poniedziałek, 13 lutego 2012

Splątanie wątków




                Zbliżyli się do siebie na skutek splątania wątków. On mały i niewyraźny, ona chaotyczna, wyemancypowana, z ostrym makijażem oczu. Oboje mieli po kilka stron życiorysu, choć wiadomo przecież, że czytelnictwo zamierało, a realia życiowe wtykało się najchętniej pomiędzy stare gazety z czasów PRL-u.



            Ale spotkali się wreszcie na stronie siedemdziesiątej ósmej, aby paść sobie w ramiona z głęboko ukrywaną niechęcią, by zmylić odbiorcę, przekonać, że oto ma przed sobą kolejną ambitną książkę traktującą o tragicznej miłości.

            Ona udawała płochą nimfę, eteryczne monstrum rodem z niemego filmu, wyblakłą bardziej niż była w istocie – wszak nadal miała swoje na wpół złowieszcze zamiary zostania pełnokrwistą bohaterką prozy awangardowej, niekoniecznie kobiecej, na tyle jeszcze pozwalał margines (błędu).

            On się już tak mocno nie określał. Gubił się niekiedy między wersami, zakropkowanymi z systematyczną precyzją dzięki sile woli autora, który nie pozwalał sobie na porzucenie powstałego konceptu. Zmyślał siebie pedantycznie, ale widać było, przecież wystawało zza liter nieraz i pół wyrazu twarzy, że męczy go całe to zamieszanie i najchętniej ukazałby się zdumionym molom książkowym już na samym końcu, na ostatniej stronie, w zgrabnie, elegancko skrojonym opisie stroju z epoki, w której panowie nosili dumnie cylinder lub melonik, i koniecznie drewnianą laskę z mosiężną rączką.

            Ale nie było mu dane. Niespełniony pisarz ugniatał natarczywie lepką masę jego postaci, łapał strzępy cech, unoszące się nad pokratkowaną kartką papieru, zamazywał mu usta niebieskim, żelowym długopisem, żeby chociaż staroświeckim piórem, wypełnionym mażącym się tuszem, ale nie – nowoczesność nie miała litości nad koneserem wielkiej literatury – wszędzie wkradała się tandeta i fałsz.

            Toteż spoglądali na siebie z odrazą. Zwłaszcza ona, jak to kobieta, a on czuł się irracjonalnie winny, jak to mężczyzna.

            W trakcie gorących scen łóżkowych dominowała trująca niezręczność, więc udawali, że są gdzie indziej – może właśnie dlatego spływały one niemożliwą do opisania sztucznością, wymuszeniem zachowań.



            Gdy zbliżali swe usta, ona imitując pocałunek – gryzła go boleśnie w dolną wargę. Potem nakładała pończochy, czarne pantofle z czerwonym podbiciem i wychodząc trzaskała drzwiami.

            On zanurzał twarz w poduszkach i wdychał zapach bycia pojedynczą postacią – tu miały nastąpić opisy subtelnych refleksji, wzrost uczuciowości mężczyzny opuszczonego przez kobietę, zraszanie stronic wielozdaniową, rozciągłą apoteozą zranionych afektów, rozpasanych udręk.

            A tymczasem ten pan zasypiał najzwyczajniej w świecie, wreszcie pozostawiony w spokoju, bezpieczny. Zapominał nawet o nabrzmiałej, pulsującej wardze.

            Ale nazajutrz zza papierowego horyzontu wyłaniała się znowu ona. Przynosiła we włosach woń nikotyny i posmak zwietrzałego alkoholu na skórze – zwiastun, iż autor poczuł się znużony swoja pracą i niepewny jej rezultatów.  To z kolei oznaczało dla nich zwiększenie wysiłków. Nie mogli być pewni nawet swej pierwotnej konstrukcji – wszystko mogło się wydarzyć – wchodziły w grę histeryczne poprawki, powikłania, rozbudowa przestrzeni ich świata.

Nużące retrospekcje zostały wykreślone. Wykoślawione z pasją litery rozniecały jakiś paranoiczny niepokój i… tak, błysnął wreszcie nóż.

            Przerażeni pochowali za siebie ręce. Ona zrobiła taki ruch, jakby chciała wleźć pod kanapę. Żadne z nich nie było na to przygotowane…

Kobieta opanowała się pierwsza – no przecież jeśli nie chwyci ostrza, sama zginie. Któreś musi zdobyć się na odwagę, zostać sprawcą. Wyciągnęła szczupłe ramię w kierunku narzędzia zbrodni, szła powoli, jakby zastanawiając się, analizując przebieg przyszłych zdarzeń. Nim dosięgła stołu, padła ciężko na dywan. Jej stopy zadrgały konwulsyjnie a usta poruszyły się grymasem ryby wyrzuconej na brzeg.

            Wytarł rewolwer i wsunął jej w palce. Chciał jeszcze splunąć na podłogę, widząc do czego doprowadzają oczekiwania innych, siedzących w wygodnych fotelach, czytelników, ale się powstrzymał. Nie powinien przecież zostawiać po sobie śladów.

            Podszedł do kredensu i ze skrzypiącej szuflady wyszperał gumkę i korektor. Wymazał wszystkie akapity zdradzające jego istnienie. Przewracając ostatnią kartę, uśmiechnął się z satysfakcją.

            Następnego dnia rękopis trafił do siedziby redakcji.

Nikt nigdy nie dowiedział się jakie były powody samobójstwa głównej bohaterki.

            I kto tak naprawdę wymyślił tę przejmującą opowieść.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz