środa, 30 stycznia 2013

Ona, on i oni


Siedziała przy kawiarnianym oknie, w długim płaszczu koloru indygo. Jej włosy lśniły tajemniczo w poświacie zachodzącego słońca, który to widok kontemplowała w melancholijnej zadumie. Kieliszek białego wina stał przed nią w osamotnieniu. Szczupłe palce obracały białą serwetkę od niechcenia – nastrój metafizyczny oddalał ją od świata. Na wyciągnięcie ręki, która jednak nie została wyciągnięta, siedział młody poeta. Siedział i patrzył to na nią, to na zachód słońca i myślał, że oba te widoki pragnie uwiecznić w jakimś niegodnym ich piękna liryku, wiedział też, iż nigdy tego nie zrobi. Pewne wydarzenia i emocje mają rację bytu jedynie w chwili, w której trwają i choć zatruwają duszę jeszcze długo potem, próba powrotu do nich wydaje się nietaktem.
 Czas zbiegał po śliskich stopniach minut – osuwał się w dół, do wnętrza samego siebie, swojej istoty. Mówi się w takich wypadkach, że zwalnia, ale, tak naprawdę, zwyczajnie okrada ludzką świadomość z intuicyjnego postrzegania jego upływu – zatem – w tym czasie zdarzyć się może wszystko i, najczęściej, nie dzieje się nic.
 W ich głowach huczało od myśli, intymnych i tajnych – żyjących swoim życiem, w swoich własnych, prywatnych klatkach. Jakże mogli się tego wyzbyć, choć na chwilę otworzyć się na coś, co przychodzi samo, nieproszone, nowe?
 A jednak pewien przymus determinizmu ponaglił sprawę. Namysł nad ewentualnymi projektami dalszych poczynań wydawał się zbędny i jałowy. Ktoś potrącił piękną pannę w indygo, a ona, drgnąwszy, wylała swoje nienapoczęte wino. Słodko-cierpki płyn rozlał się po stoliku, jego krople poczęły skapywać na podłogę, a ona poruszona do głębi, zmieszana, w popłochu chwyciła za papierowe serwetki, by doprowadzić do ładu swoje miejsce konsternacji. Młody poeta nie omieszkał pospieszyć z pomocą, a kiedy już wszystko wróciło do względnej normy, zaproponował drugi kieliszek, co przyjęła z promieniejącym uśmiechem włoskiej gwiazdy filmowej.
 Zdaje się, że mówił same bzdury, zdaje się, że ona wcale go nie słuchała, zdaje się, że oboje płynęli ponad słowami, które tego dnia, o tej godzinie, znaczyły wszystko i nic nie znaczyły. Były, bardziej niż zazwyczaj, czymś na kształt utartego kodu porozumiewawczego, systemem znaczeń, zachowawczym, wtórnym, zupełnie abstrakcyjnym. Wymieniali się pojedynczymi wyrazami, ich grupami skleconymi nieuważnie, naprędce, świadomi, że nie opowiadają niczego prawdziwego i po kilkunastu minutach, zrobiło im się smutno i żal samych siebie.
 Ona
 To, co oddzielało ją od życia, to ten rodzaj nieaktualności, który zamykał w przeszłości, nie pozwalał na krok naprzód. Nim trafiła na tę książkę - „Grę w klasy”, nie przypuszczała, że można inaczej postępować z czasem. Ciągi zdarzeń, ich sekwencje, powtarzalność, powtórny obieg – oddzielone od siebie grubymi liniami prawdopodobieństwa, potraktować jak karty w talii, ułożyć inaczej, zaczynając od środka, czy końca, rozwinąć raz jeszcze, rozrzucić po podłodze, dobierać na chybił trafił.
 Przypominała sobie urywki minionych chwil, lecz to nie wystarczało jej, by złagodzić ból straty. A więc poprzez zadzierzgnięcie początku, tkwiącego ciągle „tam”, już nie „tu”, nie „teraz”, dotknięcie tej emocji, która wypełniała przestrzeń między ich dwojgiem, snuła dalsze wątki ich historii. Zmieniała scenerię, statystów, pory dnia i pory roku, najważniejsze wszak były gesty, gesty czułe i prawdziwe. Nawet słowa – choć lubiła się nimi bawić, pieścić ich urodę – nie miały aż takiego znaczenia jak porozumienie, odruchowe i szczere, jakie chciała im ofiarować, poniewczasie.
 Tak to bywa, że niektóre sprawy w życiu domagają się dalszego ciągu. Niestety, zazwyczaj uważa tak jedna ze stron, druga zaś sądzi, że wszystkie dobre i złe zdania już padły, wyczerpały się zasoby pocałunków, wzajemnej troski, namiętnych nocy, a przeciąganie struny trwania, by zatrzymać to, co posiadło właściwości świątecznej wydmuszki – nie ma sensu. Tak, zawsze ktoś kocha bardziej. Miłością nie obdzielono nas po równo.
 Wstała od biurka, nie miała siły pisać dalej, myśleć co by było gdyby. W ogóle myśleć. Poszła do łazienki, przemyła twarz zimną wodą. Miała czerwone, przekrwione oczy. Czyżby płakała? W lustrze jej twarz wydała się starsza niż pamiętała. A przecież zdążyła już przyzwyczaić się do myśli, że czas to tylko te budzące litość wspomnienia tamtych dni. Myliła się. Mogła się mylić.
 Świat nie drgnął wtedy w okowach – nawet ona zdawała sobie z tego sprawę. Wyglądał tak samo jak zawsze – szare budynki były tak samo szare, ulice rozciągnięte w hieroglificzne linie – identyczne, ludzie mijani na nich – równie obojętni zwyczajną obojętnością. Tylko dla niej ta widzialna przestrzeń jakby się skurczyła i skonkretyzowała, skupiła tymczasowo, miała taką nadzieję, na wypatrywaniu jego twarzy w miejscach, w których bywał, lub mógł bywać.
 Przypuszczenie, nawet pewność, że on nie ucieszyłby się ze spotkania jej, sprawiała, iż te poszukiwania nosiły znamiona emocjonalnego masochizmu. A jednak, gdzieś podskórnie uważała, że woli cierpienie zadawane przez niego, niż szczęście pochodzące skądinąd, które, być może, o zgrozo, sprawiłoby, iż oddaliłaby się od niego, zerwała tę cienką nić, zapomniałaby, opuściła ich wspólny świat, zamieszkiwany już tylko przez nią samą.
 Zdawała sobie sprawę, że zagrzebuje się w przeszłości. Albo nie tak, w istocie to, co już minęło, co się zdarzyło, spowodowało, że pragnęła rozniecać tamten czas, rozdmuchiwać go, by docierał do tego smutnego „teraz” i nadawał mu odrobinę swoich barw, coraz bardziej wypłowiałych, zakurzonych. Snuła więc wizje, rozpoczynające się od „wtedy”, dodawała jakiś nowy element, aby stało się „dziś”, „w tej chwili”, „obecnie”. Sama siebie zaskakiwała ciągłymi zmianami w projektowanych scenariuszach. Rozmaite wypadki – odbywanie wspólnych podróży, wyzwania, jak loty balonem pod pogodnym niebem, żywiołowe eskapady samochodem – byle dogonić horyzont, powoli przestały przypominać ich samych. On, wydawał się coraz bardziej odległy i obcy. Ona – nie potrafiła już rozpoznać samej siebie wśród tych rojeń. Zaczynały jej ciążyć te fantazje.
 Idąc ulicą, nie szukała już twarzy tamtego. Skupiła się na swoim odbiciu, przebiegającym pospiesznie po sklepowych witrynach. Odbijała się od nich jednowymiarowo, smutno, jakoby postać rozdrobiona kropkami pikseli widzianych z bliska, podziurawiona nimi. Coś na kształt buntu zrodziło się wtedy w jej sercu, sercu, które tym buntem ożyło. Spojrzała na niebo, przebijające się przez wysokie budynki. Było piękne, zachodzące słońce ofiarowywało światu przeczucie wieczności, trwania. Jutro też wzejdzie. Z tą myślą, weszła do pierwszej lepszej kawiarni. Miała ochotę na kieliszek wina.
 On
 Kilka książek porozrzucanych po podłodze, kilka ledwie zapisanych kartek na biurku, przysłonięte ciężką zasłoną okno, odrapane pudełko szachów na szafce, ołówki i długopisy w rdzewiejącym pojemniku, zaduch, jego intymność i nieprzystawalność do świata zewnętrznego. Klaustrofobiczna przestrzeń, a przecież teren wielokrotnych intelektualnych, na wpół sennych, twórczych wędrówek w głąb i w poprzek, poprzez i za – gdziekolwiek.
 Tylko kawa gorąca, jedna i druga, papieros, nikczemna kanapka, papieros, ciepły sweter i koc na nogi, bo kiepsko grzeją, wystarczy tak niewiele.
 Wystarczy tak niewiele – prawda ogólna, lubił takie, były bezpieczne, choć może nieco płaskie, pozbawione konkretnych emocji, wyświechtane. Ożywały, gdy adaptował je do swoich potrzeb, skromnych raczej, oswajały się przy nim i nabierały cech zindywidualizowanych. Sprawnie wśród nich funkcjonował. Współczesny everyman.
 Pracował nad kolejnym wierszem. Słowa dobierał z namysłem, tak sądził, układał w zgrabne konstrukcje metafor. Dawał się im nabierać. Odchodził na chwilę pod pretekstem umycia rąk, zrobienia sobie herbaty, i zauważał, że wypieszczone wersy to istne frazesy – bez właściwości. Skreślał, zmieniał szyk, by zaraz zmiąć kartkę i rzucić ją pod okno, gdzie jednak nigdy nie dojrzewały.
 Nie potrafił już pisać z taką swobodą jak kiedyś. Kiedyś, kiedyś – co to znaczy? Uniwersalizm pisarstwa ledwie zahacza o czas liniowy. Przyczyna – skutek, skutek – przyczyna, dowolność, przede wszystkim dowolność odkąd uwolniliśmy się od natręctwa realizmu. Czuł się coraz bardziej wyczerpany. Był wtórny, tak jak to, co tworzył. Nic innego nie mogło go bardziej określić. To już było, było, było. Przyczyna i skutek. Musiał się napić. Choć to już było, było, było. I było lepsze niż cokolwiek innego, co potrafił ze sobą zrobić. Autentyczne. Tak, autentyzm – myślał. I nagłym odruchu istnienia wybiegał na ulicę. Tam był bezpieczny, tłum, kolektyw, anonimowość, wśród ludzi, wśród zgiełku miasta, jeden z wielu, powtarzalny, taki sam, ten sam, sam, egzystencjalizm – myślał. Wszedł do małej kawiarni. Może tym razem koniak? - zadał sobie pytanie.
 Oni
 Może wcale ich tam nie było. Może to tylko dwie ludzkie historie otarły się o siebie w pewnym momencie. Czy to coś znaczyło? Czy mogło coś oznaczać? Ponoć wszystko ma jakiś sens, choćbyśmy go nie rozumieli w chwili, gdy się dzieje, może też nigdy nie dojdziemy prawdy? Tłumaczenia nie zawsze są potrzebne. Zatem jest ona i on – widzą się, ale nie poznają, za chwilę wyjdą, zapomną siebie nawzajem. Jutro obudzą się tacy sami, lub inni, dokończą swoje sprawy, wdadzą się w nowe, będą żyć, jeszcze raz spróbują. Być może wrócą kiedyś do tego punktu, dobierając z rozsypanej po podłodze talii kart tę samą ewentualność. Może.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz