W
swoim czasie, choć nie jestem pewien czy istnieje coś takiego, chciałem poznać
cię ze strony, którą, z braku lepszego określenia, nazwałbym – społeczną. Sam
wielkim społecznikiem nie byłem, o czym już wspominałem, niemniej jednak
prowadziłem pewien rodzaj życia towarzyskiego, którego centralną część
uświęconą przez mój bezbłędny wybór i należne jej skupienie, stanowiła butelka
czegoś mocnego, czego element zmiennej stanowiła ilość dysponowanej przeze mnie
w danej chwili gotówki. Tym razem postanowiłem odmienić rodzaj mej działalności
i skupić się na chłonięciu twojej aury, która wpływała na innych, tak jak oni,
onieśmieleni nieco twoją urodą, czasem elokwencją, wpływali na ciebie,
zmieniali orbitę twych myśli, zdumionych, że większość ludzi, zwłaszcza
facetów, nie zajmuje się pojęciami transcendencji, zagadnieniami metafizyki,
kontemplowaniem absolutu i jego, na ziemskim padole, przejawów. Trzeba było
zejść na ziemię by pogadać o bzdurach, napić się piwa, poznać ludzi, którzy i
tak nie byli warci poznania. Statystyka jednak jest twardą walutą. Wypada coś o
niej wiedzieć. Z doświadczenia wiadomo i tak, że typowi mieszkańcy naszej
planety nie ogarniają niczego poza kilkoma behawioralnie wyuczonymi odruchami,
w tym wymiotnym po kilku drinkach lub z powodów mających mniejszy związek z ową
diabelską substancją.
Tamtego
wieczoru poszliśmy do znanej speluny, jaką często zdarzało mi się odwiedzać w
czasie, gdy nie mogłem już patrzeć na siebie w lustrze, nie mogłem patrzeć na
otaczających mnie ludzi, nie chciało mi się myśleć o własnej kondycji, marnej
jak zawsze zresztą. Ubrałaś się za ładnie, chyba nie wyjaśniłem ci zbyt
precyzyjnie dokąd się wybieramy. Jasne było, że jak tylko wejdziemy, śliniące
się mordy będą wytrzeszczać czerwone od nadmiaru „zupy”, strawy znaczy się,
łzawiące w świetle oczęta, wyczekując okazji, gdy wyjdę do łazienki, a oni będą
mogli przysiąść się do ciebie i, nawiązując do groteskowego nastroju z
kryminalnych filmów, tandetnie cię komplementować, starając się przy tym
zajrzeć w twój dekolt lub dotknąć kolana. Pamiętam, że w drzwiach ścisnęłaś mi
rękę. Nie podobało mi się to – oznaka słabości, koło ratunkowe, które
umiejscawiasz w niedalekim zasięgu, gdyby coś poszło nie tak. Spojrzałem na
ciebie kątem oka, gdy ty lustrowałaś salę, szukając miejsca, w którym można by
bezpiecznie przysiąść i coś zamówić. W tamtej chwili chciałem rzucić cię w ten
wir spoconych, męskich ciał, jak pisklę na pożarcie rekinów, ale powstrzymałem
się. „Tylko mnie nie zawiedź, Mar. Tylko mnie nie zawiedź. - pomyślałem i
zabrałem dłoń, by podejść i zamówić pierwszy kufel, a tak naprawdę, by zostawić
cię i sprawdzić czy popłyniesz do stolika, czy też zaczniesz tonąć, chwytając
moich odwróconych ramion. Całe szczęście – powiesiłaś płaszcz na wieszaku i
przeszłaś całą długość pomieszczenia z taką gracją, że oczy zebranych utkwione
były w tobie, gdy ja, z dwoma szklankami w dłoniach, również zacząłem szukać
twojej sylwetki. Dałaś sobie radę. Mało tego, w tamtej sekundzie zrównałem się
z całą tą pijaną bandą, bo tak samo jak ona, ja też błądziłem oczami za twym
ciałem. I naraz, przez mgnienie, zostałem pokonany przez własne oczekiwania.
Pomyślałem, że nie po raz pierwszy dzieje się to ze mną, ale przez twój
pryzmat, pierwszy raz to dostrzegam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz