czasu jakiś obiekt, meandrując wyciągniętym w powietrzu ramieniem, z którego obficie skapywała brunatna maź. Jego towarzyszka w trakcie tych gestów kiwała niepewnie głową i mocniej przyciskała do piersi kaleką lalę. Obie wyglądały równie żałośnie.
 Zostawiali za sobą mokre ślady małych stópek. Wytyczony nimi szlak prowadził na pobliskie mokradło, ale to akurat nie było dla nikogo zaskoczeniem. Wszyscy mieszkańcy osiedla „Dobra nowina” wiedzieli, gdzie żyją błotne dzieci i starali się tam nie zapuszczać. Bytność obcych stworzeń pozostawiała liczne ślady – obgryzione kosteczki polnych żyjątek – myszy, ptaków, młodych zajęcy, niekiedy nawet zabłąkanego kota, resztki ich zakrwawionego futerka i śmierdzących wnętrzności. Nikt nie spuszczał ze smyczy swego kochanego pieska w tamtych rejonach, a jeśli któryś z nich pobiegł zbyt daleko, jego los był przesądzony.


 Luiza naciągnęła opadające pończochy i spryskała się perfumami. Wyjęła z paczki kolejnego papierosa i włożyła go w usta umalowane ostrą czerwienią. Poszukała zapalniczki, porzuconej niedbale na komodzie, spojrzała na kota, który czmychnął spod łóżka na dźwięk jej kroków. Bał się, jeszcze biedak nie przywykł do nowej pani. Nie próbowała go oswajać, nie zagrzeje przecież tu miejsca.
Czekała właśnie na swojego stałego klienta. Nie płacił jej dużo, ale przynajmniej był dyskretny i nie żądał żadnych wymyślnych usług. Po prostu trzy razy w miesiącu, zaraz po zamknięciu zakładu fryzjerskiego, przychodził na dwie godziny, z których jedna przeznaczona była na picie mocnej herbaty w porcelanowych filiżankach i niezobowiązującą konwersację. Zapewne tego właśnie brakowało mu we własnym domu. Po tym ceremoniale następowało krótkie, nerwowe zbliżenie, podczas którego Luiza stawała się nieobecna, patrzyła w sufit i czekała, aż mężczyzna zadrga na niej konwulsyjnie. Później w ciszy i skupieniu obmywał się w przygotowanej misce z wodą, zaczesywał rzadkie włosy z namaszczeniem, zapinał starannie każdy guzik.
Byli gorsi od niego, znacznie gorsi. Przychodzili pijani, w śmierdzących moczem spodniach, z dopiero co odebraną wypłatą w brudnych dłoniach. Szarpali się z nią, obrzucali wiązankami przekleństw, rozbijali tandetne figurki, które ustawiała na segmencie. Czasem wyrywało im się przy tym imię żony. Luiza znosiła to najcierpliwiej jak tylko potrafiła. Potrzebowała ich pieniędzy. W tak mały mieście chętnych płacić za jej wdzięki nie było wielu, a i konkurencja spora. Nie ona jedna trudniła się tym fachem. Nie ona jedna musiała żyć z jego konsekwencjami.
 By skrócić oczekiwanie, przeglądała w lustrze. Uroda, którą tak się niegdyś szczyciła, zaczynała mocno przygasać. Nie była już młodą dziewczyną. Niedawno wyrzuciła na śmietnik ukochaną lalkę z dzieciństwa, przechowywaną niczym relikwia. Widziała, że po kilku dniach targały ją w zębach bezpańskie kundle. Wzruszyła tylko ramionami. Wspomnienia z beztroskich lat musiała pogrzebać już dawno, powodowały melancholię i infantylne pragnienia, na które nie mogła sobie pozwolić. Wokół jej oczu pojawiły się kolejne bruzdy. Zmartwienia, sposób zarobkowania, lęk o niepewne jutro, o zapłacenie czynszu, wszystko to, na co składało się życie, pozostawiło na jej twarzy wyraźne oznaki. No i jeszcze te zabiegi, którym musiała poddawać się co jakiś czas. One też kosztowały niemało. Kosztowały znacznie więcej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
  Kiedy poszedł, zmyła makijaż, przebrała się w zwyczajne ubranie i założyła długi, szary płaszcz. Trochę zachodu kosztowało ją pochwycenie kota i wsadzenie go do klatki. Szarpał się i gryzł, jakby przeczuwał, że nie ma wobec niego dobrych zamiarów. Kiedy już uporała się ze wszystkim, włożyła kalosze, wełnianą czapkę, i wyszła z mieszkania. Na zewnątrz było chłodno, mocniej wtuliła się w okrycie. To już początek października – pomyślała. Za miesiąc czy półtora, pierwszy śnieg pokryje ziemię. Na białym puchu krople krwi staną się bardziej widoczne.
 Nie spieszyła się. Nie chciała, aby jej nerwowe kroki wzbudziły czyjąś ciekawość. Cieszyła się, że kot nie zamiauczał, gdy mijała ostatnie bloki. Co prawda zjeżył sierść i nerwowo strzygł uszami, ale tym nie musiała się przejmować. Przez nikogo nie zaczepiana, doszła do gęstych, dziko rosnących drzewek śliwkowych, minęła krzaki pigwy i wydeptaną przez siebie ścieżyną dotarła do miejsca, z którego widać już było początek grzęzawiska. Nieopatrznie nadepnęła na bielące się w trawie kosteczki. Zaklęła pod nosem. Powiew zimnego powietrza niósł woń zgnilizny i rozkładu.
  Położyła się na kępach zasuszonego wrzosu. Nie chciała, nie mogła jeszcze wracać. Jej ciało stało się nagle leniwe, niemal zrośnięte z ziemią. Spojrzała w niebo zasnute kilkoma ciemniejszymi chmurami. Było ciężkie, złowrogie, niepokojąco bliskie. Wyciągnęła do niego rękę, poruszyła długimi palcami w przestrzeni. Nie padł na nie ani jeden promyk słońca, tylko wiatr muskał je delikatnie. Przymknęła powieki. Wydawało jej się, że słyszy dziecięce kwilenie, słabiutki płacz, pomruki i gaworzenia, może nawet urywany śmiech. Instynktownie dotknęła brzucha i gładziła go powolnymi ruchami dłoni. Pamiętała, nie zapomniała jeszcze, one nadal tu były, tuż pod jej sercem. Jakiś żal ścisnął jej gardło. Z tym uczuciem zasnęła.
 Obudziły ją krople deszczu. Wstała szybko, otrzepała się i odeszła, zabierając ze sobą pustą klatkę.
Dzieci już wkrótce wiedziały dokąd mają iść. Tak długo były głodne, samotne, niepewne, zamarzyły więc o prawdziwym schronieniu. Pozostawione niegdyś w zimnej topieli, każdego dnia tęskniły za odrobiną ciepła. Te skromne posiłki, które przynosiła matka, wystarczały na krótko. Bardziej jednak niż pożywienia pragnęły jej miłości.
Czekały na nią, gdy wróciła. Wyciągnęły do niej rączki, uradowane, i chwiejnymi krokami zaczęły się do niej przybliżać. Przerażona Luiza chciała uciekać, ale potknęła się o krzesło i runęła z łoskotem na podłogę. Oszołomiona, nie próbowała protestować. Przyciskała z całych sił swoją starą lalkę, gdy kolejne grudy błota wlewały się do jej gardła.

środa, 26 lutego 2014

Bladość cienia


Byłam jej niedoskonałą kopią, odbiciem ledwie podobnym, choć przecież byłam nią samą.

Julia wyszła z domu. Ostatnim dźwiękiem, który usłyszałam, było głośne zatrzaśniecie drzwi. Przez następnych kilka godzin, gdy jeszcze byłam w stanie rejestrować upływ czasu, całe wnętrze opanowała trudna do zniesienia cisza. Niełatwo było sobie z tym faktem poradzić. Nie wiedziałam, gdzie poszła. Nie tłumaczyła się, jak zwykle. Kazała czekać na swój powrót, jak na ratunek przed nicością, przed śmiercią, przed tym rodzajem dezaktualizacji, który wiązał się z samotnym przeżywaniem każdej chwili.
Usiadłam w kącie i podkuliłam nogi. Coś przecież czaiło się w tej przestrzeni pełnej załamań światła, kantów, nieregularnych brył i zapachu stęchlizny. Bałam się poruszyć, by nie sprowokować ataku. Julia jeszcze do niedawna próbowała być tarczą ochronną – ciągle zwarta, konkretna, cielesna – nie imały jej się te wszystkie mary, widziadła, upiory, które mieszkały w naszym domu. Ale od jakiegoś czasu zaczęła się wycofywać, krygować, uciekać na sobie tylko znane terytoria. Nie wyjaśniła, co ją tak przestraszyło. Nie mogłam jej za to obwiniać, pragnęła żyć swoim życiem, prostym i zwyczajnym, tak różnym i odklejonym od mojego.
Kiedy mnie zostawiła, starałam się nie oddychać zbyt głęboko, by nie zburzyć porządku rzeczy. Mój wzrok badał każdy kąt, każdy zakamarek pokoju, by tym samym go oswoić, uczynić znajomym, niegroźnym, pozbawionym ukrytych właściwości. Po godzinie albo dwóch, rozbolały mnie pośladki. Cienka wykładzina nie stanowiła wygodnego siedziska. Na domiar złego zwyczajnie zachciało mi się palić. Ostrożnie wstałam i poczłapałam do kuchni po fajkę. Nic się nie stało, choć kątem oka zarejestrowałam jakiś ruch tuż za moimi plecami. To nic niezwykłego, tłumaczyłam sobie, za naszymi plecami zawsze dzieje się najwięcej. Wciągnęłam haust dymu łapczywie. Parę minut miałam spokój. Nikt i nic nie ma do mnie dostępu, gdy palę. Nie wiem nawet, jak wpracowałam sobie ten system obronny, ale tak właśnie było. Zapobiegawczo poszperałam po szafkach i lodówce, chwyciłam dwie kromki chleba, kilka plasterków szynki, paczkę papierosów, ostry nóż, i wróciłam na swoje miejsce. Mocno przywarłam do ściany, próbując wtopić się w tło i nie zwracać na siebie uwagi. Zasłoniłam uszy wypróbowanym po wielokroć gestem. Chrobot małych ząbków znów stawał się nieznośny.
Z boku pewnie wyglądało to dziwacznie, gdy tak siedziałam z kamiennym wyrazem twarzy. Zastygłam, znieruchomiałam, odchyliłam się od rzeczywistości. Zaczęłam wspominać lata, gdy przetrwanie wydawało się tak łatwe i znośne, ba, niekiedy wręcz przyjemne. Gdzie mi się to zapodziało? I dokąd poszła Julia? Czemu nie ma jej tu ze mną?
Nigdy jej tego nie mówiłam, ale podziwiałam ją za kilka cech, nienawidziłam za inne, lecz przede wszystkim odczuwałam w stosunku do niej pewien rodzaj dystansu, niezrozumienia, odmienności.


 Bałam się, gdy podchodziła zbyt blisko i wymuszała sztuczny uśmiech czy pewien rodzaj zachowania odpowiedniego, jej zdaniem, do zaistniałych okoliczności. Wydawało mi się wtedy, że mnie zawłaszcza, skłania ku sobie, zabiera mi nawet ten niewielki skrawek ziemi, który odruchowo nauczyłam się nazywać swoim.
 Słuchałam jej słów, zawsze odnosząc się do  nich krytycznie. Na słowa byłam szczególnie wyczulona.
 Potrafiła mówić pięknie. Gdy padały z jej ust największe mądrości, zazwyczaj długo przeciągała wyrazy, próbowała wtedy dźwięków, smakowała je, zastanawiała się, potykała o frazy, aprobowała wyklutą myśl lub nie, zawsze jednak pragnęła jak najlepiej, najściślej zrozumieć dane zagadnienie sama, a później przedstawić go innym. Nieładnie wykrzywiała za to twarz, gdy czuła się zmuszona do grzecznych, jałowych dyskusji. Męczyły ją. Wiedziała, że jest nieszczera i że nie potrafi tego ukryć. Zdawała sobie sprawę również z tego, że tak dużo jest wokół lepiej lub gorzej maskowanej obłudy, że nią jedną nikt się nie przejmie. Co najwyżej potraktuje ją jako niegroźną dziwaczkę, bądź zarozumiałą zołzę. To nie było takie ważne. Ja natomiast ciągle nie miałam swojego zdania. Byłam niezdecydowana i pełna obaw. Każda stałość, oczywistość, ostateczność posiadała wg mnie kolejne warstwy, niczym ciasto francuskie. To stało się moim znakiem rozpoznawczym. Grzęzłam w wątpliwościach i paradoksach.
 Pamiętam, że kiedyś, w dzieciństwie, Julia była mi bliska. Bawiłyśmy się razem, razem śmiałyśmy się z rzeczy, które dotyczyły tylko nas dwóch. Beztroskie poszerzanie granic świata wypełniało nam dni. Na wspólnych fotografiach z tamtych lat widnieją nasze uśmiechnięte buzie. Obejmujemy się na nich tak mocno, jakbyśmy chciały się zjednoczyć, spoić ze sobą. Przeglądam je beznamiętnie, pocieram wierzchem dłoni, próbuję przywołać tamte wrażenia. Ale wiem, że to minęło bezpowrotnie, może nawet zdarzyło się w komuś innemu?
 Chyba w okresie dorastania zaczęło robić się trudno. Czego innego chciała ona, czego innego ja. Nie potrafiłyśmy się już porozumieć. Ona pragnęła chwytać życie garściami, ja popadałam w coraz to bardziej skomplikowane obsesje, lęki, przytłoczenia.
Kiedy pojawił się on – polubiłyśmy go obie, ale ten chłopiec, jak się z czasem okazało, wolał ją, żywą i wesołą, odważną, błyskotliwą dziewczynę z długimi blond włosami. Mnie znał słabo, czasem tylko mijaliśmy się w drzwiach, gdy przychodził do niej wieczorem z butelką wina, zamienialiśmy ze sobą kilka słów, krzyżowaliśmy niepewne i zmieszane spojrzenia. Próbował mnie dotknąć raz czy dwa, pamiętam, ale szybko cofał dłoń.
Nie robiłam im przeszkód, świat miał swoje wymagania, rozumiałam to. Spoglądałam z boku na ich szczęście, w pierwszych momentach nierówne, kanciaste, formujące się dopiero, później coraz to stabilniejsze. Nie uczestniczyłam w nim, nie mogłam. Trwałam poza tym wszystkim, co dotyczyło tych dwojga. Byłam zaledwie cieniem padającym na ścianę w tym maleńkim pokoju, który otaczał i chronił rodzące się uczucia.
 Myślę, że mogłabym, że chciałam czasem wyskoczyć przez okno, gdy tak rozmawiali, snuli plany, roztaczali wokół siebie aurę przystawalności i ułożenia. Szkoda, że na zewnątrz był cały ten wielki świat, którego istnienie tak mi ciążyło, szkoda. A przecież i oni nie zawsze tacy byli. Jeszcze nie tak dawno zaproponowaliby kieliszek wina, porozmawiali, ot tak, o niczym, o nas, o każdej maleńkiej i kruchej wątpliwości. Lecz teraz zmienili się, dorośli. Nie mają czasu na zamyślenia i brak strategii przetrwania. Są jaśni, prawie nie widać tych szram i zacieków, potknięć, które przytrafiały im się po drodze. Tylko mnie się nie udało dookreślić i dojrzeć, ciągle jestem niesymetryczna, zaciemniona, niby kiepska fotografia z fragmentem czyichś dłoni zasłaniających migawkę.
 W tym domu nigdy nie było zbyt wiele miejsca. Ciasnota, wielość kątów pozatykanych szklaną watą i otuliną, względnie starymi łachami, kocami, bo przeciągi i wkradająca się pleśń nie są mile widziane. Dość długo ukrywałam się za szafą, regałem z książkami, na których zbierał się kurz – jeszcze można dostrzec na nich odciski moich palców. Ostatnio najczęściej lądowałam w kąciku pod schodami prowadzącymi do piwnicy. Właściwie to już nie jest teren mieszkalny, więc chyba siłą rzeczy eksmitują mnie stąd.
 Słyszę niekiedy czyjeś kroki, czyjś śmiech, nawołujące głosy. Lecz to nie mnie wołają, wiem, zapomnieli, zostawili, odeszli poza obręb cienia. Układam się wtedy wygodniej, przymykam powieki, zatapiam się w fantazjach o kolejnych wcieleniach, którymi nigdy nie będę. Zakradam się jeszcze czasem do salonu. Nad kominkiem wisi wielkie stare lustro. Przeglądam się w nim chciwie, próbuję rozpoznać swoje rysy. Stoję tak przez chwilę, badam refleksy poświaty padającej zza przymkniętych drzwi. Oni są tam, ja tutaj, ta bariera jest wyraźna i oczywista. Przymierzam porzuconą na podłodze bluzkę Julii, szal, asymetryczną spódnicę, przeczesuję włosy jej szczotką. Jesteśmy coraz mniej podobne, stwierdzam po chwili. Oddaliłyśmy się od siebie. Z tą smutną myślą odpływam w niebyt.
Obudziło mnie czerwone niebo. Nie wiedziałam jak długo spałam i jaka jest pora dnia, nie mogłam wiedzieć. We śnie też budziłam się kilka razy. Zatarły się kontury. Tylko to czerwone niebo było realne, tak sądziłam. Zdarłam z rzęs pajęcze nitki i podeszłam do okna. Świat istniał, tak samo jak wcześniej, mimo, że wcale w tym wielkim przedsięwzięciu nie uczestniczyłam. Chyba nie powinnam być z tego powodu zdziwiona – pomyślałam.
Julia nie wróciła jeszcze do domu. Musiałam radzić sobie sama. Mijały dni. Zaczęłam przyglądać się swojej twarzy w łazienkowym lustrze codziennie rano. Wcześniej nie miałam do niego dostępu. Długo trwało, nim rozpoznałam własne odbicie. Nie pamiętałam nawet, że mam na nosie i policzkach kilka piegów, oczu koloru miodu, wydatne usta. Dobę dzieliłam teraz na fazy, epoki, części składowe. Niekiedy nie pasowały do siebie, więc próbowałam scalać je siłą woli. Efekty tych działań były rzecz jasna marne.
 Po tygodniu zobaczyłam ją z okna. Stała na ulicy i rozmawiała z naszym sąsiadem. Była piękna, cała w beżach i odcieniach złota. Tylko jej buty wydały mi się okropnie znoszone, z grudkami błota i trawy. Zerknęła przelotnie w stronę naszego mieszkania i poszła dalej. Z tyłu jej ramiona unosiły się w śmiesznych podrygach.
 Wczoraj, pierwszy raz od dwóch miesięcy, postanowiłam wyjść na zewnątrz. Byłam zaskoczona, że nogi niosą mnie przed siebie, krok za krokiem, aż do bólu ścięgien i lekkiej zadyszki. Nie rozpoznawałam miejsc, które widziałam po drodze. W większości były dla mnie czymś nowym. Zaczęłam podejrzewać, że rytm dobowy z tej strony przebiegał wg zupełnie innych reguł, niż za zamkniętymi drzwiami mojej siedziby. Coś się nie zgadzało. Spotkałam kilkoro ludzi. W ich starczych, zmęczonych obliczach dostrzegałam znajome rysy. Być może już kiedyś ich widziałam. W oknie wystawy mignęła mi przez sekundę twarz Julii. Odwróciłam się gwałtownie, ale za mną nie było nikogo. Jedynie papierowa torebka, targana przez wiatr, zaplątała się w gałęziach rosnącej dziko  leszczyny.

czwartek, 13 lutego 2014

Po drugiej stronie


“Zanurzyć się w rzeczywistości lub w jakimś rodzaju rzeczywistości I przekonać się, że to co na pierwszy rzut oka wydawało się całkowicie absurdalne, zaczyna nabierać znaczenia I układać się wokół innych form (absurdalnych lub nie), tak że w końcu z materiału rozbieżnego (w stosunku do stereotypu dnia) wyłania się i kształtuje jakiś koherentny rysunek, który tylko w zestawieniu z tamtym będzie wydawał się bezsensem, majakiem albo czymś niezrozumiałym.” 

Julio Cortazar “Gra w klasy”



Ręka przechodziła bez problemów. Powoli i systematycznie wtłaczała swą materię w szklaną powierzchnie ogromnego, zabytkowego lustra, zawieszonego w salonie ciotki Cecylii. Ręka niknęła po drugiej stronie w falującej mgle. Felix czuł mrowienie w palcach, których już nie dostrzegał. Mrowienie i jak gdyby lekki chłód. Nowo odkryte zjawisko niezwykle go ekscytowało. Rzeczywistość to zawsze cos więcej I coś mniej niż nam się wydaje. To nie była jego pierwsza próba PRZEJŚCIA. Odkąd zorientował się, że to zwierciadło kryje w sobie tajemnicę, niejednokrotnie starał się ją zgłębić, podniecony myślą o istnieniu innego wymiaru, do którego drzwi właśnie miał przed sobą. Zatapiał się w drżącą czeluść po raz kolejny, cały czas wiedząc, że może się cofnąć w każdej chwili. Natężał zmysły by być gotowym na najmniejszy przejaw bólu lub wszelkie inne doznania, które mogłyby zwiastować niebezpieczeństwo. Paraliżował go STRACH. Strach przed nieznanym. Przed tym co go spotkało, ale i przed tym ,co jeszcze może nastąpić. Przed tym, na co jeszcze nie był gotowy. Ale TO się zbliżało. Ogromne i nieubłagane. Wciągający wir innej przestrzeni, która wołała do niego, gdzieś w głębi jego głowy, gdzieś pod powiekami, pod ścierpniętą skórą. 

Odkąd przyjechał w odwiedziny do ciotki Cecylii, niemłodej już, uważanej wśród członków rodziny za zwariowaną ekscentryczkę, co dzień wpatrywał się w wielkie zwierciadło, zawieszone koło pięknego, drewnianego kredensu. Było majestatyczne, zwracało na siebie uwagę zaraz po wejściu do pomieszczenia, w jakiś sposób górowało nad nim. Każdego popołudnia, kiedy ciotka zwykła podawać obowiązkową herbatę, Felix obserwował swoje odbicie zawieszone między kredensem a starymi i zakurzonymi portretami rodziny. Widział swoją twarz, ale cały czas miał wrażenie, że to jednak nie on. Zupełnie jakby ktoś przyglądał mu się, nakładając na siebie powłokę-jego wierna replikę. Nawiedzający obraz z lustra nie odstępował go ani przez chwilę, krążył koło niego, nieustannie dotykał jego rozkołatanych nerwów i myśli. Dręczył jego emocje niczym struny gitary, z której wydobywała się poszarpana muzyka.

 Gdy pił gorącą herbatę, drżała mu ręka. Rozmowa z Cecylią stawała się urywaną wymiana poglądów. Najczęściej mówiła ona, a on nawet nie skupiał uwagi na tych monologach zajęty tym kimś, mającym jego oczy, wciąż patrzące, patrzące... Felix czuł się nieswojo. Tylko ciotka Cecylia uśmiechała się tajemniczo swymi cienkimi, umalowanymi wargami.


 Noce były koszmarne. Śniło mu się wesołe miasteczko. Za każdym razem złowieszczo wymalowany klown prowadził go do labiryntu krzywych zwierciadeł. Jego karaykaturalnie zmasakrowane odbicia otaczały go ze wszystkich stron, dziko wytrzeszczone oczy zbliżały się do niego, coraz większe i większe, świdrujące. Czuł w głowie zamęt i pulsowanie. Jakieś obce myśli kołatały się w jego głowie, przyzywały go. Setki wyciągniętych szponów wychodziło z luster, starając się go pochwycić. I wtedy budził się z krzykiem, cały zlany zimnym potem. Przez chwilę zdezorientowany, po woli przyzwyczajał oczy do mroku i rozpoznawał kształty pokoju. Przez resztę nocy nie mógł już zasnąć. Czuwał do świtu. 

 Na śniadanie schodził zmęczony i zażenowany swoim lękiem. Nie mógł się nadziwić, że ciotka nigdy nie zwróciła mu uwagi na nocne krzyki. Zupełnie jakby nic nie zauważyła. Czy mogła nie słyszeć hałasu, który powtarzał się co noc? Może łykała jakiś mocny środek na senny? W jej wieku to było możliwe. Tak chciał to sobie tłumaczyć. Tak było prościej. Złudzenia są potrzebne by w coś wierzyć.

 Ale nastąpiła taka noc, podczas której Felix po otwarciu oczu nie odzyskał jasności myślenia. Zatrzymał się w miejscu, gdzie sen i przebudzenie mieszają swe pierwsze wody, mętne i gęste jak pomyje. Wpatrując się w ciemność, wciąż widział przed sobą dziesiątki luster. W uszach szemrały mu przyzywające rozkazy. Jak otępiały lunatyk wstał z łóżka i ciemnymi schodami zszedł do salonu. Na skraju świadomości zaświtała mu myśl, że poświata emanująca z lustra nie jest naturalnym zjawiskiem. Ale coś w jego wnętrzu zaakceptowało ten fakt bez najmniejszego zdziwienia. Mechaniczne ruchy ciała prowadziły go do celu. To co się działo było odrealnione, jakby nadal śnił, zatopiony w białej pościeli. Wydawało się, że to zwierciadło się zbliża, a on cały czas stoi w miejscu, że wrysowuje w jego skórę świetlisto-mroczną tajemnicę, złączenie paradoksów zwielokrotnionych wielowymiarowością odbitej przestrzeni. Nieprzytomnym oczom jego odbicia towarzyszył dobrze znany, złowieszczy grymas ust. Wyciągnięte ramię już niemal dotykało szkła. I nagle błysk, jakaś iskra zapaliła się w głowie, i Felix ocknął się z dłonią zatopioną w połyskliwej toni. Gdy zdał sobie sprawę z tego co widzi, wpadł w panikę i uciekł na górę. Wzburzony i zdrętwiały z przerażenia przeczekał aż do wschodu słońca, nawet nie próbując analizować tego, co się stało. Jak strzęp materiału , który odrzucono z zespalającej go wcześniej całości, bytował w nocnej poświacie, oferującej mu azyl. Otępiały powitał ranek z popiołu, którego gorzki smak popił czarną kawą. Zanurzył się w nią jak w miękki aksamit chłodzący rozpalone czoło. 

 Jasność dnia przyniosła mu pewne pocieszenie. Ale kiedy sią ubierał, wciąż drżały mu ręce. Oddany lękowi nocy nie potrafił już odnaleźć siebie pośród brzasku dnia, wciąż wracając myślami do tego samego punktu, tracił kontakt z rzeczywistością, wchodził w inny wymiar. Ciotka Cecylia była za to w znakomitym nastroju. Nawet nie próbował z nią rozmawiać na temat swych niezwykłych przeżyć. Salon natomiast omijał z daleka, nie śmiąc spojrzeć na lustro. Dopiero wieczorem odważył się tam wejść. Ostrożnie podszedł do ściany. Wyciągnięta ręka zatopiła się w lustrze jak w szarym dymie. Tak łatwo można przyzwyczaić się do wszelkich niezwykłości, kiedy to, co do tej pory było pewnikiem i podstawą naszego postrzegania rzeczywistości, zostaje podważone. Łatwo zrozumieć, że nie ma żadnych stałych zasad. Jesteśmy tylko my i to co się nam przytrafia. Nie wszędzie jest miejsce na rozum. 

 Felix powtarzał ten rytuał co wieczór. Przygotowywał się na to, co było nieuniknione. Już wiedział, że DRUGA STRONA go wzywa. Już wiedział, że właśnie po to tu przybył, że gdzieś tam jest jego przeznaczenie... Nie próbował zagłębiać się w sensy i rozważania. Nie walczył.

I właśnie przyszła ta chwila. Na spotkanie czekały inne dłonie, inne ramiona. Otworzyły się i wzięły go w objęcia. Zanurzył się w szarej masie. Kiedy przeszedł przez lustro powitały go sine i smutne twarze jego przodków. Na ścianie przybył kolejny obraz, mniej zakurzony i niewyraźny niż pozostałe. Przerażony Felix spojrzał za siebie. Ciotka Cecylia piła herbatę na swej eleganckiej kanapie. Była piękna i młoda. Śmiała się radośnie. 

wtorek, 4 lutego 2014

Punkt zero

Chciałabym nauczyć się nowych słów, opisać siebie i świat raz jeszcze, nadać mu znaczenie, w którym i ja się odnajdę, odzyskać spokój, odrzucić ciężar przeszłości, dobić do źródeł wiary i nasiąknąć nią.... lub chociaż ruszyć się z miejsca.

niedziela, 19 stycznia 2014

czwartek, 16 stycznia 2014

Świtanie

Kiedy przestajesz myśleć, że coś ci się od życia należy, tak naprawdę przestajesz żyć. Odkryłam to dziś rano. A może to tylko pewien etap? Co więc będzie dalej?