czwartek, 12 października 2017

Psie wzgórze



- Zostaw tę szklankę, potniesz sobie palce! – krzyknęła ze złością Jadwiga. – Nie maż się, nic wielkiego się nie stało. – Matka była zirytowana, ale szybko uwinęła się ze sprzątaniem kawałków szkła rozrzuconych po całej podłodze. Jej ruchy były szybkie i precyzyjne. Zaciskała wargi, by nie wybuchnąć i nie powiedzieć czegoś niepotrzebnego. Taki wyraz twarzy miała najczęściej. Słowa niewiele dla niej znaczyły.
- Nic się od gadania samo nie zrobi – mówiły jej oczy, choć usta pozostawały nieme.
Gdy skończyła, założyła przybrudzoną, roboczą kurtkę, otworzyła drzwi, które porywisty wiatr próbował wyrwać jej z dłoni, i wyszła. Jej przygarbiona sylwetka, silna, wręcz niezłomna, stała się jednym wielkim oskarżeniem.
- Mamo… - wyszeptała dziewczyna z rozpaczą.
Julka czuła się bezradna. Nie umiała, nie potrafiła funkcjonować tak, jakby życzyła sobie tego jej rodzicielka. Ciągle coś leciało jej z rąk, nieustannie rozlewała herbatę na czysty obrus, przypalała kotlety, źle rozwieszała pranie. Miała wrażenie, że jest jedynie ciężarem dla stanowczej, praktycznej i pewnej siebie kobiety, której los nie oszczędzał.
Weszła do łazienki, w której piętrzyły się porzucone na pralce ubrania z całego tygodnia, wyciągnęła schowane za szafką pudełeczko, naprężając wszystkie mięśnie. Była pewna, że za chwilę się rozpłacze, choć przecież łzy wcale nie są groźne. Groźny był ból, który sprawiał, że brakowało jej tchu, dławienie w gardle tak silne, że zawężało pole świadomości do wąziutkiej, mikroskopijnej szczeliny, otoczonej ciemnością.
- Csss… - wyrwało się Julce, gdy na ręku pojawiła się czerwona pręga.
Krople krwi utworzyły po chwili małą strużkę. Dziewczyna wpatrywała się w nią z fascynacją. Miała wrażenie, że całe napięcie z niej uchodzi, znika wraz z tą drogocenną cieczą, wypełniającą jej żyły i tętnice, podtrzymującą jej istnienie, tak przecież marne. Jej twarz przybrała barwę popiołu, a oczy zrobiły się czarne, niewidome.
- Wzywałaś mnie. – Usłyszała zza pleców.

***

Ta niedziela nie różniła się od innych. Julia wyszła z psem, by rozkoszować się rzadkimi tej jesieni promieniami październikowego słońca. Chłodny wiatr, wiejący od jeziora, bawił się kosmykami jej płowej czupryny, spiętymi niedbale rozciągniętą, przybrudzoną gumką.
- Heeej! - krzyknęła z całych sił, aż łaciaty kundelek odruchowo skulił się ze strachu. – Chodź, Piegus, zobaczymy co tam słychać u twoich braci – powiedziała z uśmiechem i szarpnęła smyczą.
Na wzgórzu, do którego z lewej strony przylegała ściana lasu, było wyjątkowo pięknie tego dnia. Szarzejąca trawa kołysała się leniwie, krople rosy lśniły w blasku porannego słońca, od niedalekiej poręby słychać było warkot piły motorowej.
Julka przyklękła przy kupce kamieni i pogładziła je ścierpniętymi palcami.
- Zobacz – zwróciła się do psa – tu leży ostatni.
Piegus spojrzał na swą panią nierozumnie. Schylił głowę, aby w jedyny znany mu sposób zapoznać się z terenem. Nagle zastrzygł uszami, stanął dęba, a z jego gardła wydobył się żałosny, długi skowyt.
 
 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz