Zbliżyli
się do siebie na skutek splątania wątków. On mały i niewyraźny, ona chaotyczna,
wyemancypowana, z ostrym makijażem oczu. Oboje mieli po kilka stron życiorysu,
choć wiadomo przecież, że czytelnictwo zamierało, a realia życiowe wtykało się
najchętniej pomiędzy stare gazety z czasów PRL-u.
Ale
spotkali się wreszcie na stronie siedemdziesiątej ósmej, aby paść sobie w
ramiona z głęboko ukrywaną niechęcią, by zmylić odbiorcę, przekonać, że oto ma
przed sobą kolejną ambitną książkę traktującą o tragicznej miłości.
Ona
udawała płochą nimfę, eteryczne monstrum rodem z niemego filmu, wyblakłą
bardziej niż była w istocie – wszak nadal miała swoje na wpół złowieszcze
zamiary zostania pełnokrwistą bohaterką prozy awangardowej, niekoniecznie
kobiecej, na tyle jeszcze pozwalał margines (błędu).
On
się już tak mocno nie określał. Gubił się niekiedy między wersami,
zakropkowanymi z systematyczną precyzją dzięki sile woli autora, który nie
pozwalał sobie na porzucenie powstałego konceptu. Zmyślał siebie pedantycznie,
ale widać było, przecież wystawało zza liter nieraz i pół wyrazu twarzy, że
męczy go całe to zamieszanie i najchętniej ukazałby się zdumionym molom
książkowym już na samym końcu, na ostatniej stronie, w zgrabnie, elegancko
skrojonym opisie stroju z epoki, w której panowie nosili dumnie cylinder lub
melonik, i koniecznie drewnianą laskę z mosiężną rączką.
Ale
nie było mu dane. Niespełniony pisarz ugniatał natarczywie lepką masę jego
postaci, łapał strzępy cech, unoszące się nad pokratkowaną kartką papieru,
zamazywał mu usta niebieskim, żelowym długopisem, żeby chociaż staroświeckim
piórem, wypełnionym mażącym się tuszem, ale nie – nowoczesność nie miała
litości nad koneserem wielkiej literatury – wszędzie wkradała się tandeta i
fałsz.
Toteż
spoglądali na siebie z odrazą. Zwłaszcza ona, jak to kobieta, a on czuł się
irracjonalnie winny, jak to mężczyzna.
W
trakcie gorących scen łóżkowych dominowała trująca niezręczność, więc udawali,
że są gdzie indziej – może właśnie dlatego spływały one niemożliwą do opisania
sztucznością, wymuszeniem zachowań.
Gdy
zbliżali swe usta, ona imitując pocałunek – gryzła go boleśnie w dolną wargę.
Potem nakładała pończochy, czarne pantofle z czerwonym podbiciem i wychodząc
trzaskała drzwiami.
On
zanurzał twarz w poduszkach i wdychał zapach bycia pojedynczą postacią – tu miały
nastąpić opisy subtelnych refleksji, wzrost uczuciowości mężczyzny opuszczonego
przez kobietę, zraszanie stronic wielozdaniową, rozciągłą apoteozą zranionych afektów,
rozpasanych udręk.
A
tymczasem ten pan zasypiał najzwyczajniej w świecie, wreszcie pozostawiony w spokoju,
bezpieczny. Zapominał nawet o nabrzmiałej, pulsującej wardze.
Ale
nazajutrz zza papierowego horyzontu wyłaniała się znowu ona. Przynosiła we
włosach woń nikotyny i posmak zwietrzałego alkoholu na skórze – zwiastun, iż
autor poczuł się znużony swoja pracą i niepewny jej rezultatów. To z kolei oznaczało dla nich zwiększenie
wysiłków. Nie mogli być pewni nawet swej pierwotnej konstrukcji – wszystko mogło
się wydarzyć – wchodziły w grę histeryczne poprawki, powikłania, rozbudowa
przestrzeni ich świata.
Nużące retrospekcje
zostały wykreślone. Wykoślawione z pasją litery rozniecały jakiś paranoiczny
niepokój i… tak, błysnął wreszcie nóż.
Przerażeni
pochowali za siebie ręce. Ona zrobiła taki ruch, jakby chciała wleźć pod
kanapę. Żadne z nich nie było na to przygotowane…
Kobieta opanowała się
pierwsza – no przecież jeśli nie chwyci ostrza, sama zginie. Któreś musi zdobyć
się na odwagę, zostać sprawcą. Wyciągnęła szczupłe ramię w kierunku narzędzia
zbrodni, szła powoli, jakby zastanawiając się, analizując przebieg przyszłych
zdarzeń. Nim dosięgła stołu, padła ciężko na dywan. Jej stopy zadrgały
konwulsyjnie a usta poruszyły się grymasem ryby wyrzuconej na brzeg.
Wytarł
rewolwer i wsunął jej w palce. Chciał jeszcze splunąć na podłogę, widząc do
czego doprowadzają oczekiwania innych, siedzących w wygodnych fotelach,
czytelników, ale się powstrzymał. Nie powinien przecież zostawiać po sobie
śladów.
Podszedł
do kredensu i ze skrzypiącej szuflady wyszperał gumkę i korektor. Wymazał
wszystkie akapity zdradzające jego istnienie. Przewracając ostatnią kartę,
uśmiechnął się z satysfakcją.
Następnego
dnia rękopis trafił do siedziby redakcji.
Nikt nigdy nie
dowiedział się jakie były powody samobójstwa głównej bohaterki.
I
kto tak naprawdę wymyślił tę przejmującą opowieść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz