Jestem
sobą, jestem tobą, znów wracam by odnaleźć swoje ciało, jedną ręką obejmuję
lewą pierś, drugą zakrywam oczy, jarzę się w ciemności, wiem to, naprężeniem
skóry odczuwam twój wzrok, odchylam głowę do tyłu byś dotknął ustami mojej
szyi, roztopierzył na niej palce, najpierw dwa, pięć i osiem, odnalazł puls,
wezbraną rzekę krwi, szumiące morze tuż pod wystającym obojczykiem, pod wargą
syczące powietrze, pod powietrzem niknący lęk, że nie zrozumieliśmy się od
początku a jednak kontynuowaliśmy tę wymianę zdań, niedopowiedzeń i umartwień,
kazań na górze, między kraterem pępka a jasnym znamieniem na udzie,
obezwładnialiśmy kilka kłamstw dnia, chrzciliśmy ponownie swoją oazę pośród
gór, pierwszym dotykiem, muskaniem niby pajęczynową serwetą ciepłem wnętrza
dłoni, odkryciem, że nie jesteśmy tu sami, że gdzieś tam są inni ludzie, tak
samo do nas podobni jak my do nich, choć może, może nie całkiem, może oni nie
widzieli siebie tak samo jak my.
Ja,
mała ulicznica, jak nazywałeś mnie w żartach, gdy chciałeś w jednej chwili
zedrzeć ze mnie ubranie, rzucić na tapczan, lub odcisnąć na ścianie jak woskową
pieczęć, ja, ciemne oczy i żywe usta, oddające przysługi miłości, choć to nie
zawsze ma właściwą nazwę, czasem udaje kakaowe cukierki, słodkie na zewnątrz, w
środku ciemne i drażniące przełyk. Jestem jak taśma magnetofonu, wijąca się,
odgrywająca parę taktów do tańca, rysowana mechanicznymi igiełkami, aż do
rozstroju jelit, aż do poczucia nonsensu, choć może to akurat jedno nie
opuszczało pola mojej szaleńczej walki o ciebie.
Ja,
zwyczajna i nadzwyczajna, zależnie od pogody i zjedzonego w łóżku śniadania,
zaczynającego się od gorącej kawy i myśli, że gdybyś tu był, to powiedziałbyś
cześć, uśmiechnął się połową twarzy wystającej znad poduszki, popchnął ręką,
zrób mi kanapkę, podaj papierosy, jak mi się nic nie chce, a poza tym w nocy
zabierałaś mi kołdrę i ten najprzyjemniejszy sen, w którym też byłaś, ale jakaś
taka smutna, bo padał deszcz, twój kot gdzieś zniknął między kubłami śmieci, a
ty stałaś tak i mokłaś, mieszałaś łzy z żalem nieba, tak umiesz się idealnie
wmalować w pionową linię oddzielającą chmury od ziemi, tak zawsze mnie
przytłaczasz swoim liryzmem bez słów, za to ja...ja mogę jedynie patrzeć i nie
psuć tej chwili wzruszeń koloru stali, melancholii.
Ja,
odgarniasz moje włosy, całujesz w nos, w policzek, gryziesz w ucho, ale to
wciąż jestem ja, więc milkniesz, zamykasz oczy i już cię nie ma. Nie ma cię
przy mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz