sobota, 26 października 2013

Zmysł wzroku


Była kompletnie ślepa. Nie zorientowałem się od razu, że poruszające się nerwowo źrenice nie skupiają światła, nie reagują na nie. Była niewidoma, pozbawiona jednego z najważniejszych zmysłów. Dla mnie oznaczało to przewagę. Zbiegłem na dół po schodach, pewien, że nie zdoła pokonać trzech pięter z taką szybkością jak ja. Nie ma szans dogonić mnie w tych okolicznościach (okoliczności - czyli kręte schody i moja decyzja, że zbiegnę po nich co sił w nogach).
Pokonując kilka ostatnich stopni, zwolniłem uspokojony. Przystanąłem na parterze, zgiąłem się wpół i oparłem dłonie nad kolanami. Chciwie łykałem powietrze, próbując się opanować przed wyjściem na ulicę. Nie wiem dlaczego przyszło mi to do głowy, ale uznałem, że lepiej nie zwracać na siebie uwagi nienaturalnym zachowaniem. Nigdy nie wiadomo, kogo się spotka przemierzając osiedlowe chodniki. Cały czas miałem wrażenie, że jeśli ktoś mnie dostrzeże w bardziej lub mniej bezosobowym tłumie, doniesie na mnie, a wolałem nie narażać się na bliskie spotkanie jej po raz drugi.
Nieprawdopodobne zdaje mi się teraz, że nigdy nie doceniałem zmysłu wzroku, tego, że mogłem patrzeć na świat do woli i odwracać głowę, gdy coś mi się nie podobało. To było łatwe, naturalne. Nigdy nie pomyślałem, że mógłbym cos zmienić, zareagować, stać się bardziej odpowiedzialny za siebie i za to jak wygląda moje otoczenie. Mój mały prywatny świat, pełen okruchów i niesprecyzowań – pełna dowolność, Hyde park.
Nawet nie pamiętam o co właściwie chodziło. Nigdy nie byłem wzorem do naśladowania, ani pod względem ogólnoludzkim czy tzw. społecznym, ani, tym bardziej, prywatnym. Już jakoś tak się stało, że miałem własny kompas moralny, tak mi się wydawało, i używałem go dość swobodnie, czasem, gdy było mi z tym wygodnie, wrzucałem go gdzieś na dno szuflady, by znów wydobyć stamtąd w dogodnej chwili. Albo i nie. No cóż, nie będę się z tego tłumaczył, nie ma to najmniejszego sensu. Niemniej jednak zdawało się, że żyłem tak jak większość ludzi – ja przynajmniej nie dostrzegałem między nimi a mną wyraźniej różnicy. Ktoś jednak widocznie uważał inaczej. I w taki oto sposób odnalazła mnie ona – by nie opuścić już odtąd, śledzić mnie na każdym kroku, prześladować w dzień i w nocy.
Było to uciążliwe, doprawdy. Wymagało ode mnie cierpliwości i dystansu. Nie jestem pewien czego od niej. Nie do końca rozumiem zasady według jakich funkcjonowała, ani tego czym się w zasadzie zajmuje, celu jej egzystencji, poszukiwania takich jak ja (jak ja? Może zupełnie innych, może to głupia pomyłka, co ja w ogóle widziałem?). Mam tylko niejasne przeczucie, że jest tu z mojego powodu.


Jej twarz się zmienia. Raz jest szarym i beznamiętnym obliczem starszej kobiety, to znów rumianą buzią małej dziewczynki, która bawiąc się beztrosko – dajmy na to – skacząc na skakance, naraz zatrzymuje się, tężeje – jakby czegoś nasłuchiwała. Jej oczy robią się wtedy wielkie, ciemnie i właśnie niewidzące. Ręce naprężają się by w przezroczystym powietrzu dokonywać pierwszych prób zaciskania ma wyimaginowanej krtani. Jeszcze tym razem jest ona wyimaginowana, to tylko fantom. Jak będzie jutro? Miałem jak najgorsze przeczucia.
Mimo wszystko starałem się żyć względnie normalnie. Wstawałem przed południem, z beztroskim pragnieniem zapalenia pierwszej fajki. Przechadzając się po mieszkaniu przyglądałem się porzuconemu wieczorem (lub nad ranem) bałaganowi, marząc nieśmiało o nieopatrznie wetkniętej miedzy pozostałe butelki i puszki tej, która się jakimś cudem uchowała nie otwarta. Jeśli nic nie znalazłem – zapalałem drugiego papierosa, próbując przetrwać pierwsze fale lekkich mdłości (zdarzały się przecież o wiele gorsze), ból głowy i oczu (te również mogły być silniejsze, wiem, jakby to wyjaśnić – z własnego doświadczenia). Ok. trzynastej dzwoniła ona – nie wiem po co. Spokojnie mogła poczekać do wieczora. Chyba, że się umawialiśmy na wcześniejsze spotkanie – nie pamiętam, nie obchodzi mnie to o tej porze dnia. Kilka słów przyswajam, przytakuję, obiecuję, że później na pewno, chyba iż nagłe żądania wprawiają mnie w złość – wtedy rzucam słuchawką i niecenzuralnym słowotokiem, w którym ona występuje pod kilkoma określeniami (nie wszystkie są adekwatne, ale przecież właśnie o to chodzi). Nie mam wyrzutów sumienia, bo cenię sobie swoją niezależność – czy, jak to mówią, przestrzeń życiową. Jutro i tak zadzwoni znowu, albo jeszcze dzisiaj, gdy przejdzie jej złość. Będzie skruszona, że pokłóciliśmy się o jakieś głupstwo (nauczyła się dobierać wygodniejszą odmianę prawdy do wytłumaczenia zdarzeń – ot, kobieta). Nadal uśmiecham się słuchając podobnych uwag, w jej mniemaniu racjonalnych, wprowadzających w nasze relacje tymczasowy porządek (nic, iż na chwiejnych nogach wprowadza to ulizane bydlę). Nie potrafię się oduczyć tego odruchu – mieszaniny zaskoczenia, niedowierzania i autentycznego rozbawienia.
Dzwoni czy nie, jakoś trzeba zapełnić ten dzień, poczęty dziurą w świadomości. Można wyjść – jeśli jest mróz to nawet dobrze, łatwiej dojdę do siebie. W upał lepiej zostać w domu i chłodzić się czym się da, wodą, lodem, wodą z lodem, piwem z lodem, który można przytrzymywać w ustach, rozgryzać, wyjmować i przykładać sobie do pępka. Można gapić się bezmyślnie w ekran telewizora lub gapić się mniej bezmyślnie, wsłuchując się w komentarze polityczne i klnąc na czym świat stoi. Można spotkać się z kumplami – ale to zazwyczaj oznacza wczesne picie, a w moim wieku, nie mam już przecie nastu lat, lepiej szanować zdrowie, jeśli akurat można się (względnie chce się, bo przecież nie zawsze się chce) wymigać od towarzyskich nacisków.
Znów się zapędzam, a przecież wiem już, że nie wyjdę żywy z tej historii. To z kolei skłania mnie do jeszcze bardziej usilnego opowiadania o sobie, wyrzucania z wnętrza (które jeszcze, całe szczęście jest wnętrzem) kilku celnych fraz, jakie mogą pokrótce mnie opisać, scharakteryzować.  A przy tym, o jasna cholera, coraz mocniej uświadamiam sobie, że nie mam zbyt wiele do powiedzenia. To co ewentualnie pada z moich ust jest tylko przypadkowo skleconym instruktażem prostych czynności, nie wymagających wysiłku, nie obciążonych piętnem mojej i tylko mojej osobowości. Rany, jakże mogłem się jeszcze łudzić? Ona przyszła tu po mnie, by zakończyć wreszcie mój bezcelowy żywot. Czy to prawda, czy po prostu zaczynam panikować? A jej ślepota, widziałem przecież, że nie widzi, a może to ja nie dostrzegam, nie dostrzegałem wcześniej czegoś istotnego? Nie jestem pewien. Nic już nie jest takie jak było.
Ona nadchodzi. Słyszę jak stąpa w ciemności. Żarówka chybocze się nade mną, ale dalej, poza jej łuną panuje mrok. Muszę co prędzej wybiec na zewnątrz, na świat, taki sam jak zawsze, znajomie bezczelny.
Podnoszę się i nacieram na ciężkie drzwi. W pierwszej sekundzie czuję ulgę i podmuch zimnego powietrza. W następnej odzyskuję ostrość widzenia – tak jest, odzyskuję wzrok.
 Widzę ją doskonale. Stoi naprzeciw mnie. Odchyla głowę i błądzi gdzieś w dali bielmem oczu, zupełnie jak gdyby odnajdowała coś znajomego, utraconego niegdyś. Uśmiecha się i z wolna zaciska palce na mojej szyi. Krztuszę się od tego zaskakującego widoku.

2 komentarze:

  1. Ulala...!
    Urbi nam się rozpisała pięknie, tyle tylko, że teraz będę się bała zasnąć, żeby nie poczuć tych palców...;-o

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, sama się boję i zawsze ta pisanina taka powierzchowna, horrory to nie moja działka jednak ;)

      Usuń