poniedziałek, 30 lipca 2012

Oniryczne zjawy


Lipcowe, parne noce. I te sny, które obchodzą rzeczywistość naokoło, stają do niej w opozycji, choć przecież, być może, są jej zmętniałym zwierciadłem, i ciągle, w nieskońconość zaklinają ją, jej powszedniość, przeszłość i przyszłość, będąc niespełnioną przepowiednią, lub proroctwem źle odczytanym przez ludzki rozum.



Oniryczne zjawy przenikają przez słabnące bariery świtu i dumnie przechadzają się między nami.

środa, 25 lipca 2012

Deszczowo


Pomiędzy kroplami deszczu zjawiła się nuda. Między jednym a drugim uderzeniem o parapet. Świat za oknem zszarzał, zaczął się rozmazywać w konturach. Taki nierealny, a przecież żywy w tej odnowie natury.



Odliczam długie minuty w nadziei na nowy początek. Jeśli jest jakiś nowy początek dziś jestem na niego gotowa.

środa, 18 lipca 2012

Granice indywidualności


Odbijam się w tobie
ciągle na nowo uczę się siebie
przez ciebie
leniwie rozciąga się czas
mijają lata
zacierają się granice
między mną a mną przy tobie
nie umiem unieść już ciężaru indywidualności
i synchronii dwóch światów
z których jeden jest prawdziwszy
drugi to tylko martwa kalka
zapisana koślawym pismem
wyrwana kartka z zeszytu
porzuconego na brzegu rzeki
płynącej gdzieś przed siebie

wtorek, 17 lipca 2012

Zwyczajne...


Byłam kiedyś zwykłym dzieckiem, tak mi się wydaje, ale to są właśnie te wspomnienia, które zatarły się z upływem czasu, tak po prostu, jak oszlifowane wodą kamienie, straciły swą barwę i pierwotny kształt. Byłam kiedyś dzieckiem, które bało się ciemności, burzy, skrzypienia pod podłogą, tak mi się wydaje. Pamiętam, że wtedy przybiegała do mnie mama, nawet w środku nocy, i mocno przytulała, a potem odprawiała swoje zaklęcia, by złe sny odeszły, a niebo znów stało się rozległe i pogodne. To były te chwile, gdy czułam się szczęśliwa i bezpieczna. Wystarczyło bym zanurzyła twarz w gęste włosy mamy, w jej przepastną suknię, czując przy tym zapach świeżo ściętych, polnych kwiatów, od razu zapominałam o strachu, płaczu, bólu. To było takie łatwe, takie oczywiste. Może właśnie dlatego tamte lata umknęły z pamięci, szybko, zostawiając po sobie tylko zapach uschniętych roślin.

***

Ojciec zawsze był daleki. W każdym znaczeniu tego słowa. Często wyjeżdżał w interesach, a gdy był z nami, prawie się do nas nie odzywał. Nie wiem czy kochał moją matkę. Mówili, że to było małżeństwo z rozsądku. Różnili się od siebie tak bardzo. Zdaje się, że był bardzo samotnym człowiekiem.

Byłyśmy zatem we dwie, ja i mama. Bawiłyśmy się na wzgórzach. Zamykałam oczy i liczyłam swe kroki. Wiedziałam, że ona nade mną czuwa i nigdy nic nie może mi się przytrafić. Gdy stąpałam nieostrożnie, gdy kamienie uciekały spod moich dziecięcych bucików, w pobliżu mogłam odnaleźć jej wyciągniętą rękę. Była ciepła. Zawsze.

Pewnej zimy jednak ona zachorowała. To był trudny rok dla nas wszystkich. Ojciec chodził podenerwowany, interesy szły marnie, letnie susze i jesienne ulewy zmarnowały plony. Nie jadaliśmy już tak dostatnio jak wcześniej. Mama chciała jakoś pomóc, wykazać się zaradnością, dobrą wolą, udzielić się w gospodarstwie, ale była zbyt słaba, delikatna. Pamiętam jak służąca zawołała mnie do niej tego wieczoru, gdy na dworze szalała zawierucha. Siedziałam zasłuchana w odgłosy zza okna, przez które niemal nic nie było już widać, gdy Roza powiedziała, że moja matka pragnie mnie zobaczyć. Pobiegłam do niej uradowana, chciałam jej się pochwalić, że już nie boję się ciemności, że przy domowym piecu czuję się dobrze i za nic na świecie nie wyszłabym na dwór, na mróz i śnieg. Gdy jednak weszłam do jej pokoju, poczułam dziwną woń, która zupełnie do niej nie pasowała. Nic nie mówiła. Oczy miała zamknięte, sine. Wyciągnęła do mnie swą wychudłą dłoń.

- Córeczko... - szepnęła i dotknęła mojego policzka.

Nie miała sił by mówić. Kazali mi jej nie męczyć i iść do siebie. Nie pozwolili mi jej dłużej oglądać. Mojej mamy.

***
Następnego ranka wstałam jak gdyby nigdy nic. W białej koszuli snułam się po domu, czekając, aż zawołają mnie na śniadanie. Jednak tego dnia nikt nie pamiętał o śniadaniu dla małej dziewczynki. Trzeba było umyć i przebrać panią domu. Trumnę zamówiono już tydzień wcześniej.

***

Potem wszystko się zmieniło. Nie byłam już bezpieczna. Zostawiono mnie samą w wielkim pustym domu. Mój ojciec nie chciał mnie znać, chyba tak było od początku, ale dopiero teraz ten fakt widziałam z całą wyrazistością. Miałam siedem lat, zostałam sierotą. Byłam przezroczystą córką wiatru i samotnych wzgórz, porzuconą przez świat ludzi.

***

Każdy dzień zaczynał się i kończył tak samo. Nikt nie troszczył się czy jem i czy, a raczej gdzie, sypiam. Przestałam się czesać i myć. Biegałam po lesie i polach, śpiewałam piosenki, które sama wymyślałam. Wymyślałam wiele rzeczy, wiele historii, które nigdy się nie zdarzyły. Mówili, że opętał mnie demon, że dziczeję, staję się zwierzęciem. Może tak faktycznie było. Nie wiem. Wiem tylko, że rozpaczliwie tęskniłam do mamy, do jedynej osoby, która okazywała mi miłość. Czasem jeszcze czułam, nieco instynktownie, ale czułam co to słowo znaczy. Zwłaszcza wtedy, gdy zmęczona ściganiem się z chmurami, zasypałam pod wielkim, błękitnym sklepieniem i wydawało mi się, że ktoś mnie dotyka, głaszcze moje stargane włosy, rzęsy, policzki. Przez chwilę było mi tak ciepło jakby naraz zajaśniało tylko dla mnie wielkie, zachodzące nad równiną słońce.


- Mamo...- szeptałam – mamo, mamusiu. - i budziłam się z tymi słowami i smakiem łez na ustach. Jedyna modlitwa dzieciństwa jaką zachowałam w pamięci tak się właśnie zaczynała.

***

Przyszedł czas, gdy mój ojciec przypomniał sobie o mnie. Miałam dwanaście lat a on, jak gdyby nigdy nic, stwierdził, że trzeba zająć się moją edukacją. Gdy przyprowadzili mnie do niego, ugryzłam go w rękę. Nie wiedziałam przed kim stoję. Postarzał się, a i ja się zmieniłam, zapomniałam wiele. Był dla mnie tak samo nierealny jak ja dla niego. Był niewyraźny. W ciszy, jaka zapanowała w jego gabinecie odnalazłam dziwne, złowrogie napięcie. Zrozumiałam, że się mnie bał. Nie sądzę, że to uczucie było dla niego czymś nowym. Być może bał się mnie od zawsze.

***
Poddałam się wyrokowi losu, choć to poddanie nie wynikało z dobrej woli, nie było też takie oczywiste. Prawdę mówiąc musieli namęczyć się bym chciała wykonywać najprostsze czynności podług ich woli. Rwali sobie włosy z głów na widok poplamionych prześcieradeł, w które wrzucałam błoto ze stawu, czy też nieczystości na dywanie w salonie. Ale ja wiedziałam, że postępuję właściwie. Tylko ja to wiedziałam i moja mama, która wciąż tu była. Czułam ją, zapach ściętych, polnych kwiatów i jej ciche kroki zdążające by mnie znów utulić i uspokoić. Czułam ją znów.

***

Nie byłam normalnym dzieckiem. Tak to pamiętam. Chociaż inni wmawiali mi różne wersje wypadków. Ja zawsze wiedziałam. Wiedziałam kim byłam. Nikim. Zawsze byłam nikim. Nie miałam twarzy, pod którą mogłabym się rozpoznać. Byłam więc nikim. Nie istniałam naprawdę. A jednak wszystko co przeżyłam bolało prawdziwie. Nie umiem lepiej tego określić. Bo czymże jest prawdziwy ból? Nie wiem. Nie nauczono mnie tego. Chociaż, może się mylę?

***

Zawsze, zawsze to samo. Pragnienie nieistnienia, nieistnienie, przeplatają się ze sobą. Byłam, jestem, i ta cienka granica między nimi. Między dwojgiem bez imion. Nie wiem, nie nauczono mnie tego. Mam ręce, wiem. Są okrutne i silne. Ale nie potrafią zaplatać warkoczy, nie zbierają ziół ni makowych płatków. Cóż mam z nimi zrobić? Ona by wiedziała. Wyjaśniłaby mi. Opowiadałaby godzinami, głaszcząc moje napuchnięte nadgarstki. Wycierałaby krew i zastygłe niby w muślinie muszle znad jeziora.


***
Urwisko kołysze się pode mną. Nie martwię się. Znad klifu zawsze wyraźniej widać morską pianę. Tam spotykam mamę, białą, jaskrawą ja wtedy, na pościeli, co nie chciała ją ogrzać, co wysysała z niej oddech, raz za razem, raz za razem, zabierała ją. Zabierała ją mnie. Widzę ją teraz. Ma długi warkocz, piękniejszy niż kiedykolwiek, splątany mglistym wspomnieniem, chwilą, która, być może, nigdy się nie wydarzyła, nie pamiętam. Taką kocham ją z oddali, tak jak ona macha mi długą szatą, bez przekonania, widzi mnie, nie widzi, nie możemy się odnaleźć, jeszcze nie teraz, wiem to.

***

Ale to nic, jeszcze nie czas. Jestem duża, muszę nauczyć się wielu rzeczy by pójść tam, gdzie jest ona, dorosła kobieta, żona, matka. Moja matka. Teraz jest pora by żyć, mierzyć się z własną niemocą, ofiarą dla świata, takiego okrutnego, takiego mściwego. Wszystkiego trzeba doświadczyć, wszystkiego spróbować, upadać, podnosić się, upadać. Czekać na drogowskazy, gubić się, znów czekać. Mama tak by powiedziała. Ona zawsze miała rację, nawet gdy się myliła. To też było potrzebne. Jej i mnie. Tak było, chyba to pamiętam.

***

Jestem dorosła. Mam dwadzieścia lat. Czas minął szybko, nauczył mnie czekać na coś, co być może nigdy nie nadejdzie. Chciałabym być już z mamą, ale nie wiem czy wypada ją o to prosić. Może zagniewa się, że znów wołam o prezent, na który nie zasłużyłam?

- Nie wolno być zachłannym. - powiedziałaby. - To nieładnie. - Musisz być grzeczna i zapracować sobie na to, czego pragniesz.

***
Czekać, wciąż czekać. Tu, pośród kamieni, górskich, ludzkich. Jak samotna wierzba, smutna i rozpaczająca, a jednak pogodzona ze swoim losem. Czekam. Już tylko czekam. I pamiętam to, co ma być zapamiętane. Zagrzebuję to, co winno być pochowane. Jak kamień. Jeszcze jeden pośród wielu innych. Kamień na brzegu niewiadomego.

***

Mam trzydzieści trzy lata. Nie wiem czy jeszcze coś mnie spotka. Czas, choć pędzi szybko jednocześnie dłuży się i wyciąga. Powroty, odejścia, nadzieje, dramaty, wciąż ten sam schemat. Między narodzinami a śmiercią Bóg rozpiął wszystkie słowa, którym w końcu zabrakło znaczeń i właściwego kontekstu. Są puste, wydrążone jak stara muszla. Los toczy się jednako, monotonnie, jak ryba na piasku szamoce się i traci oddech. Czy Bóg o nas zapomniał?

***

Mam pięćdziesiąt dwa lata. Jestem nikim. Nie mam imienia ani twarzy. Kiedy odejdę, stanę się na powrót córką swojej matki. Póki co, odmierzam własne kroki, raz za razem, raz za razem. Jestem nikim. Po prostu nikim. I jestem tym już bardzo zmęczona.


poniedziałek, 16 lipca 2012

Własność


Prawie widzę oczyma wyobraźni to miejsce, gdzie biegną moje sny, prawie już wyławiam je z mroku. Już, już dosięgam ramionami ten przestwór utajonych marzeń, oazę myśli, pragnień. Kołyszę się na burzowej chmurze, która zaciemnia groźne niebo. Zanurzam stopy w chłodnej wodzie i stąpam dalej po śliskich kamieniach. Nie czuję lęku, lecz ekscytację.


Póki znów nie obudzi mnie świt, będę pławić się w tych rojeniach, karmić się nimi, spadać wprost w przepaść łagodnych iluzji. Będę strzec najintymniejszej tajemnicy mojego świata. To miejsce jest we mnie, jest więc moje i tylko do mnie należy.

środa, 11 lipca 2012

Natchnienie


Patrzy Matka Gertruda na święty obraz z namaszczeniem takim, jakie tylko w sobie zadzierzgnąć potrafi, jak lilia wodna unosi się do góry, wprost w słońce spogląda, oddaje się fali natchnienia, cicho, cichuteńko, kwili wraz ze swą duszą, białym zwierciadłem lat pobożnych obwija się, jak suknią pierwszą, nałożoną na młode piersi z uczuciem omdlenia, kiedy jeszcze była nieśmiałą nowicjuszką, mgłą niosącą się w nawie samotnej, ułomnością swoją a ofiarowaniem. I raptem w dymie świecy zapłonionej rozchodzi się, kadzidłem a rumianością poza własne członki przechodzi, do tamtego zaklęcia ostatniego, do godziny, w której barankowi na pokuszenie podsunęła swe dłonie żalem zwinięte, przez dopiero co, dopiero smutek przecie opuścił jej włosy w jeden jedyny warkocz splecione, upodobane chłopcu zapomnianemu, wyrwanemu z serca szybciej niż on zaklinać ją mógł na wszystkie świętości, wieczności.



Pamięta teraz, teraz dopiero przypomina sobie jego, o którym zapominała latem, latami, porami roku, w śniegach, lodach zimno rozsnuwając, kryształowe zamki budując, pieśni nucąc, klęcząc do bólu nerwów, wchodząc coraz mocniej do kościelnej krypty, napierając całym ciałem, coraz to innym, pustym, a schnącym coraz widniej, w chwalę bożą odchodząc, w błogie zapomnienie litanii, w słowo, co objawionym było, a jej tylko użyczonym, ledwie przyklejonym do ust. Teraz pojawia się jego obraz w tym obrazie, teraz tłumi to, co było ukołysaniem, snem, rozpustą jałową, a prawdziwą, teraz teraz, w oczy zamglone wsypują się okruchy tego głosu wibrującego, ręki wyciągniętej, wołającej, pragnącej. Uciekała, uciekała, nie patrząc pod nogi, obtoczone powołaniem jak brzemieniem, jak przyrzeczeniem, biegła ile sił jej starczyło, ile łez jej zabrakło, ile ołtarzy przebłagać mogła, z kielicha wypić swoją niezgodę, swój strach.

Wyrzuciła warkocz złoty na posadzkę z kruchych lat, ramion zimnych, w obraz się zapatrzyła, mirrą, złotem utkany. Myślała, że to jej wystarczy, myślała, uda się poślubić Boga, narodzić w swym oddaniu, uniżeniu, natchnieniu. Myślała długo, w pieczarze zamknięta, na wotywę swoje młode jagody oddając, i wie już, już wie nareszcie kogo jej święty obraz na myśl przywołuje. I wie w tej chwili, że nie jest świętą. Ostatniego dnia swego życia objawia się Matka Gertruda. Pokój jej.

środa, 4 lipca 2012

Pustkowie

Zbieram myśli porozrzucane po podłodze, zadeptane brudnymi stopami, które wielokrotnie odmierzały długości i szrokości tego miejsca. Są lepkie, a mimo to znów wypadają z rąk, niecierliwią się próbami ogarnięcia ich złożonej natury. Próbuję wciąż od nowa oswoić się z ich obecnością, a jednak po raz kolejny kaleczę wnętrze dłoni, usta, język.



Taka sama, inna co chwilę, kręcę się wkoło, brodzę po kostki w zaprzeczeniach, ich lichocie i wstydzie. Skąd pochodzi ten lęk, który rozgościł się w mym domu pośrodku pustkowia?

niedziela, 1 lipca 2012

Tymczasem


a tymczasem naciągam bólem strunę czasu teraźniejszego
od szyi i ramion po krańce bosych stóp zmarzniętych
zatwardziałość realiów przeraża i unosi bezwładnym potokiem
przemierza godziny posuchy i miejsc opuszczonych wczoraj
wciąż wierząc że bycie tu i teraz jest dobrą formą istnienia


a tymczasem przytłacza mnie pusta butelka i brak marzeń spełnionych za życia
rozsadza od środka groźba ucieczki od siebie
jednakowo pojedynczej i ociekającej chłodem
niby jeszcze nic nie rozeszło się w palcach
nie targnęło na jasność i osnowę sumienia
a już nie ma tych rąk i obietnic
stania w drzwiach prowadzących stąd donikąd
bezpowrotnie


a tymczasem zanurzam się w chwili na opak
i gorąco mi znów i soczyście
jakoś tak bokiem choć w środku samej siebie
od świtu
umacniam swe pozycje tęsknotą i lękiem znajomym
coś ucieka, coś krąży wokół lampy wyblakłej
może zostanie ze mną, lub zatoczy się równo
spadając na głowę łachmanem powolnym
oderwie się od konieczności konania po prostu
odkroi dwie kromki stołu koślawego
wyda jęk głuchy
zaniechany ponoć