Zdeklarowanym kocim ruchem czarna,
miękka plama cienia zastrzygła uszami, odbierając kolejne sygnały
z, tylko-jej-znanego, POMIĘDZY. Rozciągając lśniący aksamit,
ślepiami bez dna i bez kresu otchłanią zmysłów – zwierciadełek
wieczności ulotnej chwili, wprowadzała w trans całe,
niedzielno-leniwe pomieszczenie, schłodzone, wstydliwie unoszącymi
się, zapachami przypalonej ryby i taniego cygara. Poza galaktyką
czterech ścian jakieś inne przestrzenie jazgoczą codziennym
harmiderem niezliczonych absurdów, czołgających się jak beznogi
pająk poza kusząco leczniczą barierą małego balkonu,
udekorowanego wciąż nieludzko przemokniętymi liśćmi, przywianymi
spod wczorajszego nieba, może przez wiatr, a może przez głuchy
płacz samotnej dziewczyny z naprzeciwka. W każdej sekundzie, kiedy
owo-coś przemykało się wzdłuż ścian, pokrytych pomarszczoną i
poobdrapywaną tapetą w trudne do zidentyfikowania hieroglify
(takiej, nowatorskiej, a skomplikowanej badawczości tychże,
idealnie błogo jest poddawać się w zbyt-długie poranki,
najlepiej, acz niekoniecznie, jesienne, ewentualnie gorąco-letnie,
zważywszy na nadmiar, ciągnącego się jak smoła czasu, co jest
niewątpliwie stanem nie tyle nieprzyjemnym, jakkolwiek tym również,
lecz przede wszystkim demaskującym naganne cechy charakteru
znajomego nam z lustra człowieka, który to jegomość stracił na
tyle powagę swych trzydziestu-iluś tam lat, iż pozwala sobie na
doznawanie takich upojeń (nie)wolnością chwili, porzucając
stanowczo szczytne postulaty (nie)swych ambicji), ścigły potomek
kilku żywotów zapisywał na swym łukowatym grzbiecie
nowo-przywleczoną skądś tajemnicę. Kąt jego spojrzenia
rozrysowywał geometryczne wzory, pierwiastki i elipsy, wpadał
gdzieś za skrzynię starej szafy i wskakiwał na mokry od
skroplonej, ręcznikowej pary, parapet. Tytanowa, w swej ucieczce
przed światem, szyba zadrgała momentem rozentuzjazmowanego lęku,
który po wielokroć zabraniał jej patrzeć przez siebie samą
wyraźniej, niż było to konieczne, by się nie potknąć o własne,
śmiesznie-niepewnie stąpające (szklane) stopy. Odbiciem, słuszniej
wizualnym niż kiedykolwiek, rozlała się na oknie jaśniejsza łuna,
przypominająca odblask woskowej świecy. Zrobiło się jakoś tak
uroczyście, a porażająco spokojnie. Cichy szmer przeskoczył z
palca na palec. Mały trzask zatlił się iskrą, z pomieszaniem
podstawowych funkcji fizyki. Jeśli choć raz zanurzysz nos w
naelektryzowaną innym wymiarem sierść kota, zrozumiesz.
kocie drogi... spróbuj zabronić :)
OdpowiedzUsuńAni myślę! Uwielbiam!
OdpowiedzUsuń