Jest taka planeta bez słońca. Zimna i
gorąca na przemian. Skamieniała i płynna. Jest, istnieje w
galaktyce pradawnej, zagubionej pośród zachłannych kursów
wieczności. Za gwiazdą poranka płacze co dzień, świtem i
zmierzchem nowych stworzeń, barwnych łun, mgieł – ludzi.
Na ziemi, czarniejszej, bardziej
błotnistej niż zwykle, wymierzam następną odległość mych stóp.
Zmęczone dźwiganiem mnie buty skomlą pod ciężarem gatunkowym.
Wzdycham głośno. Wilgotna para opływa moje napięte skronie.
Zajęczy tętent serca po raz kolejny rozgania natrętną ciszę.
Rozglądam się, prorokując bielmem swych źrenic bladość dnia.
Przepoczwarzam się jak zwinna jaszczurka, ale tylko na tę jedną
sekundę wytrwania pod piętnem wzroku entego przechodnia. W żywiole
taniego, przetrwalnikowego kłamstwa rozkoszuję się rozdwojeniem
jaźni. Katusze umartwienia zostały gdzieś za zapomnianym zakrętem.
Tam daleko, tam, gdzie została cała niewinność i śmiech,
policzone chwile, paciorki różańca, zastygły w dłoniach
opuszczonej matki (natury). Tu. Tu owijam się szczelnie
przemokniętym płaszczem, wdycham stęchło parujący materiał,
który odciska się na mojej skórze niczym wrząca pieczęć, niczym
obłąkańczy stygmat.
Zostałam, porzucona na brzegu (między)
morza. Poraniona. Rozbita.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz