Kolejne takie spotkanie
dawnego przyjaciela, niby przypadkiem idącego tą samą ulicą, przy której opierało
się tyle popękanych, zmurszałych murów, przypomniało mu, że nadal jest tylko
sobą, nadal spaja i koncentruje swój własny świat w imię stałych reguł, jakie
zaszczepiono mu „przy okazji” zaprzeszłych już spraw wpisanych w biografię.
Jakie to niesłychane –
w uszach grzmiał śmiech konieczności – zostać skazanym na bycie wyłącznie sobą.
Wyrywał się spod jarzma
bez przekonania, no bo co mogłoby to zmienić i jak? Wyrysował się takiego,
nakreślił już dawno. Teraz powielał jedynie utarte schematy. Sprawiało mu to
niemalże fizyczny ból – ta niemożliwa oczywistość, to pokonanie autentyczności
swoją kreacją.
I pomyślał, że w pewien
sposób jego „wątek” stał się liną – poręczą, która z początku go prowadziła,
lecz teraz niebezpiecznie okręciła się wokół szyi. Jeszcze nie był pewien czy w
epilogu wyjaśni się sens tego przypadkowego istnienia, ale samo dochodzenie do
takiego momentu, tak wyraźne jak pedantyzm maszynopisu, wydawało mu się i było
zaczątkiem końca.
Gdy kolejny raz
spojrzał w lustro – dostrzegł rząd określających go wyrazów, zaczepionych w
nietypowych miejscach przypisów. Układały się w logiczną całość, zbyt logiczną
– i to przerażało go najmocniej.
A jeszcze przecież nie
tak dawno dokładał, ujmował, meandrował pomiędzy znaczeniami poszczególnych
słów, szukał złotego środka lub, wręcz przeciwnie, szalonych, epatujących
wulgarnością, skrajności. To wtedy rzeczywiście sam o sobie stanowił. Właśnie
wtedy.
Teraz
jego miarowe kroki, nawyki, przyzwyczajenia, stałe zachowania, takie
przewidywalne, korelujące z oczekiwaniami innych – wszystko czym był, stało się
płytkie.
Życie
i literatura – te dwa bieguny egzystencji projektowały jego postać. Rozdzierały
i mieliły nieustanie, nie pozwalały na swobodny oddech. Granice miedzy nimi
zatarły się i przestały wystarczać. Nie wiedział już nawet czy były potrzebne,
ale chyba wolał by były – tak dla zachowania dystansu, podtrzymania priorytetów,
o których już zapominał.
Ale
tyle pamiętał jeszcze – było kilka ważnych kwestii – niewątpliwie były takowe.
Relatywizm, metafizyka w kontekście pisania, egzystencjalizm – jego przejawy
rzucone na papier w drwinie filozofii, takaż niewyrażalność, tu i tam, wszędzie
wkoło, w środku, estetyka – no bo jak inaczej – wartościowanie piękna,
psychologizacje, bliżej natury, prawdy… Wszystko to posegregowane i opisane, poukładane w starych kartonach. A
jednak z czasem wymieszały się, wyszły poza kontury zużytych ołówków, zlepiły w
jedno – tworząc obłą bryłę, której powierzchnia stwardniała i przestała
przepuszczać światło słoneczne, jego świeżość. Już nie potrafił formować z niej
elastycznej masy skojarzeń, uniesień, wzlotów.
Może
i było ich dwóch – przypuszczał - on jęczący nad kartką papieru w niemocy
twórczej – autor oraz ten wszędobylski narrator, który odbierał mu pewność
siebie, szydził z jego wahań, bezproduktywnych zamyśleń i skrupułów. Może i
tak.
Ale
skoro tak było, to wszak, nim złączą się w jedno – poprzez czas, poprzez
historię, ten proces, jaki wiąże wizje literackie, pozostaną sobie obcy – obcy
jak obca może okazać się ta druga twarz człowieka, którego wydawałoby się tak
dobrze znamy.
Więc
nim wymazał ostatnie zdanie, nim wyrzucił zakurzone pudła do wielkiego
kontenera za domem, nim zaadresował kopertę
ze skryptem, który miał trafić do redakcji, sięgnął po rękojeść broni,
pozostawioną w bezładnych palcach, i ułożył ją na biurku obok butelki wódki i
papierosów bez filtra. Postanowił jeszcze raz spróbować jak smakuje życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz