piątek, 27 stycznia 2017

historia jaka jest, każdy widzi, i jaka nie jest, widać też


To nie jest kwestia ambicji, choć może trochę też, ale ponoć marnowanie swoich zdolności, mniejszych czy większych, to grzech. Zgadzam się z tym i próbuję nie zaniedbywać sprawności pisania. Wychodzi to różnie, każdy, kto przegląda blogi i poradniki w stylu - "Jak odnaleźć wenę" itp., wie o tym doskonale. To jest pewnego rodzaju potrzeba, która w pewnym momencie wiąże się ze strachem, że nie jesteśmy zbyt dobrzy, że nam nie wychodzi, lub wychodzi raz na jakiś czas, po czym presja rośnie jeszcze bardziej, i błędne koło gotowe. Nie miałam postanowień noworocznych, prócz tych pod hasłem "poradzić sobie", czyli bardzo ogólnych. Ale będę próbować, będę się starać, nawet, jeśli nikt tego nie zauważy. Bo jakże często tak właśnie jest. Nikt nie widzi wysiłku, a wszyscy widzą potknięcia.

A oto ciąg dalszy historii o niczym.

Każdy jej dzień wyglądał podobnie, wstawała skoro świt, rozpalała pod kuchnią, wstawiała wodę i ziemniaki dla kur, zlewała pomyje dla świń, przerzucała siano dla krów, potem je doiła. Izbę sprzątała późnym rankiem, najpierw bardzo starannie, z upływem lat, coraz pośpieszniej, bo po co, w końcu jej dom zaczął przypominać obejście starego kawalera. Gdy nastawiała obiad, była już zmęczona. Nie przyrządzała niczego specjalnego, wystarczyły jej gotowane kartofle z okrasą, byle zjeść coś ciepłego. Resztki wynosiła psu. Popołudniami szła do lasu po suche gałęzie, które taszczyła po śniegu w wielkiej płachcie. Latem najmowała kogoś z wozem, by przywieźć większe chojaki. Popołudnia schodziły na drobnych naprawach sprzętów, wieczory na cerowaniu wysłużonych ubrań i rozdzielaniu słodkiej i kwaśnej śmietany.
Jeszcze niekiedy patrzyła w niebo, słuchała odgłosów z dalekich przestrzeni, wiatru znad pól, dźwięków zapadającej w sen wioski. Wiedziała, że poddała się zbyt szybko. Wsiąkła w tę jątrzącą się bylejakością okolicę i rutynę zachowań, bez protestu. Chyba nie potrafiła być z ludźmi, tak po prostu, wolała zamknąć się w sobie, na cztery spusty, na amen, bez dostępu powietrza. Zapominała z wolna, jak wydobywać z sobie głos, dobierać słowa, odpowiadać na zwykłe pytania. Umierała każdego dnia, chwiejąc się jak podcięte drzewo, spychając w najciemniejszy kąt wszystkie te trwożne – a gdyby…
Przeczuwała jego nadejście. Dostrzegała znaki dużo wcześniej, nim się zjawił – poukładane w dziwne konstrukcje szczapy drewna, nerwowe gdakanie kur, pod którymi znalazła kukułcze jajo, rozsypany wokół domu popiół. Oczekiwała go niecierpliwie, choć domyślała się, że kiedy przyjdzie, wszystko się zmieni.
 
 
 
***
Był brudny i nosił łachmany. Zwykły chłop ze wsi – ze skrzywioną od mrozu twarzą, z niedopałkiem w ustach, w człapiących gumofilcach.
- Co jest na obiad? – zapytał po prostu.
- Jak zwykle, kartofle ze skwarkami – odpowiedziała tonem, który zbyt wyraźnie przypominał tłumaczenie się.
- Musisz się bardziej starać, opraw mięso – rozkazał, rzucając pod jej nogi jakieś niezidentyfikowane ochłapy. – Przyjdę za kilka dni. Bądź gotowa. To dopiero początek. Przyuczę cię – obiecał na odchodne z szyderczym grymasem ust.
***
Leżała na podłodze, która powinna być starannie umyta. A nie była. Zeschnięte okruchy ze stołu wbijały jej się w plecy, a pod łóżkiem walały się kłaki kociej sierści. To nie było dobre miejsce, by umrzeć. Myślała o tych wszystkich zaniechaniach i słabła coraz bardziej. Wszystko się skończyło, choć w tej właśnie chwili było jej żal zmarnowanych szans, których być może wcale nie było. Może prawdziwy był jedynie ten żal.
Kałuża krwi robiła się coraz większa. Czuła jej mdlący zapach, stygnącą wilgoć w miejscach, gdzie ciało stykało się z deskami. Woń dymu drażniła jej nozdrza, jakby miało to jeszcze jakieś znaczenie.
- To niemożliwe – przyszło jej do głowy, choć przecież wszystko, co robiła ciągnęło ją w dół, dokładnie do poziomu tej brudnej podłogi.
***
W kościele było tylko kilka osób. Wybrała dzień powszedni i popołudniową porę, żeby nie natknąć się na zwyczajowy korowód cieni – ładnie ubranych, z przyklejoną maską wysublimowanej, czy raczej wystudiowanej, niedzielnej świętości. Gdy włożyła palce do święconej wody, coś jak ukłucie przeszyło jej dłoń. Cofnęła ją szybko i oblizała krople krwi.
Świece ustawione przed ołtarzem rzucały na wnętrze słabe światło. Ten rozmodlony półmrok zdawał się odłączać duszę od ociężałego ciała w rejony, gdzie istniała tylko ludzka wina. Jej wina. Oczy ukrzyżowanego Chrystusa przewiercały ją na wylot, jakby nie istniała żadna bariera, żadna ściana, mur, okowa, poza którymi mogłaby się schować. Bo nie istniała. A jej dusza była brudna, zaniedbana i godna politowania. Ale nie było w niej skruchy. Był za to żywy gniew.
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz