środa, 26 kwietnia 2017

Oni są czymś innym



***
Jasne świa­tła wbi­ja­ły mu się na­tar­czy­wie pod po­wie­ki. Sły­szał ja­kieś stłu­mio­ne głosy, od tonu któ­rych cier­pła mu skóra. Nie wie­dział, co się dzie­je wokół, gdzie się znaj­du­je, skąd te nie­po­ko­ją­ce dźwię­ki. Za wszel­ką cenę sta­rał się chro­nić głowę, ale jego ruchy były mocno ogra­ni­czo­ne.
– Ma­rian…Hgnissk… Ma­rian… – Ktoś na­wo­ły­wał raz za razem. – Ma­rian… Pskisszz… Nie wy­głu­piaj się… Dff­fsss… Nie mo­żesz nas zo­sta­wić…
Mo­no­ton­ne wi­bra­cje prze­wier­ca­ły mu czasz­kę. Bra­ko­wa­ło mu tchu. Całą siłą woli, jaka mu po­zo­sta­ła, pró­bo­wał sku­pić na sen­sie pa­da­ją­cych słów.
– Panie dok­to­rze, czy jest jesz­cze dla niego szan­sa?
– Jego mózg ob­umie­ra. Nic nie mo­że­my na to po­ra­dzić. Pro­ces jest nie­od­wra­cal­ny. Nie­ste­ty, wy­pa­lił się za­wo­do­wo.

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Oni są czymś innym


Wstawiam kolejny kawałek tekstu, licząc już chyba tylko na to, że będę miała odrobinę satysfakcji z konsekwencji.

Ze snu obudziły go niezidentyfikowane dźwięki. Mdławe światło z korytarza obejmowało część łóżka Mariana, pozwalając rozpoznać kilka kształtów – szafki, dwa krzesła, wielkie, wpół zasłonięte okno. Co chwilę zza uchylonych drzwi dochodziły szurania pielęgniarek. Zbliżała się północ, jak wyczytał ze ściennego zegara. Zalała go dala chłodu, bijąca od szyby.
- Pewnie jest nieszczelna – zgadywał, pocierając ścierpnięte dłonie.
- Tyk, tyk, tyk – wskazówki sunęły powoli po cyferblacie. – Tyk…tyk…tyk… - coraz leniwiej, coraz wolniej.
- Baterie się wyczerpały? Możliwe.
- Psssyt! – usłyszał nauczyciel w pewnej chwili i zaczął się nerwowo rozglądać.
- Co? Kto? – odezwał się niepewnie.
- Psssyt!
- Jakie, cholera, psyt? Co się tu dzieje? – kręcił się na łóżku w poszukiwaniu źródła szeptu, ale nic nie dostrzegł. Jedynie zasłonka poruszyła się nieznacznie. Nagle coś zimnego dotknęło jego czoła. Wzdrygnął się i wyskoczył spod kołdry jak oparzony.
- Puk, puk – posłyszał od okna. – Puk, puk.
Przełknął ślinę i zaczął zbliżać się do zewnętrznej ściany. Uchylił ciężki materiał powoli, z ociąganiem.
- Hej, staruszku!
Było ich troje. Unosili się w powietrzu dotykając niemal murów budynku. Postać Andżeli, Piotrowskiego i Malinowskiego otaczała chmura czarnego dymu. Wyłaniali się z niej. Ich ręce wydłużyły się, pokryły napiętymi ścięgnami, a z ust skapywała ohydna maź. Belfer oniemiał, cofnął się kilka kroków i klapnął ciężko na podłodze. W tej pozycji dotrwał do rana.

 

niedziela, 23 kwietnia 2017

Oni są czymś innym


Następnego dnia pan Marian zwlekł się z łóżka wyjątkowo późno. Męczyły go złe sny, w których niewyraźne zjawy wyciągały w jego kierunku szponiaste, zimne dłonie i próbowały pochwycić w swoje objęcia. Odczuwał ból i zawroty głowy, jakby niewidzialna obręcz zaciskała mu się na skroniach.
Poczłapał do łazienki, by ostudzić rozgrzane czoło. W lustrze długo oglądał swoje zmizerowaną postać, próbując doprowadzić się do porządku. Gdy za lewym uchem dostrzegł niewielkie, czerwone szramy, wyglądające na draśnięcia ostrych paznokci, nie mógł w to uwierzyć. Próbował wmówić samemu sobie, że to przypadek, że z pewnością podrapał się przez sen. Z trudem zachowywał opanowanie.
Wychodząc do pracy, przeżegnał się, by nabrać otuchy. Zawinął się szczelnie w ciepły płaszcz, szyję okręcił grubym szalikiem, włożył wełnianą czapkę.
- Izolacja najważniejsza – mruknął cicho.
***
W pracowni było duszno i gorąco. Znajome przedmioty, linijki, tablica, przyrządy pokazowe, przytłaczały Mariana martwotą i obojętnością. Był za słaby, sam jeden na polu bitwy.
- Dzień dobry. Co będziemy dziś omawiać? – zapytał Piotrowski, przyszpilając profesora badawczym spojrzeniem.
- Co? Że jak? – mężczyźnie trudno było zebrać myśli.
- Kończymy ćwiczenie z wczoraj? – podpowiedział mu wzorowy uczeń.
- Ćwiczenie? Aaa, tak, oczywiście – plątał się nauczyciel.
Po czterdziestu pięciu minutach gehenny, podeszli do niego z wyszczerzonymi zębami. Wyglądały na większe i ostrzejsze, niż pamiętał.
- No, nie będziemy się chyba bawić w kotka i myszkę, co? – zapytał Malinowski. – Lepiej, byś nie narobił szumu. Ostrzegamy cię.
- Słuucham? Nie rozzumiem – zająknął się Marian.
- Myślę, że rozumiesz doskonale. Trzymaj gębę na kłodkę, dobrze ci radzę.
Spoglądał na wychowanków, na ich młode buzie, pod powierzchnią których poruszały się nieokreślone kształty, zmieniające ich delikatne rysy. Tego nie mógł dłużej znieść. Osunął się na krzesło, łapiąc się za serce z desperacją.
***
Leżał pod kroplówką. Dostał leki i zalecenie, by unikać stresowych sytuacji. Miał zostać w szpitalu na obserwacji przez kilka dni. Koledzy z grona pedagogicznego zmartwili się nagłym atakiem, przysłali kwiaty i kartkę z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Oddelegowani do odwiedzin – matematyczka i biolog, roztkliwiali się nad biednym, samotnym kawalerem, który nie dba o zdrowie. Marian nie mógł tego słuchać.
- Ale wy nie pojmujecie powagi sytuacji – wybuchnął wreszcie. – To nie ludzie, coś zajęło ich ciała! Uczniowie są nawiedzeni, opętani! Sam nie wiem. Czy tylko ja to widzę?
- Mówiłem, żeby przyszedł katecheta – burknął biolog z udaną powagą. – Ja ze swojej strony mogę zaproponować jedynie mocniejsze środki farmakologiczne.
Matematyczka wypowiedziała się za to, licząc stopnie schodów prowadzących do wyjścia.
 

czwartek, 13 kwietnia 2017

Oni są czymś innym


Zaczęło się niewinnie. Wszystko, co nas spotyka, dobrego czy złego, zaczyna się zwykle niewinnie. Zmiany były ledwie dostrzegalne. Pan Marian, nauczyciel fizyki z dwudziestoletnim stażem, sprawdzał jak co dzień listę obecności w klasie trzeciej miejscowego gimnazjum. Uczniowie patrzyli ze znudzeniem przez okno, kontemplując zawzięcie kształt liści rosnącego pod szkołą kasztanowca.
- Malinowski! – odpowiedział mu jedynie szelest wertowanych pospiesznie zeszytów. - Malinowski! – podniósł głos zniecierpliwiony belfer.
- Obecny – piegowaty dryblas odezwał się wreszcie z nieudawaną pogardą.
- Milczarek.
- Ughikss – zabrzmiało.
Marian spojrzał na szczupłego wyrostka ze zdziwieniem. Twarz tamtego nosiła oznaki systematycznie przeprowadzanych tortur psychicznych.
- Chyba się przesłyszałem – wytłumaczył sobie.
- Nowak.
- Jestem.
- Piotrowski.
- Gzsisiskh – odbiło się echem od ścian ozdobionych wszelkiej maści wzorami.
Marian wstrzymał oddech. Rozejrzał się uważnie po klasie. Wszystkie oczy skupiły się na nim. Nawet wymalowana, jak modelka z Playboya, Andżelika Zawadzka zaprzestała typowej dla siebie czynności – żucia gumy, i wpatrywała się z uwagą w profesora. Jej tęczówki nabrały dziwnego, metalicznego odcienia, a źrenice były niemal niewidoczne. Podobnych spojrzeń naliczył kilka. Oblicza nastolatków w kilka sekund stały się ciemnoszare. Po plecach mężczyzny przebiegł dreszcz.
Nim dobrnął do końca alfabetu koszula lepiła mu się do pleców. Znajome nazwiska wymawiał z trudem. Wiedział, że obserwują każdy jego ruch, każdy najmniejszy grymas. Wiele kosztowało go przeprowadzenie lekcji o zjawiskach optycznych. Gdy zabrzmiał dzwonek na przerwę, odetchnął z ulgą.
- Panie profesorze? – kilkoro jego wychowanków postanowiło poczekać na niego, odgradzając mu dostęp do drzwi. – Dobrze się pan czuje?
- Ja? Czy dobrze się czuję?
- Nie wygląda pan najlepiej – nie dawali za wygraną.
- Nic mi nie jest. Taaak, wszystko w porządku. Dziękuję wam za troskę – wydukał, chwytając za dziennik trzęsącymi się dłońmi.
W drodze do domu co chwilę oglądał się za siebie. Te dziwne spojrzenia, dźwięki, które wydawali – nie wyobraził sobie tego. A może jednak? Może tracił zmysły? Ciągle jeszcze doznawał zawrotów głowy, gdy przypomniał sobie tę duszną atmosferę, jaka zapanowała w sali lekcyjnej.
 
***
 
Zapadał zmierzch. Niebo pokryło się czerwienią słonecznej agonii. Ostatnie promienie padały na smutne, poszarpane dachy starych, opustoszałych garaży, pośród których walały się połamane skrzynki, dziurawe beczki, kawałki domowych sprzętów. Widok grupki uczniaków w odludnym miejscu nie był niczym niezwykłym. Młodzi zawsze szukają własnych ścieżek, nieświadomi, że powielają schemat.
- Zdradziliśmy się przed nim – powiedział z pretensją Malinowski. - I to w tak głupi sposób, jasna cholera.
- Wyrwało mi się. Przecież nie pierwszy raz dzieje się coś takiego – odparł urażony Milczarek.
- Martwi mnie jego reakcja. Wystraszył się nie na żarty – kontynuował piegus.
- Co z tego? Mało to belfrów doprowadziliśmy do załamania nerwowego? Przecież, co tu dużo mówić, nie mają łatwo. Nawet nie podejrzewają, w czym biorą udział. Może rzeczywiście tak jest dla nich lepiej? Inaczej…
- Musimy mieć go na oku – stwierdziła Andżelika, która do tej pory kamuflowała się najlepiej.
- Masz rację. Trzeba doprowadzić sprawy do końca – zdecydował Malinowski, a dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, przybierając minę młodej uwodzicielki.
- A teraz zajmijmy się tym, po co przyszliśmy. On nie będzie na nas czekał.
Wszyscy zgodnie przytaknęli i stanęli w kręgu, łapiąc się za ręce. Malinowski wyjął nóż, Andżela świece. Ich stłumione głosy wibrowały w powietrzu przyzywająco.

 

wtorek, 11 kwietnia 2017

Oni są czymś innym


Popołudniowy krzyk miasta przygwoździł go do łóżka. Zasłonił wszystkie okna, schował się pod kołdrę i nasłuchiwał. Odgłosy przejeżdżających tramwajów przyprawiały go o palpitacje serca, kroki na klatce schodowej – doprowadzały do rozpaczy. Nawet cichutkie stukanie gołębich dziobów o szybę wydawało mu się okropne. Wsadził głowę między nogi i trząsł się w oczekiwaniu na śmierć.
O szóstej przyszła pani Jola. Dzwonek do drzwi wyrwał go z trwożnego naprężenia. Ogromnym wysiłkiem woli wyczołgał się spod przykrycia i otworzył jej. Byli umówieni, ale dla pewności długo przyglądał się jej przez judasza, zadawał pytania, na które tylko ona potrafiła odpowiedzieć. Nie mógł stracić czujności nawet na chwilę.
- Dzień dobry, panie Marianie. Jak się dziś czujemy? – zapytała protekcjonalnie, po czym zlustrowała wnętrze mieszkania. – Widzę, że nie najlepiej. Brał pan leki?
- Leki? A co mi po lekach? Przecież oni są wszędzie, na pewno wkrótce mnie znajdą. Znajdą i wyssą mózg – jęknął żałośnie mężczyzna.
- Kto ma wyssać panu mózg? – zapytała z udawanym zainteresowaniem.
- Jak to kto? Przecież tyle razy powtarzałem. Te straszne bestie, potwory, diabły w ludzkiej skórze. Moi… UCZNIOWIE – jego głos załamał się na ostatnim słowie, a w szeroko otwartych oczach pojawiły się łzy.
 
 

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Próżne żale


Nagły dźwięk dzwonu przeszył jej umysł. Jego wibracje rozeszły się po ciele, wprawiając każdy mięsień i ścięgno w stan trwożnego napięcia. Śnieg skrzypiał pod ciężkimi buciorami, krok za krokiem. Formowane nimi wgłębienia tworzyły ścieżkę, dobrze widoczną nawet po zmroku. Korzuch pachniał sianem i wilgocią, teraz również słodkim potem. Za zakrętem wiecznie zapłakana wierzba rozcapierzyła łysawe witki, bo przecież nie ma już takich drzew na żadnym z zakrętów, przynajmniej tak jej się wydawało. Wieczny smutek ma w sobie coś heroicznego i poddańczego zarazem.
Podeszła pod sam las, który o tej porze roku jest namiastką cmentarza. Wszystko tu spało, między konarami wiało pustką i melancholią. Pod zbutwiałą korą i na wpół zgniłymi liśćmi wygrzebała niedużą jamę. Ułożyła w nich kosteczki, jedna obok drugiej, ciasno, skrupulatnie. Dziwiła się, że było tak cicho, jakby uroczyście. Wcale nie chciała słyszeć własnego oddechu, przyspieszonego od wysiłku. Spojrzała na swe zabrudzone ręce. Pod paznokciami mokra ziemia potworzyła czarne obwódki.
- Żona grabarza musi nieustannie szorować dłonie – pomyślała praktycznie.
***
Kość o kość się ociera. Nóż ślizga się po ścięgnach, twardych, oblepionych białawą błonką. Resztki zaschniętej krwi wyciera w fartuch, jak przystało na dobrą gospodynię. Zagląda do spiżarni, cuchnącej pleśnią. Nigdy nie miała serca do tego, by utrzymywać tu należyty porządek. To pomieszczenie zawsze kojarzyło jej się z bezgłośnym rozkładem. Odłożyła kosz z pociętymi równo kawałkami mięsa i zamknęła drzwi na skobel.
Nim przyszedł wieczór, wpadła w popłoch. Zupa wrzała na palenisku, po izbie rozchodził się zapach ziół, kapusty, zasmażki i ciepłych oparów domowej strawy. Pies zaczął ujadać zaciekle, a po chwili wnętrze futryny zalał wielki cień.
***
Było już południe, gdy usłyszała gdakanie przepłoszonych perliczek. Wiedziała, co to znaczy. Chwyciła miotłę i stanęła za węgłem.
- Aua, nie bijcie – wyjęczał chłopak od Frączków, pocierając czerwieniejący kark.
- Znów zachciało ci się darmowych jajek, łobuzie? Niedoczekanie twoje – wrzasnęła Zuzanna, próbując znów się zamachnąć.
- Da pani kilka? Taki jestem głodny – skamlał kilkuletni wyrostek.
- Nie dam? A mnie ktoś daje? – zapytała z drwiną kobieta. – Niech ci matka z ojcem dadzą. Od tego są.
- Przecież wie pani, że nie dadzą, bo sami nie mają. A nawet jakby mieli, to wolą na wódkę przetracić – tłumaczył się.
- Co z tego, że wiem? Mam cię karmić?
- Ja tak tylko mówię – dziecko opuściło głowę z rezygnacją, a Zuzannie po raz pierwszy zrobiło się go żal. – Chodź. Dam ci miskę kartofli. Ale nie myśl sobie, że będziesz się u mnie stołował – powiedziała oschle.
Od tamtej pory przychodził prawie codziennie. Machał łyżką szybko, jakby się bał, że zaraz zabiorą mu sprzed nosa talerz. Kobieta spoglądała na płową grzywkę, zasłaniającą mu oczy, gdy pochylał się nad stołem, dziwiąc się, że coś spod niej widzi. Doszła do wniosku, że i tak jest mu wszystko jedno, byleby się najeść, nim dostanie po głowie. Jadł w pośpiechu, gotów podskoczyć do góry na dźwięk otwieranych drzwi, czy skrzypnięcie podłogi.
- Dostawał w skórę nie raz – pomyślała Zuzanna, ale to przecież nic nadzwyczajnego na wsi. – Każdy dźwiga jakiś krzyż. Człowiek nawet nie wie, ile może wytrzymać.
***
Samotność rani do szpiku kości. Mijają dni, miesiące i lata, a samotna stagnacja przetrąca kolejne kręgi w kręgosłupie, przygniata do ziemi. Zuzanna szybko przestała być młoda. Nie miała na to czasu. Została sama z małym gospodarstwem, gdy wojna zabrała jej rodziców. Chłopcami nigdy się nie interesowała. Nauczona samodzielności przez ojca, który chciał mieć syna, od dzieciństwa przyuczała się do wszelkich prac – rąbania drewna, koszenia trawy, wstawiania wyłamanych ząbków w grabiach. Cięższe obowiązki, jak oranie i redlenie pola, za niewielką opłatą wykonywał sąsiad. Pomagał wielu we wsi, przecież nie każdego stać było na konia i solidny pług.
Każdy jej dzień wyglądał podobnie, wstawała skoro świt, rozpalała pod kuchnią, wstawiała wodę i ziemniaki dla kur, zlewała pomyje dla świń, przerzucała siano dla krów, potem je doiła. Izbę sprzątała późnym rankiem, najpierw bardzo starannie, z upływem lat, coraz pośpieszniej, bo po co, w końcu jej dom zaczął przypominać obejście starego kawalera. Gdy nastawiała obiad, była już zmęczona. Nie przyrządzała niczego specjalnego, wystarczyły jej gotowane kartofle z okrasą, byle zjeść coś ciepłego. Resztki wynosiła psu. Popołudniami szła do lasu po suche gałęzie, które taszczyła po śniegu w wielkiej płachcie. Latem najmowała kogoś z wozem, by przywieźć większe chojaki. Popołudnia schodziły na drobnych naprawach sprzętów, wieczory na cerowaniu wysłużonych ubrań i rozdzielaniu słodkiej i kwaśnej śmietany.
Jeszcze niekiedy patrzyła w niebo, słuchała odgłosów z dalekich przestrzeni, wiatru znad pól, dźwięków zapadającej w sen wioski. Wiedziała, że poddała się zbyt szybko. Wsiąkła w tę jątrzącą się bylejakością okolicę i rutynę zachowań, bez protestu. Chyba nie potrafiła być z ludźmi, tak po prostu, wolała zamknąć się w sobie, na cztery spusty, na amen, bez dostępu powietrza. Zapominała z wolna, jak wydobywać z sobie głos, dobierać słowa, odpowiadać na zwykłe pytania. Umierała każdego dnia, chwiejąc się jak podcięte drzewo, spychając w najciemniejszy kąt wszystkie te trwożne – a gdyby…
Przeczuwała jego nadejście. Dostrzegała znaki dużo wcześniej, nim się zjawił – poukładane w dziwne konstrukcje szczapy drewna, nerwowe gdakanie kur, pod którymi znalazła kukułcze jajo, rozsypany wokół domu popiół. Oczekiwała go niecierpliwie, choć domyślała się, że kiedy przyjdzie, wszystko się zmieni.
***
W kościele było tylko kilka osób. Wybrała dzień powszedni i popołudniową porę, żeby nie natknąć się na zwyczajowy korowód cieni – ładnie ubranych, z przyklejoną maską wysublimowanej, czy raczej wystudiowanej, niedzielnej świętości. Gdy włożyła palce do święconej wody, coś jak ukłucie przeszyło jej dłoń. Cofnęła ją szybko i oblizała krople krwi.
Świece ustawione przed ołtarzem rzucały na wnętrze słabe światło. Ten rozmodlony półmrok zdawał się odłączać duszę od ociężałego ciała w rejony, gdzie istniała tylko ludzka wina. Jej wina. Oczy ukrzyżowanego Chrystusa przewiercały ją na wylot, jakby nie istniała żadna bariera, żadna ściana, mur, okowa, poza którymi mogłaby się schować. Bo nie istniała. A jej dusza była brudna, zaniedbana i godna politowania. Ale nie było w niej skruchy. Był za to żywy gniew.
***
Był wynędzniały i nosił łachmany. Zwykły chłop ze wsi – ze skrzywioną od mrozu twarzą, z niedopałkiem w ustach, w człapiących gumofilcach.
- Co jest na obiad? – zapytał po prostu, jak gdyby był tu od zawsze. Może rzeczywiście tak było?
- Jak zwykle, kartofle ze skwarkami – odpowiedziała tonem, który zbyt wyraźnie przypominał tłumaczenie się.
- Musisz się bardziej starać, opraw mięso – rozkazał, rzucając pod jej nogi jakieś niezidentyfikowane ochłapy. – Przyjdę za kilka dni. Bądź gotowa. To dopiero początek. Przyuczę cię – obiecał na odchodne z szyderczym grymasem ust.
***
Leżała na podłodze nie mogąc się ruszyć. Skrobiny z ziemniaków rozsypały się po całej powierzchni, otaczając jej postać symboliczną aureolą. Słyszała jedynie powolne tykanie zegara i bzyczenie wszechobecnych much. Gdzieś za oknem nadal trwało życie, zwyczajne i bezsensowne, jak co dzień. Nie miała już sił, by walczyć. Nie chciała już walczyć. Chciała poddać się temu, zrobić coś naprawdę, nim ujdzie z niej cała wiara, pokruszona, okaleczona niemocą.
Obudziła się zlana potem. Czuwała do świtu. Wiedziała już, że musi nakarmić przybysza.
***
Romek pomógł jej poukładać szczepy drewna pod szopą, napoić krowy, przegrabić siano. Łaził za nią jak źrebak za kobyłą przez godzinę, czasem dwie, a potem znikał. Policzki mu się zaokrągliły, skóra nabrała zdrowego wyglądu, zyskał krzepę. Ale płochliwy był tak samo jak wcześniej. Nieraz widziała czerwone pręgi na jego szyi, nadgarstkach, podbite oko czy rozciętą wargę.
- Ojciec cię sprał? – zapytała, gdy syknął głośno, próbując ostrożnie włożyć łyżkę w pokrwawione usta.
Spojrzał na nią z ukosa, zaczerwienił się i kiwnął głową. Wbił wzrok w talerz.
- Ten twój stary to nicpoń i leń. I jeszcze na dziecku się wyżywa. A matka nie broni cię przed nim?
- Matka? – wymówił Romek niepewnie. – Czy mnie broni przed ojcem? – przegryzał te myśl razem ze skwarkami, jakby jadł je pierwszy raz w życiu. – Nie, nie broni. Sama też potrafi przyłożyć, jak nie ma już co pić. Albo śpi. Albo… - zawahał się, czy warto wspominać co robi matka z sąsiadami, by zarobić pieniądze, więc nic nie powiedział.
- Nie masz lekko, mój mały – skwitowała, zamyślając się, skąd się jej wzięło to „mój mały”.
Romek zesztywniał cały, napiął się jak struna, a po chwili jego plecy poczęły lekko drżeć.
Następnego dnia już nie przyszedł, choć wyjątkowo nagotowała cały gar bigosu. Zuzanna miała jak najgorsze przeczucia. W nocy prawie nie spała. Gdy tylko zmrużyła oczy, śniły jej się koszmary – krople krwi, skrzypiące przeraźliwie deski podłogi, pokrytej strzępkami skóry. Patrzyła na siebie samą, jakby z góry, spod powały, jak leży na tej podłodze i nie może się ruszyć.
***
Pokazał jej, gdzie zakopać ich kości. Był większy, bardziej okazały niż zapamiętała. Zresztą nigdy nie przyglądała mu się uważnie, nie śmiała. Ułożyła gnaty starannie, na starej płachcie, tak, by przypominały krzyż, choć Frączkom było już wszystko jedno. Potem splunęła na nie z odrazą. Nie każdą świętość trzeba traktować dosłownie. Teraz to wiedziała. Wbiła szpadel w ziemię i przykryła wszystko grubą warstwą piachu, kępki trawy zostawiając na koniec. Tylko z bliska widać było różnicę.
- Za kilka dni trawa się rozrośnie – pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem.
Gdy skończyła, jego już nie było. Ostry zapach spalenizny rozwiał się po kilku minutach. Jedynie dłonie ciągle miała brudne, ale z tym pogodziła się już wcześniej.
Zaniosła kwiaty na grób chłopca. Te same, które rosły nad rzeką. Lubił tam chodzić, puszczać łódki z kory, ganiać kaczki, marzyć o lepszym losie. Na prostym nagrobku wyryto kilka liter. Zuzanna patrzyła na nie z mieszaniną gniewu i rezygnacji. Zaczął padać deszcz.
- Próżny żal – wyszeptała ni to siebie, ni to do zachmurzonego nieba. Jej słowa rozsypały się, jak ziarno oddzielone od plew.
Wieczorem wyszorowała dokładnie podłogę. W miednicy wypełnionej mętniejącą wodą odbiło się czyjeś oblicze.