środa, 26 lutego 2014

Bladość cienia


Byłam jej niedoskonałą kopią, odbiciem ledwie podobnym, choć przecież byłam nią samą.

Julia wyszła z domu. Ostatnim dźwiękiem, który usłyszałam, było głośne zatrzaśniecie drzwi. Przez następnych kilka godzin, gdy jeszcze byłam w stanie rejestrować upływ czasu, całe wnętrze opanowała trudna do zniesienia cisza. Niełatwo było sobie z tym faktem poradzić. Nie wiedziałam, gdzie poszła. Nie tłumaczyła się, jak zwykle. Kazała czekać na swój powrót, jak na ratunek przed nicością, przed śmiercią, przed tym rodzajem dezaktualizacji, który wiązał się z samotnym przeżywaniem każdej chwili.
Usiadłam w kącie i podkuliłam nogi. Coś przecież czaiło się w tej przestrzeni pełnej załamań światła, kantów, nieregularnych brył i zapachu stęchlizny. Bałam się poruszyć, by nie sprowokować ataku. Julia jeszcze do niedawna próbowała być tarczą ochronną – ciągle zwarta, konkretna, cielesna – nie imały jej się te wszystkie mary, widziadła, upiory, które mieszkały w naszym domu. Ale od jakiegoś czasu zaczęła się wycofywać, krygować, uciekać na sobie tylko znane terytoria. Nie wyjaśniła, co ją tak przestraszyło. Nie mogłam jej za to obwiniać, pragnęła żyć swoim życiem, prostym i zwyczajnym, tak różnym i odklejonym od mojego.
Kiedy mnie zostawiła, starałam się nie oddychać zbyt głęboko, by nie zburzyć porządku rzeczy. Mój wzrok badał każdy kąt, każdy zakamarek pokoju, by tym samym go oswoić, uczynić znajomym, niegroźnym, pozbawionym ukrytych właściwości. Po godzinie albo dwóch, rozbolały mnie pośladki. Cienka wykładzina nie stanowiła wygodnego siedziska. Na domiar złego zwyczajnie zachciało mi się palić. Ostrożnie wstałam i poczłapałam do kuchni po fajkę. Nic się nie stało, choć kątem oka zarejestrowałam jakiś ruch tuż za moimi plecami. To nic niezwykłego, tłumaczyłam sobie, za naszymi plecami zawsze dzieje się najwięcej. Wciągnęłam haust dymu łapczywie. Parę minut miałam spokój. Nikt i nic nie ma do mnie dostępu, gdy palę. Nie wiem nawet, jak wpracowałam sobie ten system obronny, ale tak właśnie było. Zapobiegawczo poszperałam po szafkach i lodówce, chwyciłam dwie kromki chleba, kilka plasterków szynki, paczkę papierosów, ostry nóż, i wróciłam na swoje miejsce. Mocno przywarłam do ściany, próbując wtopić się w tło i nie zwracać na siebie uwagi. Zasłoniłam uszy wypróbowanym po wielokroć gestem. Chrobot małych ząbków znów stawał się nieznośny.
Z boku pewnie wyglądało to dziwacznie, gdy tak siedziałam z kamiennym wyrazem twarzy. Zastygłam, znieruchomiałam, odchyliłam się od rzeczywistości. Zaczęłam wspominać lata, gdy przetrwanie wydawało się tak łatwe i znośne, ba, niekiedy wręcz przyjemne. Gdzie mi się to zapodziało? I dokąd poszła Julia? Czemu nie ma jej tu ze mną?
Nigdy jej tego nie mówiłam, ale podziwiałam ją za kilka cech, nienawidziłam za inne, lecz przede wszystkim odczuwałam w stosunku do niej pewien rodzaj dystansu, niezrozumienia, odmienności.


 Bałam się, gdy podchodziła zbyt blisko i wymuszała sztuczny uśmiech czy pewien rodzaj zachowania odpowiedniego, jej zdaniem, do zaistniałych okoliczności. Wydawało mi się wtedy, że mnie zawłaszcza, skłania ku sobie, zabiera mi nawet ten niewielki skrawek ziemi, który odruchowo nauczyłam się nazywać swoim.
 Słuchałam jej słów, zawsze odnosząc się do  nich krytycznie. Na słowa byłam szczególnie wyczulona.
 Potrafiła mówić pięknie. Gdy padały z jej ust największe mądrości, zazwyczaj długo przeciągała wyrazy, próbowała wtedy dźwięków, smakowała je, zastanawiała się, potykała o frazy, aprobowała wyklutą myśl lub nie, zawsze jednak pragnęła jak najlepiej, najściślej zrozumieć dane zagadnienie sama, a później przedstawić go innym. Nieładnie wykrzywiała za to twarz, gdy czuła się zmuszona do grzecznych, jałowych dyskusji. Męczyły ją. Wiedziała, że jest nieszczera i że nie potrafi tego ukryć. Zdawała sobie sprawę również z tego, że tak dużo jest wokół lepiej lub gorzej maskowanej obłudy, że nią jedną nikt się nie przejmie. Co najwyżej potraktuje ją jako niegroźną dziwaczkę, bądź zarozumiałą zołzę. To nie było takie ważne. Ja natomiast ciągle nie miałam swojego zdania. Byłam niezdecydowana i pełna obaw. Każda stałość, oczywistość, ostateczność posiadała wg mnie kolejne warstwy, niczym ciasto francuskie. To stało się moim znakiem rozpoznawczym. Grzęzłam w wątpliwościach i paradoksach.
 Pamiętam, że kiedyś, w dzieciństwie, Julia była mi bliska. Bawiłyśmy się razem, razem śmiałyśmy się z rzeczy, które dotyczyły tylko nas dwóch. Beztroskie poszerzanie granic świata wypełniało nam dni. Na wspólnych fotografiach z tamtych lat widnieją nasze uśmiechnięte buzie. Obejmujemy się na nich tak mocno, jakbyśmy chciały się zjednoczyć, spoić ze sobą. Przeglądam je beznamiętnie, pocieram wierzchem dłoni, próbuję przywołać tamte wrażenia. Ale wiem, że to minęło bezpowrotnie, może nawet zdarzyło się w komuś innemu?
 Chyba w okresie dorastania zaczęło robić się trudno. Czego innego chciała ona, czego innego ja. Nie potrafiłyśmy się już porozumieć. Ona pragnęła chwytać życie garściami, ja popadałam w coraz to bardziej skomplikowane obsesje, lęki, przytłoczenia.
Kiedy pojawił się on – polubiłyśmy go obie, ale ten chłopiec, jak się z czasem okazało, wolał ją, żywą i wesołą, odważną, błyskotliwą dziewczynę z długimi blond włosami. Mnie znał słabo, czasem tylko mijaliśmy się w drzwiach, gdy przychodził do niej wieczorem z butelką wina, zamienialiśmy ze sobą kilka słów, krzyżowaliśmy niepewne i zmieszane spojrzenia. Próbował mnie dotknąć raz czy dwa, pamiętam, ale szybko cofał dłoń.
Nie robiłam im przeszkód, świat miał swoje wymagania, rozumiałam to. Spoglądałam z boku na ich szczęście, w pierwszych momentach nierówne, kanciaste, formujące się dopiero, później coraz to stabilniejsze. Nie uczestniczyłam w nim, nie mogłam. Trwałam poza tym wszystkim, co dotyczyło tych dwojga. Byłam zaledwie cieniem padającym na ścianę w tym maleńkim pokoju, który otaczał i chronił rodzące się uczucia.
 Myślę, że mogłabym, że chciałam czasem wyskoczyć przez okno, gdy tak rozmawiali, snuli plany, roztaczali wokół siebie aurę przystawalności i ułożenia. Szkoda, że na zewnątrz był cały ten wielki świat, którego istnienie tak mi ciążyło, szkoda. A przecież i oni nie zawsze tacy byli. Jeszcze nie tak dawno zaproponowaliby kieliszek wina, porozmawiali, ot tak, o niczym, o nas, o każdej maleńkiej i kruchej wątpliwości. Lecz teraz zmienili się, dorośli. Nie mają czasu na zamyślenia i brak strategii przetrwania. Są jaśni, prawie nie widać tych szram i zacieków, potknięć, które przytrafiały im się po drodze. Tylko mnie się nie udało dookreślić i dojrzeć, ciągle jestem niesymetryczna, zaciemniona, niby kiepska fotografia z fragmentem czyichś dłoni zasłaniających migawkę.
 W tym domu nigdy nie było zbyt wiele miejsca. Ciasnota, wielość kątów pozatykanych szklaną watą i otuliną, względnie starymi łachami, kocami, bo przeciągi i wkradająca się pleśń nie są mile widziane. Dość długo ukrywałam się za szafą, regałem z książkami, na których zbierał się kurz – jeszcze można dostrzec na nich odciski moich palców. Ostatnio najczęściej lądowałam w kąciku pod schodami prowadzącymi do piwnicy. Właściwie to już nie jest teren mieszkalny, więc chyba siłą rzeczy eksmitują mnie stąd.
 Słyszę niekiedy czyjeś kroki, czyjś śmiech, nawołujące głosy. Lecz to nie mnie wołają, wiem, zapomnieli, zostawili, odeszli poza obręb cienia. Układam się wtedy wygodniej, przymykam powieki, zatapiam się w fantazjach o kolejnych wcieleniach, którymi nigdy nie będę. Zakradam się jeszcze czasem do salonu. Nad kominkiem wisi wielkie stare lustro. Przeglądam się w nim chciwie, próbuję rozpoznać swoje rysy. Stoję tak przez chwilę, badam refleksy poświaty padającej zza przymkniętych drzwi. Oni są tam, ja tutaj, ta bariera jest wyraźna i oczywista. Przymierzam porzuconą na podłodze bluzkę Julii, szal, asymetryczną spódnicę, przeczesuję włosy jej szczotką. Jesteśmy coraz mniej podobne, stwierdzam po chwili. Oddaliłyśmy się od siebie. Z tą smutną myślą odpływam w niebyt.
Obudziło mnie czerwone niebo. Nie wiedziałam jak długo spałam i jaka jest pora dnia, nie mogłam wiedzieć. We śnie też budziłam się kilka razy. Zatarły się kontury. Tylko to czerwone niebo było realne, tak sądziłam. Zdarłam z rzęs pajęcze nitki i podeszłam do okna. Świat istniał, tak samo jak wcześniej, mimo, że wcale w tym wielkim przedsięwzięciu nie uczestniczyłam. Chyba nie powinnam być z tego powodu zdziwiona – pomyślałam.
Julia nie wróciła jeszcze do domu. Musiałam radzić sobie sama. Mijały dni. Zaczęłam przyglądać się swojej twarzy w łazienkowym lustrze codziennie rano. Wcześniej nie miałam do niego dostępu. Długo trwało, nim rozpoznałam własne odbicie. Nie pamiętałam nawet, że mam na nosie i policzkach kilka piegów, oczu koloru miodu, wydatne usta. Dobę dzieliłam teraz na fazy, epoki, części składowe. Niekiedy nie pasowały do siebie, więc próbowałam scalać je siłą woli. Efekty tych działań były rzecz jasna marne.
 Po tygodniu zobaczyłam ją z okna. Stała na ulicy i rozmawiała z naszym sąsiadem. Była piękna, cała w beżach i odcieniach złota. Tylko jej buty wydały mi się okropnie znoszone, z grudkami błota i trawy. Zerknęła przelotnie w stronę naszego mieszkania i poszła dalej. Z tyłu jej ramiona unosiły się w śmiesznych podrygach.
 Wczoraj, pierwszy raz od dwóch miesięcy, postanowiłam wyjść na zewnątrz. Byłam zaskoczona, że nogi niosą mnie przed siebie, krok za krokiem, aż do bólu ścięgien i lekkiej zadyszki. Nie rozpoznawałam miejsc, które widziałam po drodze. W większości były dla mnie czymś nowym. Zaczęłam podejrzewać, że rytm dobowy z tej strony przebiegał wg zupełnie innych reguł, niż za zamkniętymi drzwiami mojej siedziby. Coś się nie zgadzało. Spotkałam kilkoro ludzi. W ich starczych, zmęczonych obliczach dostrzegałam znajome rysy. Być może już kiedyś ich widziałam. W oknie wystawy mignęła mi przez sekundę twarz Julii. Odwróciłam się gwałtownie, ale za mną nie było nikogo. Jedynie papierowa torebka, targana przez wiatr, zaplątała się w gałęziach rosnącej dziko  leszczyny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz