poniedziałek, 21 stycznia 2013

Za ścianą


Byłam jak Cygan błądzący wśród zmierzchów. Jak wygnaniec z miasta pełnego ludzi i gwaru. Tutaj, poza obrębem świata, wciąż nasłuchiwałam ciszy, która mówiła do mnie, opowiadała mnie samą. Słuchałam jej wstrzymując oddech.
W takich chwilach przeszkadzało mi własne ciało. Było ciężkie i szybko się męczyło. Dźwigałam je niechętnie po schodach, niechętnie sadzałam na krześle, by odpoczęło, w wannie wdychałam opary egzotycznych olejków nie chcąc myśleć, że poprzez skórę wnika do mego wnętrza niecierpliwe, tkliwe ciepło.

Prawie widziałam oczyma wyobraźni to miejsce, gdzie biegną moje sny, prawie już wyławiałam je z mroku. Już, już dosięgałam ramionami ten przestwór utajonych marzeń, oazę myśli, pragnień. Kołysałam się na burzowej chmurze, która zaciemnia groźne niebo. Zanurzałam stopy w chłodnej wodzie i stąpałam dalej po śliskich kamieniach. Nie czułam lęku, lecz ekscytację. Póki znów nie obudził mnie świt, pławiłam się w tych rojeniach, karmiłam się nimi, spadając wprost w przepaść sennych iluzji.

A jednak, kołatka wciąż milczała. Choć wyśniłam próg, drzwi, przejście, bezpieczne i dobre, zapisałam na wszystkich ścianach swoje imię, niby drogowskaz, na gzymsach gmachów, dworców i bloków, na każdym korytarzu, pełnym gęstego powietrza i cudzych rozmów, w bramach, podwórkach i na murach zapisałam niewidzialną tęsknotę moich snów, by on wreszcie mnie odnalazł.

Nie, nie słychać było kroków na schodach, klamka wciąż stygła, czekając, połykając czas, aż robiła się od tego gnuśna i ciężka. Wciąż śniło się to czekanie, lecz miało inny wymiar, wypełniało przestrzeń swoim trwaniem, rozłaziło się po niej jak robactwo. Przeliczałam jego odnóża, ich liczba zaczynała się od nieskończoności. I rosła, i mnożyła się, i ciągnęła za sobą długi ogon.

Coś się we mnie spiętrzało i niezdarnie przeskakiwało przez ciężkie głazy wyrzutów sumienia. Rysowało przed oczami jakiś obraz. Odwracałam głowę, by nie widzieć tego wyroku, ale to nie pomagało. Wciąż tkwiłam w tym samym miejscu, wciąż miałam pod paznokciami ślady winy. Może podeszłam zbyt blisko?

Naraz odległości zaczęły mieć znaczenie. Ich wymierność, ich władza, która sprzyjała rozdzieleniu, rozczłonkowaniu, kawałkowaniu rzeczywistości. Kilka, kilkanaście metrów stawało się dystansem zbyt dalekim i bliskim jednocześnie, niemal bolesnym, udręczonym czekaniem na jakiś przewrót biegunów, wywołującym wewnętrzny sprzeciw. Natomiast te centymetry, te maleńkie elementy układanki, znajome rejony, gdzieś w pobliżu jego ciała, gdzie czułam niemal zapach i smak jego skóry, stawały się bezkresnym morzem pustki, którą coraz silniej zalewało pragnienie, opętańcze pragnienie jakiegoś powrotu.

  Z czasem te mętne wody zaczynały ożywać śmiesznymi słowami. Tak jakby słowa mogły dać nam namiastkę wspólnoty. Braliśmy to za dobrą monetę, choć oboje nie wierzyliśmy w firmamenty zbudowane siłą abstrakcji. Kilka banalnych zwrotów - „Dzień dobry”, przy tym powitalny uśmiech, znaliśmy się przecież, próbowaliśmy poznać się z tej strony muru, „...ależ dzisiaj kiepska pogoda”, „Tak, mówili wczoraj w prognozie” i „Kiedy wreszcie nastanie odwilż?” - rozpogadzało tę szarość nieboskłonu, choć przecież podobne frazesy wtłoczyć można było w każde miejsce pomiędzy ludźmi.

Zadziwiające, że tak mnie to ożywiało. Gdzieś w środku rozsypało się dobre ziarno i zaczęło mnie karmić nadzieją.

Jakież banalne, że tak mnie to cieszyło. Przecież nadal nic się nie działo, kilka słów nie wystarczyło, by wierzyć. Nie było w nich nic z porozumienia, z tajemnego szyfru, który prowadzi i otwiera bramy i drzwi, obrysowuje białą kredą powierzchnię tej ściany, by zbudować przejście, drogę, która przyjmie nas i poprowadzi.

Nieustannie zadziwiało mnie to pożądanie, ten zwierzęcy instynkt, który przyplątał się do mnie, a właściwie obudził się z uśpienia, bez udziału mojej woli. A może właśnie tego chciałam? Dopuściłam do siebie to chcenie, przyzwoliłam na nie wreszcie, gdy już nie mogłam zrobić nic innego, by zachować twarz, prócz pogodzenia się z tym, co się działo samo. Jednak nie opuszczało mnie poczucie zażenowania, niemożność opuszczenia ot tak twardych oków rutyny i przyzwyczajenia. Ściana trwała we mnie, nadkruszona, naddrapana, ale jednak wciąż oddzielała mnie od innych, od niego.

Kiedy przy kolejnym spotkaniu na klatce schodowej, połączonym z wymianą uwag natury ogólnej, spojrzałam mu w oczy, tak naprawdę, wnikliwie wbiłam wzrok w jego zamyśloną twarz – rozpoznałam w nich to samo niedowierzanie, ten sam gniew i bezsilność. On chyba zorientował się, że go lustruję, badam, bo zaraz spuścił głowę, jakby ze wstydem czy urazą i wybełkotał coś o rozwiązujących się sznurówkach. A przecież włożył kalosze, bo padało.

To właśnie tamtego dnia, tamtego wieczoru, zbliżyłam się do dzielącej nas ściany i wtuliłam się w jej chropowatość. Była obojętna – ani ciepła, ani zimna – lecz jej fakturę znaczyły liczne rany, wyrwy, wybrzuszenia, wyłapującej wilgoć z powietrza, farby. Z pewnością posiadała swoją historię, mogła być świadkiem wielu domowych wydarzeń i scen, wesołych – jak przyjęcie komunijne dumnego ośmiolatka, czy tragicznych – jak pijaństwo sfrustrowanego męża, zmęczonej już życiem kobiety. Lecz miała też coś znacznie ważniejszego – zdolność trwania, nieustannego trwania w swym zamyśle i oddzielania, zasłaniania, chronienia prywatności przed ingerencją z zewnątrz, przed napastliwym wzrokiem niepowołanych. Taka była natura ściany.

Obudziłam się tej nocy cała zlana potem. Ściekał ze mnie stróżkami i wnikał w sfatygowane prześcieradło. Nie pamiętam co mi się śniło. Przez sekundę opanował mnie paniczny strach, że się rozpłynę cała, że wsiąknę w materiał pościeli i pozostanie po mnie jedynie wilgotna, cuchnąca plama.

Otarłam czoło ręką i usiadłam na brzegu łóżka, łapiąc oddech suchymi wargami i zsunęłam nogi na chłodną podłogę. Próbowałam wyrównać puls, czułam, że cała dygocę. Byłam, byłam, byłam – powtarzałam sobie w myślach. „Jestem, jestem, jestem” - wracałam do świadomości tego faktu. Pragnęłam być. Dać sobie jeszcze jedną szansę.

Gdy zebrałam całą odwagę na jaką było mnie stać, poszłam do łazienki. Stałam pod strumieniem wody i próbowałam wyobrazić sobie, że jestem nim, że to ciało jest jego ciałem, że istnieję, bo on istnieje. Właśnie tak kumulowało się moje pragnienie, pragnienie bycia – poprzez niego, poprzez przekonanie, że żyje się właśnie dlatego, że ktoś żyje, jest obok, oddycha, ma oczy, twarz i ręce gotowe, wyciągnięte przed siebie, ma usta i skórę, ma puls i kołaczące serce, a w nim kogoś, kogo kocha.

Kiedy wreszcie zdecydowałam się wyjść spod prysznica, mokra jeszcze zupełnie, z nałożoną niedbale flanelową koszulą, przylgnęłam do niego, między komodą a fotelem wyczułam nikłe tętno ludzkiego krwiobiegu.

Wpadłam w czeluść bez okien, zupełnie pogrążona w sobie, w nim, w nas dwojgu tak złączonych, splątanych, że niemal nieodróżnialnych, identycznych, pozbawionych właściwości jednostkowych, pozbawionych swoich własnych ograniczeń. Rozniecałam ten drżący ogień, połykałam go i rodziłam, raz za razem.

I wcale, wcale nie byłam zaskoczona, że odpowiedziałeś mi tym razem, a ja mogłam już mówić „ty”, nie „on”, że przyszedłeś do mnie ze swoimi ramionami, ze łzami skruchy na zarośniętych policzkach. Nie zdziwiło mnie to, że stanąłeś po drugiej stronie, ani to, że z tą chwilą tamta strona stała się moją stroną, a ty, wtulony w moje mokre plecy, szeptałeś cicho coś o tęsknocie, samotności i żalu, o spotkaniu, które zdarza się raz, a powtarza po wielokroć, mówiłeś coś, zlizując krople wody z mojej szyi. Wiedziałam, że tak się musi stać. To przecież nie był żaden cud.

2 komentarze:

  1. Osobiste i sugestywne. To jest to.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nastawiony na konkrety umysł męski zazwyczaj ocenia podobne teksty formułując pytanie: o czym to jest? Miła odmiana, dziękuję ;)

    OdpowiedzUsuń