Sine
cienie ścieliły się na jego wychudzonych żebrach. Ranki zawsze były najgorsze.
Spod porzuconego, pierwszym uniesieniem dnia, prześcieradła wystawały jego
zwiotczałe członki. Niemalże czuł jak umiera, starał się walczyć o każdy
oddech, choć przecież jeszcze wieczorem wydawało mu się, że takie życie nie ma
sensu. Studiował własną niemoc, wcielał się w nią coraz intensywniej i czulej,
odszukując w niej nadrzędny motyw swego istnienia.
Miał
napiętą skórę. Żaglami rozłożone płaty białawego okrycia kości emanowały w
półmroku upiorną podobizną zwłok. Miały fakturę roztopionej świecy. Zwisały,
gdy opadało mu ramię, gdy niezdolny był już nawet okryć się, cuchnącym starym
potem i wczorajszym płaczem, ręcznikiem. I jakby w obronnym odruchu, znów
przymknął powieki, z całych sił, jak potrafił najmocniej.
-
To ja - powtarzał w myślach – To moje ciało. Jak to możliwe? Jak to się stało?
- Przecież nie chciał skakać, namówili go. On tylko bał się ich drwin, ich
odrzucenia.
Żaden
z nich nie przyszedł go odwiedzić. Oni żyją, planują swą przyszłość, kochają,
nienawidzą, marzą. A on? On jest. Jedynie jest.
W
południe szeroko otworzył oczy, wytrzeszczył je, łapiąc wyostrzonym spojrzeniem
całą bladość czterech ścian, które przytrzymywały jego odruchy
antyprzestrzenne. Zbliżały się do niego odrapane, schorowane emalie,
przygważdżały do zmiętej poduszki. Powoli uczył się siebie, bojąc się wciąż,
codziennie tracąc wcześniejsze złudzenia, odpychając wszelkie myśli, które
zakotwiczały o tamto życie. Otworzył usta, zachłysnął się powietrzem jak ryba
porzucona przez morze, drgnął. Walczył. Nadął się, aż cały poczerwieniał, niby
ze wstydu jakowegoś, ostatnim odruchem wolnej woli, siły, która nie pozwalała
mu tak rozpaczać, oderwał od siebie całą aparaturę.
Jedna
łza zalśniła na nieruchomej rzęsie. Jedna ona żegnała się z wykrzywionym
grymasem policzkiem chłopca. Okno pobielało, powiększyło się do rozmiarów
nieba. Spłynęło na niego lekkim całunem światła. Mocno objęło. Uniosło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz