wtorek, 17 lipca 2012

Zwyczajne...


Byłam kiedyś zwykłym dzieckiem, tak mi się wydaje, ale to są właśnie te wspomnienia, które zatarły się z upływem czasu, tak po prostu, jak oszlifowane wodą kamienie, straciły swą barwę i pierwotny kształt. Byłam kiedyś dzieckiem, które bało się ciemności, burzy, skrzypienia pod podłogą, tak mi się wydaje. Pamiętam, że wtedy przybiegała do mnie mama, nawet w środku nocy, i mocno przytulała, a potem odprawiała swoje zaklęcia, by złe sny odeszły, a niebo znów stało się rozległe i pogodne. To były te chwile, gdy czułam się szczęśliwa i bezpieczna. Wystarczyło bym zanurzyła twarz w gęste włosy mamy, w jej przepastną suknię, czując przy tym zapach świeżo ściętych, polnych kwiatów, od razu zapominałam o strachu, płaczu, bólu. To było takie łatwe, takie oczywiste. Może właśnie dlatego tamte lata umknęły z pamięci, szybko, zostawiając po sobie tylko zapach uschniętych roślin.

***

Ojciec zawsze był daleki. W każdym znaczeniu tego słowa. Często wyjeżdżał w interesach, a gdy był z nami, prawie się do nas nie odzywał. Nie wiem czy kochał moją matkę. Mówili, że to było małżeństwo z rozsądku. Różnili się od siebie tak bardzo. Zdaje się, że był bardzo samotnym człowiekiem.

Byłyśmy zatem we dwie, ja i mama. Bawiłyśmy się na wzgórzach. Zamykałam oczy i liczyłam swe kroki. Wiedziałam, że ona nade mną czuwa i nigdy nic nie może mi się przytrafić. Gdy stąpałam nieostrożnie, gdy kamienie uciekały spod moich dziecięcych bucików, w pobliżu mogłam odnaleźć jej wyciągniętą rękę. Była ciepła. Zawsze.

Pewnej zimy jednak ona zachorowała. To był trudny rok dla nas wszystkich. Ojciec chodził podenerwowany, interesy szły marnie, letnie susze i jesienne ulewy zmarnowały plony. Nie jadaliśmy już tak dostatnio jak wcześniej. Mama chciała jakoś pomóc, wykazać się zaradnością, dobrą wolą, udzielić się w gospodarstwie, ale była zbyt słaba, delikatna. Pamiętam jak służąca zawołała mnie do niej tego wieczoru, gdy na dworze szalała zawierucha. Siedziałam zasłuchana w odgłosy zza okna, przez które niemal nic nie było już widać, gdy Roza powiedziała, że moja matka pragnie mnie zobaczyć. Pobiegłam do niej uradowana, chciałam jej się pochwalić, że już nie boję się ciemności, że przy domowym piecu czuję się dobrze i za nic na świecie nie wyszłabym na dwór, na mróz i śnieg. Gdy jednak weszłam do jej pokoju, poczułam dziwną woń, która zupełnie do niej nie pasowała. Nic nie mówiła. Oczy miała zamknięte, sine. Wyciągnęła do mnie swą wychudłą dłoń.

- Córeczko... - szepnęła i dotknęła mojego policzka.

Nie miała sił by mówić. Kazali mi jej nie męczyć i iść do siebie. Nie pozwolili mi jej dłużej oglądać. Mojej mamy.

***
Następnego ranka wstałam jak gdyby nigdy nic. W białej koszuli snułam się po domu, czekając, aż zawołają mnie na śniadanie. Jednak tego dnia nikt nie pamiętał o śniadaniu dla małej dziewczynki. Trzeba było umyć i przebrać panią domu. Trumnę zamówiono już tydzień wcześniej.

***

Potem wszystko się zmieniło. Nie byłam już bezpieczna. Zostawiono mnie samą w wielkim pustym domu. Mój ojciec nie chciał mnie znać, chyba tak było od początku, ale dopiero teraz ten fakt widziałam z całą wyrazistością. Miałam siedem lat, zostałam sierotą. Byłam przezroczystą córką wiatru i samotnych wzgórz, porzuconą przez świat ludzi.

***

Każdy dzień zaczynał się i kończył tak samo. Nikt nie troszczył się czy jem i czy, a raczej gdzie, sypiam. Przestałam się czesać i myć. Biegałam po lesie i polach, śpiewałam piosenki, które sama wymyślałam. Wymyślałam wiele rzeczy, wiele historii, które nigdy się nie zdarzyły. Mówili, że opętał mnie demon, że dziczeję, staję się zwierzęciem. Może tak faktycznie było. Nie wiem. Wiem tylko, że rozpaczliwie tęskniłam do mamy, do jedynej osoby, która okazywała mi miłość. Czasem jeszcze czułam, nieco instynktownie, ale czułam co to słowo znaczy. Zwłaszcza wtedy, gdy zmęczona ściganiem się z chmurami, zasypałam pod wielkim, błękitnym sklepieniem i wydawało mi się, że ktoś mnie dotyka, głaszcze moje stargane włosy, rzęsy, policzki. Przez chwilę było mi tak ciepło jakby naraz zajaśniało tylko dla mnie wielkie, zachodzące nad równiną słońce.


- Mamo...- szeptałam – mamo, mamusiu. - i budziłam się z tymi słowami i smakiem łez na ustach. Jedyna modlitwa dzieciństwa jaką zachowałam w pamięci tak się właśnie zaczynała.

***

Przyszedł czas, gdy mój ojciec przypomniał sobie o mnie. Miałam dwanaście lat a on, jak gdyby nigdy nic, stwierdził, że trzeba zająć się moją edukacją. Gdy przyprowadzili mnie do niego, ugryzłam go w rękę. Nie wiedziałam przed kim stoję. Postarzał się, a i ja się zmieniłam, zapomniałam wiele. Był dla mnie tak samo nierealny jak ja dla niego. Był niewyraźny. W ciszy, jaka zapanowała w jego gabinecie odnalazłam dziwne, złowrogie napięcie. Zrozumiałam, że się mnie bał. Nie sądzę, że to uczucie było dla niego czymś nowym. Być może bał się mnie od zawsze.

***
Poddałam się wyrokowi losu, choć to poddanie nie wynikało z dobrej woli, nie było też takie oczywiste. Prawdę mówiąc musieli namęczyć się bym chciała wykonywać najprostsze czynności podług ich woli. Rwali sobie włosy z głów na widok poplamionych prześcieradeł, w które wrzucałam błoto ze stawu, czy też nieczystości na dywanie w salonie. Ale ja wiedziałam, że postępuję właściwie. Tylko ja to wiedziałam i moja mama, która wciąż tu była. Czułam ją, zapach ściętych, polnych kwiatów i jej ciche kroki zdążające by mnie znów utulić i uspokoić. Czułam ją znów.

***

Nie byłam normalnym dzieckiem. Tak to pamiętam. Chociaż inni wmawiali mi różne wersje wypadków. Ja zawsze wiedziałam. Wiedziałam kim byłam. Nikim. Zawsze byłam nikim. Nie miałam twarzy, pod którą mogłabym się rozpoznać. Byłam więc nikim. Nie istniałam naprawdę. A jednak wszystko co przeżyłam bolało prawdziwie. Nie umiem lepiej tego określić. Bo czymże jest prawdziwy ból? Nie wiem. Nie nauczono mnie tego. Chociaż, może się mylę?

***

Zawsze, zawsze to samo. Pragnienie nieistnienia, nieistnienie, przeplatają się ze sobą. Byłam, jestem, i ta cienka granica między nimi. Między dwojgiem bez imion. Nie wiem, nie nauczono mnie tego. Mam ręce, wiem. Są okrutne i silne. Ale nie potrafią zaplatać warkoczy, nie zbierają ziół ni makowych płatków. Cóż mam z nimi zrobić? Ona by wiedziała. Wyjaśniłaby mi. Opowiadałaby godzinami, głaszcząc moje napuchnięte nadgarstki. Wycierałaby krew i zastygłe niby w muślinie muszle znad jeziora.


***
Urwisko kołysze się pode mną. Nie martwię się. Znad klifu zawsze wyraźniej widać morską pianę. Tam spotykam mamę, białą, jaskrawą ja wtedy, na pościeli, co nie chciała ją ogrzać, co wysysała z niej oddech, raz za razem, raz za razem, zabierała ją. Zabierała ją mnie. Widzę ją teraz. Ma długi warkocz, piękniejszy niż kiedykolwiek, splątany mglistym wspomnieniem, chwilą, która, być może, nigdy się nie wydarzyła, nie pamiętam. Taką kocham ją z oddali, tak jak ona macha mi długą szatą, bez przekonania, widzi mnie, nie widzi, nie możemy się odnaleźć, jeszcze nie teraz, wiem to.

***

Ale to nic, jeszcze nie czas. Jestem duża, muszę nauczyć się wielu rzeczy by pójść tam, gdzie jest ona, dorosła kobieta, żona, matka. Moja matka. Teraz jest pora by żyć, mierzyć się z własną niemocą, ofiarą dla świata, takiego okrutnego, takiego mściwego. Wszystkiego trzeba doświadczyć, wszystkiego spróbować, upadać, podnosić się, upadać. Czekać na drogowskazy, gubić się, znów czekać. Mama tak by powiedziała. Ona zawsze miała rację, nawet gdy się myliła. To też było potrzebne. Jej i mnie. Tak było, chyba to pamiętam.

***

Jestem dorosła. Mam dwadzieścia lat. Czas minął szybko, nauczył mnie czekać na coś, co być może nigdy nie nadejdzie. Chciałabym być już z mamą, ale nie wiem czy wypada ją o to prosić. Może zagniewa się, że znów wołam o prezent, na który nie zasłużyłam?

- Nie wolno być zachłannym. - powiedziałaby. - To nieładnie. - Musisz być grzeczna i zapracować sobie na to, czego pragniesz.

***
Czekać, wciąż czekać. Tu, pośród kamieni, górskich, ludzkich. Jak samotna wierzba, smutna i rozpaczająca, a jednak pogodzona ze swoim losem. Czekam. Już tylko czekam. I pamiętam to, co ma być zapamiętane. Zagrzebuję to, co winno być pochowane. Jak kamień. Jeszcze jeden pośród wielu innych. Kamień na brzegu niewiadomego.

***

Mam trzydzieści trzy lata. Nie wiem czy jeszcze coś mnie spotka. Czas, choć pędzi szybko jednocześnie dłuży się i wyciąga. Powroty, odejścia, nadzieje, dramaty, wciąż ten sam schemat. Między narodzinami a śmiercią Bóg rozpiął wszystkie słowa, którym w końcu zabrakło znaczeń i właściwego kontekstu. Są puste, wydrążone jak stara muszla. Los toczy się jednako, monotonnie, jak ryba na piasku szamoce się i traci oddech. Czy Bóg o nas zapomniał?

***

Mam pięćdziesiąt dwa lata. Jestem nikim. Nie mam imienia ani twarzy. Kiedy odejdę, stanę się na powrót córką swojej matki. Póki co, odmierzam własne kroki, raz za razem, raz za razem. Jestem nikim. Po prostu nikim. I jestem tym już bardzo zmęczona.


4 komentarze:

  1. Morze samotności, które wzięło początek w chorobliwym przywiązaniu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Morze samotności, które wzięło się raczej z przerwania procesu odkrywania własnej tożsamości w bezpiecznym, przyjaznym otoczeniu. Ot, wyrzucenie pisklęcia z gniazda wprost na twarde skały.

      Usuń
  2. Okropne są te weryfikacje obrazkowe przy dodawaniu komentarzy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okropne, nawet nie wiedziałam, że i u mnie tak. Ale dzięki za trud słodko-winna;)

      Usuń