Moja twarz nie jest tak napuchnięta jak ostatnio.
Właściwie wcale nie jest tak źle. Można nałożyć korektor i trochę pudru – nie
będzie widać wielkiego, ciemniejącego już krwiaka pod okiem. Gorzej z lekką
opuchlizną, ale kto będzie się przyglądał proporcjom mojej twarzy? W sumie nic
wielkiego się nie stało. Zupełnie nic.
Nie
ma sensu robić tragedii tylko dlatego, że znowu się pokłóciliśmy. Scenariusz
zawsze przebiega podobnie. Danny wrócił do domu nad ranem, chyba. Nie czekałam
na niego, położyłam się spać. Z doświadczenia wiem, że zdenerwowanie,
pretensje, działają w takich momentach na moją niekorzyść. Jesteśmy wolni, mówi
on, choć przecież razem od jakiegoś czasu, więc nie robimy sobie wymówek z tak
nieistotnego powodu jak zasiedzenie się w barze, kilka drinków więcej. Szkoda
tylko, że to nie wszystko, nie o to chodzi, ale może o to, sama nie wiem, zupełnie
niewiele przekraczam czasem granice, ale zawsze w końcu ją przekraczam, nie
mogąc znieść niepewności.
Obudziłam
się, gdy słońce zaglądało już zdecydowanie do naszego maleńkiego pokoiku. Do
moich pleców, jak każdej nocy teraz, tulił się on. Spał ciężko, a z jego
wpółotwartych ust unosił się mdlący zapach przetrawionego alkoholu. Cieszyłam
się, że wracał, znowu był przy mnie, obejmował mnie jak tonący koło ratunkowe.
To taka nasza zabawa, gra zmiennych reguł – ratowałam go po każdym sztormie, a
potem sama starałam się, długo i namiętnie, starałam się ze wszystkich sił, by
nie opaść na dno, słaba, bezsilna, wyczerpana niemal do cna. Burze przetaczały
się przez nasz prywatny świat często i zostawiały po sobie zgliszcza, z których
musieliśmy ponownie budować jego kształty. Ale nie próbowaliśmy, nie chcieliśmy
tego zmieniać. Jedynie trwaliśmy wpółprzytomni, znajomi sobie i obcy, w
zależności od dnia, od okoliczności, od współrzędnych tymczasowego celu.
Tego
dnia spostrzegłam na jego przegubie starty niemal numer telefonu. Odwróciłam
się, by popatrzeć na śpiącą twarz, która tyle razy mnie uspokajała beztroskim uśmiechem,
ale tym razem wywołała falę agresji. Gotowałam się do ataku, niczym zagrożone
zwierzę. Dolna warga Danny’ego była przekrwiona od nadgryzienia. Lubił to –
chwile miłosnej furii, dzikiego szału, kończące się w łóżku, zaimprowizowanym
naprędce na pole bitwy.
Uderzyłam
z precyzją, na jaką w pierwszej chwili było mnie stać. Następne ciosy padały
już bezładnie, nie wyrządzając mu większej szkody. Zerwał się z pościeli, nie
rozumiejąc o co mi chodzi, lub może, nie przejmując się tym zbytnio. Złapał
moje nadgarstki i pociągnął mnie pod siebie. Szarpałam się i gryzłam, walczyłam
o zachowanie resztek godności. To co chciało ze mnie wyskoczyć to ból,
obezwładniający wszelkie zmysły, odbierający rozsądek i opamiętanie. Nie znałam
innego sposobu na zagłuszanie go, choć bijatyka częściej przynosiła
rozgoryczenie niż ulgę.
Spalałam
się znowu, a on doskonale o tym wiedział, chciał tego, bym płonęła tu przy nim,
nie mogąc zagasić fali żalu, cierpienia, udręki. Odepchnęłam go z całych sił,
których przecież miałam niewiele, ale zanim dobiegłam do kuchni i chwyciłam za
nóż, Danny złapał mnie za włosy i popchnął na ścianę. Wpadłam na drewnianą
szafkę i stoczyłam się w dół, na podłogę. Przez chwilę zabrakło mi tchu i łez.
Nim podniosłam oczy, poczułam, że stanął nade mną w pozie triumfu. Gdy schylił się
i podniósł mnie za koszulkę, stałam się już bezwolna. Było mi wszystko jedno.
Wpiął
się w me usta mocno i natarczywie. Oparł plecy o meble i otoczył mymi nogami
nagi brzuch. Gdzieś ulotniło się całe powietrze. Znów zmusił mnie bym oddychała
jego skórą, nim całym. Przecież chciał mnie uszczęśliwić. Zaciągnęłam się tym
zapachem, doznając kolejnej klęski. Przykryłam naszymi ramionami ropiejącą
zgorzel serca. Jeszcze dziś omiotę wzgardzonym spojrzeniem twarz widoczną w
lustrze. Może jutro nauczę się płonąć bez niego. Może podpalę ten stos, na
którym codziennie zostaję złożona w ofierze. Może jutro uda mi się odnaleźć w
tej gmatwaninie instynktów i pocałunków ognia, lub wreszcie zgasnąć, nie
lękając się ciemności przynoszącej chłód. Może…
Doskonałe opowiadanie.
OdpowiedzUsuńRozterki moralne oplatają nas nieustannie jak węże dusiciele.
Mamy arsenał możliwości oraz rekwizyty mogące rozplątać te duszące węzły.
W,,Podciętych skrzydłach''Aleksy Tołstoj wręcza Maszy rewolwer,pada przypadkowy strzał..martwy Prytykin osuwa się na dywan..na drugi strzał do siebie zabrakło Maszy sił.
Dziękuję za miłe słowa i zapoznanie się z tekstem. Żadna to rewelacja, ale mówi o kilku trudnych emocjach, skomplikowanych relacjach, wszak nie wszystko co dotyczy miłości można znaleźć w komediach romantycznych.
Usuń