Nie
jestem sobą, nie jestem tobą, aczkolwiek niekiedy, przez krótkie mgnienie,
przeczuwam, wydaje mi się, że na którejś z płaszczyzn rzeczywistości mógłbym
być i jednym i drugim, może nawet jestem, ale zawracając z rubieży nadąsanych
rojeń znów gubię tę pewność. Nie jestem sobą, odbijam się od lustra nie
rozpoznając twarzy w nim ujrzanej jako swojej własnej. Mógłbym być... dumam
sobie i odpływam w marzenie. Ale zaraz wątpliwości nastręcza myśl, że skoro nie
mogę być sobą, co wielu ludzi uznałoby za właściwe i naturalne, takie właśnie bycie
sobą, jasna rzecz, to jakże mógłbym być kim innym, to niedorzeczność,
trudniejszy stopień tej samej jak dla mnie niemożności. Za to tym więcej czuję
ciężar cielesnej powłoki, jaką rozpoznają mijający mnie ludzie, ja też ich
rozpoznaję (zazwyczaj), jako coś nadzwyczajnego w sensie mało pozytywnym.
Powłoka ta stanowi o mnie w wizualnym aspekcie społecznym, ludzkim,
kulturalnym, statystycznym, ekonomicznym, itd. itd., ale nie jest w stanie
ulokować mnie w takiej konfiguracji, która przysporzyłaby mi choć odrobinę
asymilacji w tych okolicznościach, nieco więcej skuteczności w doznaniu
realności, jaka ciągle, nieustannie wymyka się mojemu pojmowaniu, odczuciu,
uświadomieniu i zrozumieniu. Stan, który od biedy nazwać mogę - poczuciem
bezpośredniego związku z rzeczywistością, jest moim marzeniem i utrapieniem jednocześnie,
czymś, co mnie zatruwa, gdyż zdaje mi się odległe, ale gdyby naraz spadło na
mnie niczym olśnienie i dopust, nie wiem jak miałbym dalej oddychać, po prostu
nie wiem. Oto więc egzystuję na granicy cienia, w zawieszeniu między dwoma
biegunami kuli, może mydlanej bańki, wypośrodkowany, wolny od przeciwieństw (to
błogie oszustwo, ale niech tam), ukryty sam w sobie, dotykany przez kartkę, na
której zapisuję siebie i oferuję tej chwili domniemanego istnienia jakiś
element, jakąś cząstkę dręczącą mnie i stanowiącą (o) mnie. I jakie
paradoksalne, szalone wręcz jest tu znaczenie, fakt niezaprzeczalny, że
przecież posiadam ciało, skórę, ścięgna, kości, głowę, to łatwiejsze do
zaakceptowania, kończyny ruchome i wszelkie te funkcje, snu, ruchu, odżywiania,
trawienia, cała ta gospodarka organizmu, bliska mi i daleka, praktyczna i
niedorzeczna, lawina nieporozumień, namacalna a obca biesiada żywotności.
Dusza
płochliwa uwięziona w skorodowanym ciele, które wciąż łaknie doznań
przewrotnych, lewitowania pośród zmysłów, dotykania nieistniejących brzegów
pragnień. Jaskinia, mroczniejsza niż zwykle, o rozmiarach dwóch rąk, ust
wypełnionych śliną i ostrymi kłami chcącymi gryźć i przeżuwać każdy kęs
istnienia, każdą minutę i jej przemiany. Nie chcę być złym człowiekiem, poddać
się temu lękowi każącemu krążyć nad padliną, by w odpowiednim momencie rzucić
się na nią i nasycić trzewia. Chcę mieć opokę, wiarę w to, że nie muszę pić
krwi żywych istot aby samemu przetrwać nawałnice czasu, każdego dnia, każdej
godziny. Gdzie podziała się pewność, że jest na co czekać, że przyjście
zapowiedzianego dokona się kiedyś, odwróci bieg, zawróci nas znad krawędzi,
jaka nas przyzywa i otumania wonią leniwej ułudy?
Człowiek nie może zrozumieć samego siebie bez Chrystusa.
OdpowiedzUsuńByć może, ale nie utożsamiam ufności wiary z wiedzą.
Usuńtzw. wiedza również jest rodzajem ufności, że istnieje w niej zgodność myśli z rzeczywistością, co z kolei jest bardzo ciekawą definicją prawdy wg św. Tomasza z Akwinu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!