niedziela, 9 czerwca 2013

Nieodmienność myśli


Dzień był mdły i kapryśny. Może i sprzyjał myśleniu o wieczności, potędze czasu, duchowości i podobnych sprawach, ale wszelkie koncepty rozsypywały się w proch na dźwięk klucza wkładanego do zamka. Trzeba było cisnąć na podłogę mokrą ścierkę i udawać, że robi się coś pożytecznego. Słaba to ochrona, ale zawsze istnieje to „może”, które wisi na haku, tuż pod sklepieniem sufitu, obserwuje scenę pokuty.

***
„Wiatr rozdmuchuje resztki ludzkiej godności w tym miejscu zapomnianym przez Boga. Nad domem, pod szczelnym dachem, dławi się mój krzyk, przytrzymywany wprawną ręką. Gdzieś zapodziały się zwroty i metafory zdolne nazwać chwilowy brak sił do życia, bezruch. Witalność mierzy się ilością zjedzonej zupy i chleba – nie pogodą ducha, zgiętego dawno wpół pod ciężkim jarzmem codzienności.
Matka płacze, a ja… ja jej nie żałuję, nie potrafię ofiarować jej nawet mojego żalu.”
***
Pies skowyczy do księżyca.
- Ciii, no cicho Burek. Jutro może zostanie więcej – płacze wraz z nim dziewczyna podobna do cienia, wtykając do zardzewiałej miski kawałek suchego chleba. Jej też nie dali wiele. Za to czerwony ślad na policzku upewnia o przykładnym wychowaniu.
Zapada zmrok, taki sam jak każdego dnia, bolesny. Chmury na nieboskłonie stanowią wróżbę na przyszłość, czernieją w oczach, w świadomości rwącej się do lotu.
- Gdyby tak… gdyby tak…- mówi do siebie ona i potrząsa głową w geście niedowierzania. – Jaka ja jednak jestem niemądra – osądza jak inni, jak wszyscy. Zanurza się w sobie ostrożnie, wchodzi tylnymi drzwiami. Obmacuje struchlałe wnętrze.
Naraz krople deszczu przecierają jej zmęczoną twarz. Tuli się do kundla ogryzającego twardą kromkę.
„Brzęk łańcucha i ziemia pod znoszonymi butami.
Brzęk łańcucha.
I twarda ziemia.”



***

„Byłeś tu wczoraj, podobny do anioła z obrazka, który został na stole po zeszłorocznej kolędzie. Jestem pewna, że czułam twój zapach, niemal wiosenny, choć przecież bura jesień. Rzuciłam szczapy drewna i pobiegłam przed siebie, zamykając oczy, wyciągając dłonie, hen, do góry, hen. Nie chciałam się zatrzymywać, czułam, że byłbyś niezadowolony.
Myślę sobie, iż wypełniasz sobą tę przestrzeń, w której nie ma bólu i strachu. Jesteś zespolony z nadzieją. Biegłam więc, póki nie upadłam, póki nie zderzyłam się z czarnym gruntem i nie pobrudziłam twarzy.
Gdy wracałam do domu, znalazłam na progu kilka ptasich piór. Były śnieżnobiałe. Chciałeś mi powiedzieć, że wrócisz, zawsze będziesz wracał pod moje okna. Wiem to.”

***
Ojciec znów wrócił pijany. Od schodów słychać było jego nierówne kroki i gorzki oddech wstrzymujący narastającą furię. Jak dobrze, że było jej już wszystko jedno. Dziś nie marzyła o niczym innym niż dano jej przed laty. Dziś zapomniała marzyć. Pragnęła tylko zatrzymać pęd serca i przetrwać kolejne minuty, być może godziny, nim tamten legnie na brudną pościel i ucichnie pod ciężarem snu.

„Brzęk talerza rozbijanego o ścianę.
Brzęk talerza.
I twardy sen.”
***
Obudziła się wcześniej niż zwykle. Otarła palcami łzy, które wysychając pozostawiły na policzkach siną skorupę i wyszła na podwórze. Musiała, po prostu musiała znów znaleźć dla siebie kilka białych piór. Musiała to dla siebie zrobić. Przecież trzeba jakoś żyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz