niedziela, 5 lutego 2017

Hej, rybko!


Nim wpadła do wody, poczuła mocne uderzenie z tyłu. Nie miała pojęcia, co się stało, skąd ta ślepa siła, która tak bezpardonowo wrzuciła ją w mętny wir. Otoczył ją żywioł, pierwotny i bezkompromisowy, nie mogła złapać tchu. Zaskoczenie i panika – pierwsze wrażenia pojawiły się symptomatycznie, następnie - kompletna dezorientacja – a stabilny brzeg był zaledwie o kilka metrów, za daleko jednak. Mama spoglądała z troską na jej zmagania, opierając się o zdecydowane ramię taty.

- Płyń, rybko, płyń – mówiły jej przerażone oczy.

Ostatnim wysiłkiem woli, starała się pomyśleć logicznie. Szarpanina i nieustanne próby łapania powietrza, kolejny łyk, głowa coraz krócej utrzymująca się ponad taflą. Nim zamknęła się nad nią płaszczyzna wody, była przygotowana na nieuchronny… koniec?

***
Odzyskała świadomość dopiero kilka miesięcy później. Dzień był ciepły, słońce nieśmiało wyglądało zza pojedynczych, sinogranatowych chmur. Zanosiło się na deszcz. Szła ulicą, zostawiając za sobą drobne plamki na betonowych płytach chodnika. Ciągle jeszcze uchodził z niej nadmiar oczekiwań, ambicji, złudnych marzeń o górnolotnych, infantylnych abstrakcjach. Była głodna i zmęczona po pracy, a musiała jeszcze ugotować obiad, odpowiedzieć na ważne maile, podliczyć budżet domowy, zapisać się do dentysty na przyszły tydzień, przemyśleć nowy projekt, o który przecież sama się ubiegała, by zrobić wrażenie na szefie.
Czuła piasek pod powiekami, przygnębienie, drętwotę ciała i duszy. Lekki wietrzyk łaskotał jej spocone czoło i kark. Nie zauważyła pierwszych zielonych listków na przyulicznych drzewach, nie widziała mijanych, tak samo nieobecnych twarzy. Były anonimowe i wtórne, maskopodobne, wytłoczone klaustrofobicznym murze obojętności. Nie zauważała wielu szczegółów, odkąd wpadła w ten wir, w którym musiała nauczyć się pływać. Upragniona dorosłość nie mała wiele wspólnego z jej wyobrażeniem.
Kiedy w kieszeni zadrgał jej nowy telefon, przypominając o najważniejszych pod słońcem sprawach poważnych ludzi, przyspieszyła kroku, wpadając z impetem na przejście dla pieszych. Pisk opon - Wanda zawstydziła się swego gapiostwa. Oczywiście zmiany świateł też nie dostrzegła. Do mieszkania wróciła blada, prawie przezroczysta…

Zbierała siebie z podłogi, z fotela, z krawędzi stołu, z jakiejś krawędzi. Nie było tego dużo, nigdy nie było tego dużo. Jakieś fragmenty nierówne, niedopasowane, też do niczego. Do niczego. Ręce jej drętwiały, więc ściskała je kurczowo, te swoje obce ręce, takie ciągle nieporadne, niedokończone i bezbarwne. Więcej już nie trzeba było robić, bo cóż niby, skoro nie miało się nigdy złożyć do kupy tej figury niedorysowanej, skończonej w połowie, w jakiejś nieprecyzyjnej części czegoś, co nie stanowiło całości. Okruszyna z okruszka, takie nic, mniejsze od małego, maleńkiego, niczego. I czynność ta wcale nie przynosiła oczekiwanych rezultatów, zwyczajnie robiło się coś z przyzwyczajenia, z braku alternatyw, z litości odruchowej nad połamaną sobą. Jeszcze raz.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz