poniedziałek, 4 listopada 2013

Over again


Raz jeszcze – ostatnia runda. Raz jeszcze senior Cortazar
 
Raz jeszcze Cortazar dopomina się o prawo do istnienia pośród wszystkich kronopiów, tych małych i tych dużych, stworków, które sam, kilkadziesiąt lat temu, powołał do życia. Choć przestwór czasu, jaki minął od jego odejścia, zdaje się tak rozległy, wszak to tylko mgnienie oka, krótka chwila rozłąki, wypełniona tęsknotą za stwarzaniem niezwykłości. I znów w ręku pojawia się uformowany w prostokątną bryłę papierowych kartek mały kluczyk – kopiec czarnych mrówek, które niesfornie biegają przed oczami, między palcami czy po stole – tak jak nauczył je tego ich maestro. Żadne to odkrycie teraz, kiedy już pokolenia pochłonęły świeżość jego prozy. Pozornie jednak. Zwłaszcza, gdy Tobie, Czytelniku, pierwszy raz przyjdzie uczyć się gliglińskiego, kiedy zaczniesz bawić się kolorową kredą i strzępkami rozmaitych, sznurkowych konstrukcji wg reguł, których tak naprawdę nie ma. Ostatnia runda odbywa się po wielokroć, złączona trwaniem „pomiędzy” z tym, kto owe „pomiędzy” odkrył i zaprosił nas do niego w najbardziej nietypowy sposób – gubiąc się w nim.

Ostatnia runda jest zbiorem opowiadań – formy właściwej Julio Cortazarowi, pisarzowi pochodzenia argentyńskiego, który pożegnał swych czytelników w roku '84 ubiegłego stulecia. Zarówno o autorze jak i o zbiorze tych krótkich form prozatorskich można by wiele opowiadać. Tyle że, zanim się do tego przystąpi, należy, po pierwsze, znaleźć ludzi, którzy faktycznie chcą tego słuchać, ponieważ wrażliwość nie tylko na sztuki piękne, ale też na innego człowieka nie jest, niestety, cechą powszechną, po drugie warto zastanowić się głęboko nad formą opowieści, barwną, interesującą, niezwykłą, taką, jaka nie będzie jedynie zestawieniem logicznie i chronologicznie ułożonych faktów, ale wchłonie i poniesie w rejony dostępne jedynie nielicznym – wybranym. Trud tego wyczynu nie jest wielki, zapewniam, ale nie obiecuję też, iż każdy, kto zdobędzie się na podjęcie wyzwania, dojdzie do końca tej drogi, drogi poprzez olśnienia i zwidy.

Kiedy dotyka się faktury zżółkniętego papieru tej książki, już to przyprawia o ciarki na plecach. Choć zanim się tak stanie, warto już wiedzieć coś o pisarzu, w dzieło którego będziemy się zagłębiać - tak gwoli powiedzmy – orientacji, jaka i tak w każdej chwili będzie wystawiana na próbę. Następnie wczytujemy się w początkowe słowa, dziwnie żywe i tętniące, rozbiegane i niesforne, poprzecinane same sobą w jakichś dziwnych kombinacjach – formy bardziej i mniej zbliżone do opowiadań, mini eseje, pseudo reportaże, artykuły i poezja kombinatoryczna, a tak naprawdę worek z myślami, utkany cienkimi odnóżami rozhisteryzowanych wyrazów, na które patrzymy, starając się rozpoznać je na nowo. I pewnie nie bez przyczyny już na pierwszych stronach przywołuje się tu bohatera Che - „Żywą Sylabę”, by następnie opisać walkę, która to ma do siebie, że pewność zwycięstwa przemienia się w przegraną, ale przegrana jest właśnie owym upragnionym zwycięstwem. Tak to przecież nieraz bywa z wymarzonymi triumfami, czasem najlepsze, co może nas spotkać to klęska, niosąca mądrość i naukę na przyszłość. Pod znakiem wiecznej partyzantki odbywa się nasza dalsza podróż poprzez zaułki i labirynty tych stron, zmierzających do końca tylko po to, by tak naprawdę doprowadzić nas do początku, do takiego początku w naszym życiu, który przyniesie nam odmienione spojrzenie na wszystko, co nas otacza, a co jest, być może, utraconym dawno temu, spojrzeniem dziecka.
 

Obcując ze sztuką tego intelektualisty - nieustannie mrużącego wielkie oczy, kiedy to, wypatrując swych satori w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, spojrzeniu ukochanej kobiety czy też smudze latarnianej poświaty, mruga również do Czytelnika - wchodzimy w świat niezwykle skomplikowany, lecz w pewnym sensie płynny, spójny, a otwarty na oścież dla wszystkich kolosów i drobiazgów, jakie wypełniają przestrzeń, zwaną przez ogół rzeczywistością. Świat ów przytłacza i unosi, targa emocjami i wyzwala umysł na rozmaitych płaszczyznach ich funkcjonowania. A to wszystko pod sztandarem gry, zabawy, wiecznego zachwytu sobą, życiem, rozentuzjazmowanego trwania „w”, „pomiędzy” i „poza” tym, co zwyczajowo uznane za realność. Sztandarem, jaki kołysze nas na falach metafizycznych rzek w taki sposób, by nawet przez chwilę nie zatracić się w strachu przed śmiercią (utonięciem), ponieważ samo już ich dostrzeżenie jest śmiercią, odejściem od siebie wątpiącego i podważającego wszystkie oferowane prawdy, a przez to zagubionego i nieszczęśliwego, na rzecz takiego - który poszukuje, ciągle się staje, formuje, trwa w stanie permanentnego zaciekawienia, w stanie łaski.

Twórczość Cortazara ujmować można ponoć historycznie. Wszak żył, był, o dziwo, człowiekiem, tworzył, który to fakt zachował się w formie jego dzieł, a nawet angażował się społecznie i politycznie. Z tym, że wg mnie takie spoglądanie na człowieka poprzez czas sprzyja zaciemnieniu obrazu, a stąd już krok do gotowego nieporozumienia. Takim oto sposobem dochodzę do wniosku, iż pisarza takiego warto czytać i analizować z zaakcentowaniem pytania: „Kim stał się dla mnie Julio Cortazar? Kim ja stałam się poznając go?”. I próbować, wciąż próbować odpowiadać sobie na to pytanie, rozczulając się pożegnalnie przy końcowych stronach każdej z jego książek.

Zofia Chądzyńska, tłumaczka jego dzieł na język polski, częstokroć autorka posłowia do każdego tomu, charakteryzuje go bardzo subtelnie, życzliwie, czemu nie ma się co dziwić, skoro od pierwszej chwili, gdy napotkała jego prozę, stała się jej najzagorzalszą wielbicielką. Niemniej jednak bez krytycznego spojrzenia szklanym okiem mikroskopu nie zawsze łatwo jest precyzyjnie określić wszelkie elementy, składające się na taką czy inną całość, nawet jeśli faktycznie jest ona całością. W tym przypadku problem jest bardziej skomplikowany, jeśli nie powiedzieć – złożony, a złożony i to z wielu warstw połączonych ze sobą częściej intencjonalnie niż skrupulatnie. I to, co czasem przewinie się na tej szeleszczącej, miast grającej, taśmie, chwilowe olśnienie, to odnalezienie i usytuowanie wśród spraw pierwszorzędnych pewnej prawidłowości – nazwanej „problemem czasu pod postacią problemu tożsamości” - dolegliwości szarpiącej człowieka, który ma świadomość, że te dwa bieguny – świata wewnętrznego i obiektywnego, tłoczą się, sprzężają i wypaczają, w tym żywiole przeciwieństw, zwącym się ludzkim życiem. Nie można nie zauważyć zaznajamiając się z omawianą literaturą, że Julio Cortazar całe życie poszukiwał własnej tożsamości, zarówno jako pisarza, jak i ogólniej – człowieka. Oprócz możliwości artysty, próbował także swych sił jako publicysta, zaabsorbowany sprawami społeczeństwa, czy też polityki. Wielokrotnie również wyjaśniał (powiedziałabym - tłumaczył się z...) dyskusyjne (dla kogo?) rozwiązania kompozycyjne, jakich użył w danym utworze. Jak najbardziej zrozumiałym jest, iż każdy twórca atakowany jest po wielokroć słowami agresywnej krytyki ludzi, którzy po prostu pławią się rozkoszą uszczknięcia odrobiny sławy podziwianego pisarza, niemniej jednak jedyną godną ripostą w takim wypadku pozostaje wymowne milczenie. Tu natomiast jest tłumaczenie – jakoby dziecinna próba dostąpienia wszechakceptacji. Kolejne zatem wyobcowanie daje o sobie znać, przeraża, odsłania pustkę w miejsce, zdawałoby się osiągniętego już, porozumienia. A więc powstaje następny utwór i szuka on spoiwa łączącego dwa światy. I tak nieustannie, przez całe życie tego kronopia. Mimo iż czas mija, równoważenie sił trwa ciągle. Walka porównywania, trwoniąca przynależność do własnego cienia (blasku?) na rzecz oswojenia dla siebie innych – może nieco mniej „kanciastych”, bardziej „pasujących” do tej wielkiej bryły, która ponoć jest kulą, choć dla niego każda kula była przecież (na przekór wszystkim) sześcianem. Tak więc jakoby dziwny dialog, jakich wszak w jego prozie niemało, toczy się krąg czasu, przystaje pod wielkim butem nieuważnego przechodnia, spada ze schodów, niby zwyczajnych, a: „... każdy stopień tworzy nową przestrzeń, która choć stanowi część przestrzeni poprzedniej, jednak ulepsza ją, krytykuje i rozszerza”, rozleniwia się na parapecie, zapada w sen, bawi się (z) nami, pokazuje język i marszczy nos w geście jawnej dezaprobaty, krąży, a przecież wciąż płynie dalej.
 

6 komentarzy:

  1. Już dawno miałem Ci napisać, że powinnaś poszerzyć pasek główny kosztem pobocznych, bo czytanie zwłaszcza dłużych tekstów jest męczące - to taka uwaga techniczna...i mówiąc szczerze, wtedy spróbuję to przeczytać w całości. :) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uwaga techniczna trafna. Przejrzę funkcję i zobaczę, co da się zrobić. Tłumy jak widzisz mnie nie odwiedzają, ale wezmę pod uwagę Twoje zalecenia. Pozdrawiam również.

      Usuń
  2. Urbi,
    podziwiam Twój esej, zresztą już sam fakt, że byłaś w stanie o nim napisać, jest podziwu godny.
    Tak, to jest ten rodzaj pisarstwa, w którym można zanurkować. Ba, można się zanurzać bez końca i ciągle wynosić na powierzchnię perły :)
    ,,Twoja najgłębsza skóra" to moje ulubione opowiadanko z tego tomiku. Jedno z całej serii objawień ówczesnej nastolatki ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochana Emmo, dziękuję za pochwałę. Oj, byłam w stanie, byłam, pracę mgr o Nim pisałam :P A ten tekst to dodatkowe wybrzmienie tamtego czasu. Nie sposób się tak łatwo uwolnić od klimatu cortazarowskich bajań jak widać.

      Usuń
    2. Piękny temat!! Dla mnie byłby trudny, ale przy Twojej umiejętności wgryzania się w tekst i wysysaniu z niego esencji to musiała być intelektualna rozkosz :-)

      Usuń
    3. Tak, tak, było rozkosznie. Pisałam co prawda bardzo "od siebie", podobnie jak w tym eseju, ale i tak się spodobało. Nie wiem czy umiałabym teraz zrobić coś podobnego, szkoda, że naiwne, dziecięce spojrzenie pewnych cudnych szczególików już nie dostrzega, oj szkoda :( Dzięki jednak Emmo za wiarę we mnie.

      Usuń