poniedziałek, 27 lutego 2012

Czekając innego wiatru

Jak to się stało, że byliśmy razem, tam gdzie pozornie byłam sama? I dlaczego ten "stan", bo jak to inaczej określić, powtarza się znów, przychodzi, odpływa, zmienia się, choć ciągle niby ten sam z niego dręczący niepokój, że zabraknie ciebie dla mnie? A jednak noszę cię ze sobą, choć to takie niepraktyczne.

Nie można tak, nie można - mówię sobie. Ludzie chadzają własnymi drogami, niezmiennie, niezmiennie. Otworzyłam więc dłonie, coś w nich było, nie pamiętam co. Nie warto. Wydłużyły mi się palce, jak konary zaplotły warkocze. Było ciepło.



Najpierw powitał mnie promień słońca - zajrzał pod powieki, wdarł się, ułożył podłużnie. Potem usłyszałam, że dam sobie radę, że podołam, nie uniknę odpowiedzialności za przenoszenie przez ulicę, pełną ludzi, swojej twarzy - takiej ciężkiej wciąż i cięższej, wagą godności zdeptanych tłumną nogą, wielokrotną, hałaśliwą, podkutą niezrozumieniem i zazdrością o świeży haust powietrza, o nieokreślone coś, co masz ty, a ja nie mam.

No i poradziłam sobie - nawet szerzej otworzyłam okna, zapaliłam światło i pozwoliłam by podgladali mnie przechodnie, by dziwili się, że kwitnę zielono, że dobrze mi z tym i ładnie, bo przestałam wyglądać świtu na cudzym horyzoncie, a dzięki temu moja psia gwiazda zalśniła wyraźniej i udając, jakoby spadała na ziemię, rozsadziła się na grządkach przed domem, by razem ze mną czekać wiosny i maja.

2 komentarze: