niedziela, 26 lutego 2012

Koci wymiar




Zdeklarowanym kocim ruchem czarna, miękka plama cienia zastrzygła uszami, odbierając kolejne sygnały z, tylko-jej-znanego, POMIĘDZY. Rozciągając lśniący aksamit, ślepiami bez dna i bez kresu otchłanią zmysłów – zwierciadełek wieczności ulotnej chwili, wprowadzała w trans całe, niedzielno-leniwe pomieszczenie, schłodzone, wstydliwie unoszącymi się, zapachami przypalonej ryby i taniego cygara. Poza galaktyką czterech ścian jakieś inne przestrzenie jazgoczą codziennym harmiderem niezliczonych absurdów, czołgających się jak beznogi pająk poza kusząco leczniczą barierą małego balkonu, udekorowanego wciąż nieludzko przemokniętymi liśćmi, przywianymi spod wczorajszego nieba, może przez wiatr, a może przez głuchy płacz samotnej dziewczyny z naprzeciwka. W każdej sekundzie, kiedy owo-coś przemykało się wzdłuż ścian, pokrytych pomarszczoną i poobdrapywaną tapetą w trudne do zidentyfikowania hieroglify (takiej, nowatorskiej, a skomplikowanej badawczości tychże, idealnie błogo jest poddawać się w zbyt-długie poranki, najlepiej, acz niekoniecznie, jesienne, ewentualnie gorąco-letnie, zważywszy na nadmiar, ciągnącego się jak smoła czasu, co jest niewątpliwie stanem nie tyle nieprzyjemnym, jakkolwiek tym również, lecz przede wszystkim demaskującym naganne cechy charakteru znajomego nam z lustra człowieka, który to jegomość stracił na tyle powagę swych trzydziestu-iluś tam lat, iż pozwala sobie na doznawanie takich upojeń (nie)wolnością chwili, porzucając stanowczo szczytne postulaty (nie)swych ambicji), ścigły potomek kilku żywotów zapisywał na swym łukowatym grzbiecie nowo-przywleczoną skądś tajemnicę. Kąt jego spojrzenia rozrysowywał geometryczne wzory, pierwiastki i elipsy, wpadał gdzieś za skrzynię starej szafy i wskakiwał na mokry od skroplonej, ręcznikowej pary, parapet. Tytanowa, w swej ucieczce przed światem, szyba zadrgała momentem rozentuzjazmowanego lęku, który po wielokroć zabraniał jej patrzeć przez siebie samą wyraźniej, niż było to konieczne, by się nie potknąć o własne, śmiesznie-niepewnie stąpające (szklane) stopy. Odbiciem, słuszniej wizualnym niż kiedykolwiek, rozlała się na oknie jaśniejsza łuna, przypominająca odblask woskowej świecy. Zrobiło się jakoś tak uroczyście, a porażająco spokojnie. Cichy szmer przeskoczył z palca na palec. Mały trzask zatlił się iskrą, z pomieszaniem podstawowych funkcji fizyki. Jeśli choć raz zanurzysz nos w naelektryzowaną innym wymiarem sierść kota, zrozumiesz.

2 komentarze: