Robiłam
to od dawna. Nie pamiętam już kiedy to się zaczęło, może tkwiło we mnie od
początku, tylko szukało ujścia i jedynie musiałam uświadomić sobie, że wchodzę
w życie tamtych z całym natręctwem podglądacza, potajemnego obserwatora.
Potrafiłam
odróżniać już każdy dźwięk, zgrzyt, skrzypnięcie, ich natężenie i
powtarzalność. Teraz ona wstaje, wsuwa stopy w ciepłe kapcie, powłóczy nimi w
stronę kuchni, nastawia wodę. On podnosi się ociężale, siedzi przez chwilę na
brzegu starej wersalki, opiera głowę na rękach, mierzy się z siłą własnej woli,
z koniecznością rozpoczęcia kolejnego dnia.
Potem ona
przynosi mu kawę – ponownie słychać szuranie drobnych, kobiecych stóp w pokoju.
On bierze od niej kubek, kawa jest już posłodzona więc miesza tylko łyżeczką
kilka razy, stuka o ścianki, podchodzi do okna, otwiera je by zapalić
pierwszego papierosa i popić stęchły dym mocną, czarną kawą z cukrem.
Słyszę
jak włącza radio, które napełnia małą kawalerkę niezrozumiałym jazgotem, ale
pozwala im nie rozmawiać. Nie rozmawiają więc, nie opowiadają sobie snów,
nocnych przemyśleń i lęków, planów i nadziei na budzący się dzień. Po prostu
obchodzą się ostrożnie, świadomi swojej obecności jak nieuleczalnej choroby.
Ona smaży
jajecznicę, podczas gdy on idzie pod prysznic. Odgłos spływających po jego
plecach stróżek wody wywołuje we mnie uczucie czułości, zwiększa naprężenie
mojego ciała, które naraz dopomina się o swoje prawa. Wtedy cała staję się
zmysłem słuchu, wstrzymuję oddech i pochłaniam tę ciszę nagiej, męskiej skóry,
oklejonej przezroczystą błoną, taflą, pod którą widzę go, lecz nie mogę
dotknąć.
Po kilku
minutach zakręcane kurki wyrywają mnie z odrętwienia. Zapewne obwija ręcznikiem
szczupłe biodra i człapie mokrymi stopami przed lustro. Stoi tak przez jakiś
czas – najpewniej goli się i bada pobieżnie podkrążone oczy, zarys szczęki,
powiększające się zakola, stan uzębienia. Gdybym była niewidzialna, właśnie
wtedy chciałabym podejść do niego od tyłu i przylgnąć do ociekających
kropelkami, napiętych pleców, wetknąć nos w zagłębienie szyi, otoczyć moimi
bezcielesnymi ramionami szeroki tors i zakotwiczyć dłonie na jego piersi, by
unosiły się wraz z jego klatką piersiową w rytm oddechu.
Wtopiłabym
się w niego i zamarła na krótki moment zastanawiając się czy można żyć tak we
dwoje jakby się było kimś jednym, jakby ta druga osoba wcale nie stanowiła
ciężaru tylko jawiła się jasną smugą w oknie, radosnym podmuchem wiatru,
wyzwolonym z gardła krzykiem.
Ale
przecież mnie tam nie ma, jest ona i on, i to oni muszą mierzyć się ze sobą,
swoim życiem, byciem razem na wyciągnięcie ręki.
Gdy
siadam przy swoim stole, przy swojej filiżance kawy, z mlekiem i
cukrem, czasem z kawałkiem ciasta lub słodkiej bułki, odtwarzam sobie przed
oczami ich codzienność pełną szram, która stała się i moją codziennością.
Wiedziałam już, że byli małżeństwem z kilkuletnim stażem, że nie mieli dzieci,
zdaje się, ona poroniła tuż po ślubie, ale nie potrafili o tym rozmawiać, tak
jak nie rozmawiali o wielu innych sprawach, nie oznaczając ich nawet
etykietkami: „ważne”, „mniej ważne”, „nieistotne”. Mieszkali koło mnie od ponad
roku, oddzieleni cienką ścianą, która nie była wcale przezroczysta, ale
niekiedy, przy odrobinie wysiłku – mogła się taką wydawać.
Przywykłam
już do tego, a raczej uzależniłam się, uzależniłam się od jego obecności tuż za
tą ścianą, ją traktując jako dodatek do niego, bonus, coś zbędnego, w chwili
zamyśleń traktowanego jak tło. Nie przeszkadzała mi – gdy się nad tym
zastanawiałam, dochodziłam do wniosku, że wcale nie pragnęłam być na jej
miejscu, nie chciałabym być nawet sobą na jej miejscu, miejscu przy jego boku –
toczyć tę monotonię, widzieć ją, dostrzegać w każdym okruchu swego istnienia rozczłonkowanego
na dwoje, istnienia doprawionego czyjąś obcością, czyimś niezadowoleniem,
grymasem zniechęcenia.
Nie
miałam przecież żadnej gwarancji, że przy mnie on stałby się inny, stałby się
sobą – poweselał, rozluźnił się nareszcie, określił swe rozmazane kontury.
Wiedziałam jedynie, że kiedy mijaliśmy się na schodach, gdy wracał z pracy a ja
właśnie wychodziłam na zakupy, oboje zwalnialiśmy kroku i bez słowa chłonęliśmy
swoją bliskość, niewymuszoną, prawdziwą, nieskomplikowaną.
I
mijaliśmy się, niespiesznie, lecz jednak zawsze, za każdym razem,
nieodwołalnie, mijaliśmy się w końcu. Mijaliśmy się jak wszyscy inni.
Ponoć
można przyzwyczaić się do pewnego rodzaju smutku. Staje się on wtedy częścią
ciebie, częścią większej całości, która być może rozpadłaby się, gdyby nie
podtrzymywać jej cierpkim spoiwem nostalgii i rozczarowania.
Myślę, że może i lepiej
wpisać się, wpiąć się w jakąś stałość, pewność i niezmienność, nie przestając
marzyć o niespełnialnym, stanąć w bezpiecznej odległości i klatka po klatce oglądać
wyblakłe fotografie zdarzeń, zmięte nieszczęściem twarze, łzy rzucane pod
obojętne stopy. Może tak jest rzeczywiście lepiej. I może właśnie dlatego nie
wierzę w prawdziwą miłość i nadal, niezmiennie, nasłuchuję zza ściany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz