...Każdego niemal ranka budzi mnie delikatny zapach, który,
choć wydaje się tak dobrze znany i trudno pomylić go z jakimkolwiek innym,
przez wszystkie lata mego życia pozostał niezidentyfikowany. Pomyśleć by można,
że zapachy w znanych swych właściwościach, nie posiadają raczej takich cech,
które mogłyby przyprawić osobnika rodzaju ludzkiego o nagłe przebudzenie, i
możliwszym staje się wytłumaczenie, iż mam do czynienia z jakowymś sprzężeniem,
koalicją dwóch czynników, z których to jeden faktycznie budzi mnie ranną porą,
a pozostałością po nim jest owa nieokreślona woń. Natura człowieka, jak
powszechnie wiadomo, nieskora jest do narzucania sobie nadmiaru wątpliwości, a
przez to, że takową naturą i ja dysponuję, nie od razu przyszło mi do głowy, by
zastanowić się nad pochodzeniem tegoż zapachu. W pewien właściwy sobie sposób
przyjęłam go jako coś naturalnego, pojawiającego się systematycznie, coś, co
wtopiło się w krajobraz codziennych wrażeń zmysłowych, nie zakłócając swym
istnieniem względnej harmonii mego życia. Po prostu, otwierając oczy i z wolna
przeciągając się, by nabrać poprzez ten rytuał sił niezbędnych do podźwignięcia
jarzma egzystencji, wtykam zdecydowanie nos w poduszkę, która w tej właśnie
chwili wydziela ledwie wyczuwalny aromat, zawierający w sobie resztki snu,
rozkoszne lenistwo młodości, odrobinę czułości i obietnic na kiedyś, a przede
wszystkim cierpką gorycz opuszczenia, groźbę jakiejś utraty przyprawioną czymś,
co z daleka jest jasną, wilgotną plamką, a z bliska - porzuconą niedbale łzą. I
kiedy zaczynam się nad tym wszystkim zastanawiać, to dochodzę do wniosku, że
przyczyna tej, przyprawionej polnym kwiatem, chwili, może być tylko jedna -
przecież co rano odchodzisz, by zostawić mnie samą, z nikłym zapachem twoich
przymkniętych powiek, bo przecież nadal muszę jakoś oddychać... I właśnie wtedy
się budzę. I, o dziwo, udaje mi się zaczerpnąć tchu... żyć dalej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz