Bywały dni, kiedy Glenda nie mogła znieść własnego
ciała. Rzucała w kąt czytaną właśnie książkę i chodziła po swym małym
mieszkaniu potrącając ze złością meble, które wchodziły jej w drogę jakoby
naumyślnie. Wielce zirytowana przestawiała bibeloty, wprowadzając
nieuzasadniony zamęt. Przy tym wszystkim czuła, że musi zorganizować całe
wnętrze na nowo, choćby nic nie znalazło już własnego miejsca, a zawieszone w
próżni, bo przecież bałagan to też pewnego rodzaju próżnia, trwało na przekór,
ułagadzającym wszystko i wszystkich, normom.
Gdy całe otoczenie nabrało już kształtu, jaki
zadowalał oczy Glendy, ta siadywała zmęczona na progu drzwi balkonowych, brała
do ręki szklaną popielniczkę, do ust wkładała papierosa, i zaciągała się mocno
gorzkim dymem, starając się odsunąć na dalszy plan natrętne myśli o pluciu na
ulicę. A przecież wcale nie było to takie łatwe. Wymagało wręcz niebywałego
hartu ducha.
Nie pluję po fajkach :)
OdpowiedzUsuńA w ogóle?
OdpowiedzUsuńA w ogóle, w ogóle nie pluję! Zdecydowanie.
OdpowiedzUsuńRozbroiłaś mnie tym tekstem koncertowo. Bo ja też nie pluję, a musisz wiedzieć, że hartu jako takiego, a zwłaszcza ducha nie posiadam. :)
OdpowiedzUsuńWidocznie masz inny powód. A ja nie wiem, czemu nie pluję - mam ochotę. Ogromną ochotę.
Usuń