Skupiam się nad słowami, które co rozpędzą się bez
kontroli żadnej po kartce papieru, rozpoczną marsz niezłomnych, odwiecznych
wedle swego prawa pierwszego, zapisanego ponoć gdzieś w starej księdze –
odzwierciedleniu chwil początku, zachłyśnięcia się byciem i czasem, naraz
przystają, uparte i nijak nie dadzą się wlec dalej, a jeśli nawet z mozołem je
prowadzę, ukazują nie tylko upór ośli ale i takiż wdzięk. Rzucam więc zaraz
wszystko, a wściekłość odbiera mi całą radość z wcześniejszych potyczek. I chcę
i boję się, przede wszystkim niezmiernie lękam się, że już nigdy nie wróci
pierwsze rozumne westchnienie, pierwszy akapit złączony ideą z pierwiastkiem w
mej duszy, pragnący uwolnić się, utrwalić, przemienić w coś na kształt materii,
cudu obrania w formę, choćby najlichszą.
Coś
mi się nieustannie wymyka, przeczuwam to i grzęznę z tą myślą w nawale
wątpliwości. Jeszcze raz będę musiała wyzbyć się siebie by do siebie powrócić.
Zrzucić cały ciężar, jaki przygważdża mnie do ziemi, do gruntu coraz bardziej
lepkiego, z dnia na dzień, jak to możliwe? Wali się wokół mnie to, co miało
unosić pod sklepienie z cennego kruszcu. Jest tam, tyleż twarde, bo jak nie
obić nieraz boleśnie głowę od nadmiaru wzniosłości takich, co i anielsko
zwiewne, bo nie uchwycisz ni całości ni cząstki nawet. Tylko śnisz na jawie,
marzysz całym sobą by powrócić znów na właściwą ścieżkę, skoro tylko
przeczujesz właściwą, tak, jakby istotnie to było możliwe.
Gdzieś
popłynąć w tym nurcie wypada znowu. Dać się otoczyć marom i natchnieniom. Są że
tu? Czy przebłysk światła zza chmur był jeno złudą, iluminacją cienia
przewrotnego, demona, który skusić chciał postacią piękniejszą, wytworniejszą,
upragnioną? Przy mnie ten chochlik stoi, bliski i daleki, mój i nie mój, we
mnie jak kochanek zastyga kulminując pragnienie, by zaraz opuścić i wprawić w
melancholie, w tęsknotę za obietnicą spełnienia. Dwie istoty otoczone mrokiem,
i nic rozróżnisz czy wdziera się on do środka jak dym palący, czy z twego
wnętrza pochodzi właśnie, wylewa się strumieniem, wrzącą lawą topiącą wszystko
co wokół, realne ponoć, ale zaraz zmiażdżone, strawione na twoich oczach, byś
nie rozróżnił już żadnej pierwotnej, odmiennej części tego, co było przecież
prawdziwym, dla innych może, światem.
Ale
nic to. Upadamy i wstajemy bo tak nauczył nas ten, co godność człowieka
wymieszał z pokorą, by nieraz, na swej drodze krętej, kamienistej, nie odróżnić
pierwszej od drugiej, by trwać poprzez wichury i zamiecie, by sprzyjać swojej
słabości w walce z żywiołami i śmiechem pokoleń tak samo lżonych i odchodzących
w niepamięć, proch unoszony z wiatrem.
Zatem
jestem tu teraz, prowadzę dialog z sobą, przekonuje siebie raz jeszcze, że na
tej pustyni musi znaleźć się łyżka wody, choć jedno mgliste przyrzeczenie raju,
choćby jego przedsionka, choćby
wskazówka, że warto podążać za dniem, za godziną, tą chwilą, która mnie
stwarza, definiuje, sprawia, iż mimo całego rozczłonkowania właśnie teraz, na
nowo, staje się kompletna i cała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz