sobota, 26 października 2013
Zmysł wzroku
Była kompletnie ślepa. Nie zorientowałem się od razu, że poruszające się nerwowo źrenice nie skupiają światła, nie reagują na nie. Była niewidoma, pozbawiona jednego z najważniejszych zmysłów. Dla mnie oznaczało to przewagę. Zbiegłem na dół po schodach, pewien, że nie zdoła pokonać trzech pięter z taką szybkością jak ja. Nie ma szans dogonić mnie w tych okolicznościach (okoliczności - czyli kręte schody i moja decyzja, że zbiegnę po nich co sił w nogach).
Pokonując kilka ostatnich stopni, zwolniłem uspokojony. Przystanąłem na parterze, zgiąłem się wpół i oparłem dłonie nad kolanami. Chciwie łykałem powietrze, próbując się opanować przed wyjściem na ulicę. Nie wiem dlaczego przyszło mi to do głowy, ale uznałem, że lepiej nie zwracać na siebie uwagi nienaturalnym zachowaniem. Nigdy nie wiadomo, kogo się spotka przemierzając osiedlowe chodniki. Cały czas miałem wrażenie, że jeśli ktoś mnie dostrzeże w bardziej lub mniej bezosobowym tłumie, doniesie na mnie, a wolałem nie narażać się na bliskie spotkanie jej po raz drugi.
Nieprawdopodobne zdaje mi się teraz, że nigdy nie doceniałem zmysłu wzroku, tego, że mogłem patrzeć na świat do woli i odwracać głowę, gdy coś mi się nie podobało. To było łatwe, naturalne. Nigdy nie pomyślałem, że mógłbym cos zmienić, zareagować, stać się bardziej odpowiedzialny za siebie i za to jak wygląda moje otoczenie. Mój mały prywatny świat, pełen okruchów i niesprecyzowań – pełna dowolność, Hyde park.
Nawet nie pamiętam o co właściwie chodziło. Nigdy nie byłem wzorem do naśladowania, ani pod względem ogólnoludzkim czy tzw. społecznym, ani, tym bardziej, prywatnym. Już jakoś tak się stało, że miałem własny kompas moralny, tak mi się wydawało, i używałem go dość swobodnie, czasem, gdy było mi z tym wygodnie, wrzucałem go gdzieś na dno szuflady, by znów wydobyć stamtąd w dogodnej chwili. Albo i nie. No cóż, nie będę się z tego tłumaczył, nie ma to najmniejszego sensu. Niemniej jednak zdawało się, że żyłem tak jak większość ludzi – ja przynajmniej nie dostrzegałem między nimi a mną wyraźniej różnicy. Ktoś jednak widocznie uważał inaczej. I w taki oto sposób odnalazła mnie ona – by nie opuścić już odtąd, śledzić mnie na każdym kroku, prześladować w dzień i w nocy.
Było to uciążliwe, doprawdy. Wymagało ode mnie cierpliwości i dystansu. Nie jestem pewien czego od niej. Nie do końca rozumiem zasady według jakich funkcjonowała, ani tego czym się w zasadzie zajmuje, celu jej egzystencji, poszukiwania takich jak ja (jak ja? Może zupełnie innych, może to głupia pomyłka, co ja w ogóle widziałem?). Mam tylko niejasne przeczucie, że jest tu z mojego powodu.
Jej twarz się zmienia. Raz jest szarym i beznamiętnym obliczem starszej kobiety, to znów rumianą buzią małej dziewczynki, która bawiąc się beztrosko – dajmy na to – skacząc na skakance, naraz zatrzymuje się, tężeje – jakby czegoś nasłuchiwała. Jej oczy robią się wtedy wielkie, ciemnie i właśnie niewidzące. Ręce naprężają się by w przezroczystym powietrzu dokonywać pierwszych prób zaciskania ma wyimaginowanej krtani. Jeszcze tym razem jest ona wyimaginowana, to tylko fantom. Jak będzie jutro? Miałem jak najgorsze przeczucia.
Mimo wszystko starałem się żyć względnie normalnie. Wstawałem przed południem, z beztroskim pragnieniem zapalenia pierwszej fajki. Przechadzając się po mieszkaniu przyglądałem się porzuconemu wieczorem (lub nad ranem) bałaganowi, marząc nieśmiało o nieopatrznie wetkniętej miedzy pozostałe butelki i puszki tej, która się jakimś cudem uchowała nie otwarta. Jeśli nic nie znalazłem – zapalałem drugiego papierosa, próbując przetrwać pierwsze fale lekkich mdłości (zdarzały się przecież o wiele gorsze), ból głowy i oczu (te również mogły być silniejsze, wiem, jakby to wyjaśnić – z własnego doświadczenia). Ok. trzynastej dzwoniła ona – nie wiem po co. Spokojnie mogła poczekać do wieczora. Chyba, że się umawialiśmy na wcześniejsze spotkanie – nie pamiętam, nie obchodzi mnie to o tej porze dnia. Kilka słów przyswajam, przytakuję, obiecuję, że później na pewno, chyba iż nagłe żądania wprawiają mnie w złość – wtedy rzucam słuchawką i niecenzuralnym słowotokiem, w którym ona występuje pod kilkoma określeniami (nie wszystkie są adekwatne, ale przecież właśnie o to chodzi). Nie mam wyrzutów sumienia, bo cenię sobie swoją niezależność – czy, jak to mówią, przestrzeń życiową. Jutro i tak zadzwoni znowu, albo jeszcze dzisiaj, gdy przejdzie jej złość. Będzie skruszona, że pokłóciliśmy się o jakieś głupstwo (nauczyła się dobierać wygodniejszą odmianę prawdy do wytłumaczenia zdarzeń – ot, kobieta). Nadal uśmiecham się słuchając podobnych uwag, w jej mniemaniu racjonalnych, wprowadzających w nasze relacje tymczasowy porządek (nic, iż na chwiejnych nogach wprowadza to ulizane bydlę). Nie potrafię się oduczyć tego odruchu – mieszaniny zaskoczenia, niedowierzania i autentycznego rozbawienia.
Dzwoni czy nie, jakoś trzeba zapełnić ten dzień, poczęty dziurą w świadomości. Można wyjść – jeśli jest mróz to nawet dobrze, łatwiej dojdę do siebie. W upał lepiej zostać w domu i chłodzić się czym się da, wodą, lodem, wodą z lodem, piwem z lodem, który można przytrzymywać w ustach, rozgryzać, wyjmować i przykładać sobie do pępka. Można gapić się bezmyślnie w ekran telewizora lub gapić się mniej bezmyślnie, wsłuchując się w komentarze polityczne i klnąc na czym świat stoi. Można spotkać się z kumplami – ale to zazwyczaj oznacza wczesne picie, a w moim wieku, nie mam już przecie nastu lat, lepiej szanować zdrowie, jeśli akurat można się (względnie chce się, bo przecież nie zawsze się chce) wymigać od towarzyskich nacisków.
Znów się zapędzam, a przecież wiem już, że nie wyjdę żywy z tej historii. To z kolei skłania mnie do jeszcze bardziej usilnego opowiadania o sobie, wyrzucania z wnętrza (które jeszcze, całe szczęście jest wnętrzem) kilku celnych fraz, jakie mogą pokrótce mnie opisać, scharakteryzować. A przy tym, o jasna cholera, coraz mocniej uświadamiam sobie, że nie mam zbyt wiele do powiedzenia. To co ewentualnie pada z moich ust jest tylko przypadkowo skleconym instruktażem prostych czynności, nie wymagających wysiłku, nie obciążonych piętnem mojej i tylko mojej osobowości. Rany, jakże mogłem się jeszcze łudzić? Ona przyszła tu po mnie, by zakończyć wreszcie mój bezcelowy żywot. Czy to prawda, czy po prostu zaczynam panikować? A jej ślepota, widziałem przecież, że nie widzi, a może to ja nie dostrzegam, nie dostrzegałem wcześniej czegoś istotnego? Nie jestem pewien. Nic już nie jest takie jak było.
Ona nadchodzi. Słyszę jak stąpa w ciemności. Żarówka chybocze się nade mną, ale dalej, poza jej łuną panuje mrok. Muszę co prędzej wybiec na zewnątrz, na świat, taki sam jak zawsze, znajomie bezczelny.
Podnoszę się i nacieram na ciężkie drzwi. W pierwszej sekundzie czuję ulgę i podmuch zimnego powietrza. W następnej odzyskuję ostrość widzenia – tak jest, odzyskuję wzrok.
Widzę ją doskonale. Stoi naprzeciw mnie. Odchyla głowę i błądzi gdzieś w dali bielmem oczu, zupełnie jak gdyby odnajdowała coś znajomego, utraconego niegdyś. Uśmiecha się i z wolna zaciska palce na mojej szyi. Krztuszę się od tego zaskakującego widoku.
Przywilej istnienia
Przywileje rozdane zostały dawno temu, zbyt dawno, by jeszcze ktoś to pamiętał. Żyjemy, umieramy i przechodzimy dalej według tych samych reguł, które wpisane zostały w istnienie świata przy pierwszym jego tchnieniu. Nikt i nic nas od tego przykazania nie uwolni, choć ponoć już ktoś próbował. Być może kiedyś jeszcze powróci i rozsądzi godnych i niegodnych wiary, jaką ocalił, jaką starał się raz jeszcze wskrzesić w ludzkich sercach. Wiarę w miłość, która jest wszystkim – doskonałością i pełnią.
czwartek, 17 października 2013
Kilka chwil
Rozmywam się w niebycie, jak dobrze,
jak błogo, jak cicho. A jednak czuję, że jest mnie tu więcej niż
gdzie indziej, gdzieś z oddali, gdzieś za mną, za lewym uchem,
słyszę delikatny szept własnych myśli. Czegoś chciałam, o czymś
zapomniałam, coś przestało mieć znaczenie w tej chwili, ale wiem,
że wróci, zawsze wraca, zawsze jest.
Kilka chwil po przebudzeniu
dochodziłam do siebie, próbowałam rozpoznać kształty dnia,
znajome szare barwy, skrzypienie ciężkich drzwi, smak pierwszego
papierosa. Nie trwało długo przypomnienie sobie przebiegu
prozaicznej czynności zagotowania wody, choć nie było to żadną
oczywistością. Z wolna dopadała mnie świadomość istnienia.
Jeden łyk, drugi, słodko, gorzko, słono. Kawa i kilka cierpkich
łez. No tak, rzeczywistość. Dzień dobry.
środa, 16 października 2013
Kaprysy wieczorną porą
Nie tak łatwo zrezygnować, przestać
się szarpać, poddać się woli wszechświata, ciągle
niezrozumiałej i kapryśnej. Pod koniec dnia, choć zmęczenie
narosło i zniekształciło twarz grymasem zniechęcenia, ciągle nie
chcę, nie mam ochoty przestać się łudzić.
wtorek, 15 października 2013
Chroniczny stan nieobecności
Tamte wspomnienia wyciąga dziś niby z
dna studni. Choć wyraźnie na pewien subiektywny sposób, stały się
płowe i nijakie w odniesieniu do wszystkiego, co bezpośrednio nie
dotyczyło jej samej. Były niczym sen, który śniła półprzytomnie,
z wyrzutem do świata utkanym na kształt cichego jęku.
Tego dnia była mniejsza niż zwykle.
Skurczyła się jeszcze bardziej, jak zawsze, gdy robiła coś wbrew
sobie, a tak po prawdzie, sama musiała to przed sobą przyznać, gdy
się czegoś bała. Postanowiła, że zmierzy się z tym lękiem,
przecież nie miała już dwunastu lat, była młodą kobietą, od
której oczekiwano jednak zachowania pewnych form. Skoro więc trzeba
było powiedzieć kilka słów o mikrofonu, nie wypadało odmówić.
Niewiele do niej docierało nim
przyszła jej kolej. Próbowała ułożyć w głowie parę sensownych
zdań, choć domyślała się, że gdy stanie przed zebranym tłumem,
żadne z nich nie przyjdzie jej z pomocą. Nerwowo obchodziła własne
myśli, co kilka chwil przywracana jawie przez wymuszone oklaski.
Podnosiła wtedy ręce, łączyła się w zachwycie z innymi i
kwitowała to zawstydzonym uśmiechem. W pewnym momencie uzmysłowiła
sobie, że prawie cały czas nerwowo macha nogą. To było dla niej
dość typowe, ale akurat w tym miejscu, wśród tych ludzi, nie
chciała wyglądać na wystraszoną małolatę, która ciągle się
wierci, jakby chciała jak najszybciej uciec. Postarała się
opanować na tyle, na ile to możliwe. Jej niedawnym odkryciem było
akceptowanie swoich słabości, nie było więc sensu oczekiwanie od
siebie niemożliwego. Już nie. Gdzieś poza nią przecież odgrywał
się ten spektakl zamaskowanych układnością twarzy. Tak to
widziała i celebrowała w duszy tę nieprzystawalność.
Z pewnością chybotała się trochę
w niewygodnych, czerwonych szpilkach, z pewnością wzrok miała
nieco nieobecny i obcy. Czytała płynnie, modulowała głos
pogłębiony złowrogo przez głośniki, znała te słowa, wiele z
tych słów, które wymawiała wprawnie, ale gdy jakiś cień zza
okna padł na kartkę, i tak nie śmiała się poruszyć. Kiedy
zerwały się brawa, była zaskoczona. Naprawdę zdumiona. Dziwił ją
fakt, że wywołała u publiczności taką reakcję. Taką czy inną,
w ogóle jakąkolwiek. Przecież jej tam wcale nie było. Nie wyszła
nawet z domu, nie założyła tej nowej sukienki w kwiaty, nie
umalowała ust, nie zrobiła kroku. A więc rozdwoiła się w sobie?
Znów? To jednak nie takie straszne, pomyślała, być dwiema,
trzema, kilkunastoma istotami naraz. Lustrzane odbicie jej twarzy
obdarowało ją pogodnym uśmiechem. Wiedziała, że nigdy nie będzie
już sama. Jeszcze urośnie, zobaczycie.
Nic się nie zmienia, choć zmienia się wszystko
Ona
Czasem witam słońce, lubię wyciągać do niego ręce, czuć jego ciepło na twarzy, połykać blask, mieć nadzieję, że go trochę w siebie wchłonę.
Jestem letnią burzą. Oświetlam niebo gromami, przynoszę deszcz, zostawiam wstęgę tęczy. Nie spotkamy się chyba dziś ani jutro, jesienny wiatr niesie ten rodzaj smutku, który dławi mi gardło.
On
Więc zatańcz z słońcem na wietrze
na tęczowym moście.
Ona
Nie przepadam za taką jaskrawością chwil, gdzieś na granicy cienia będę błądzić, wychylać się
raz w jedną, raz w druga stronę.
On
Chcesz mnie a jednocześnie
odrzucasz... to nas zabije...
Ona
Zapewniam Cię, nie tylko to, nie tylko
to.
On
Więc co jeszcze?
Ona
Co nas zabija? Dekadenckie wątpliwości,
a prócz tego zwyczajna, (bez)namiętna rzeczywistość.
niedziela, 13 października 2013
Przesyt myśli
Emocją skutą lodem jestem, motylem w topornie
ciężkich, betonowych trzewikach, tak o mnie pisałeś, gdy jeszcze słowa mogły
coś wyrazić...
Melancholia młodopolska, ech, nie
widzę tylu barw, za mocno wsiąkłam we współczesność szarą,
kanciastą figurę retoryczną...
Porzucić siebie, by poszukać siebie
innej, niebezpieczne to, może mi się nie spodoba ta nowa ja?
Znów lęk przed przesytem, ile odcieni
może się pomieścić w jednej małej istotce?
Strzępki myśli, ot. Nie potrafię ich
ostatnimi czasy związać choćby pajęczą nicią. Ale bywa i tak,
niech fruwają, to już pora babiego lata chyba?
piątek, 11 października 2013
Sposób na teraźniejszość
I ja rozniecam wszędzie wokół ten chaos ubrań, książek, kartek pokrytych koślawym pismem i papierków po cukierkach. Niekiedy mnie to martwi, lecz nauczyłam się, że miejsce rzeczy to coś niezwykle umownego. Nie przejmuj się, że grzęźniemy w bałaganie, wszak mówi o nas więcej niż słowa, ich porządek i ład. Nie zgubimy się przecież, nie pokryje nas kurz, jesteśmy w ruchu, kierujemy się chwilowym chceniem, pragnieniem, potrzebą. To taki prosty plan "na teraz". Innego nie chcę.
czwartek, 10 października 2013
Rachunek sumienia
Och Emmo, Emmo, jak ja nie lubię takich wyliczanek;) A bo to zawsze takie chwilowe, relatywne, pamięć lubi płatać figle. O ósmej rano, na czczo, przed pierwszym papierosem i kawą zapewne inaczej będzie wyglądać owo zestawienie, a inaczej zupełnie wieczorem, po dwóch kieliszkach wina. I po rozmowie inaczej, i po przemyśleniu głębokim, samotnym, też okaże się, że lista ulubionych pozycji książkowych obejmuje nie te same tytuły. Ale cóż, na "potrzeby chwili" spróbuję coś wymienić... hmmm...
1. Pierwszy "dojrzały odlot" - Franz Kafka, za "Dzienniki", opowiadania, "Listy do Mileny", za powieści zdecydowanie mniej,
2. Julio Cortazar - za wszystko, bardziej i mniej udane, czy to "Egzamin", "W 80 światów dookoła dnia", "Wielkie wygrane"... no wszystko i już,
3. Jak Cortazar to i Jorge Luis Borges, przede wszystkim za "Księgę piasku",
4. No to i Sandor Marai - "Księga ziół", analogicznie;)
5. Milan Kundera - "Nieznośna lekkość bytu",
6. Bohumił Hrabal - nie tak za fabuły dzieł, ale za ten dziwny, niezapomniany klimat,
7. Absolutnie na kolana powaliła mnie "Rozmowa w katedrze" - Maria Vrgasa Llosy, choć nie mam pojęcia, jak odmieniać to nazwisko, nigdy nie spotkałam się, by ktoś tak szalał konstrukcją zdania,
8. Ernesto Sabato - "O bohaterach i grobach" - tu znów niesamowitości, tragiczna miłość, mrok,
9. Nabokow - ale za "Przejrzystość rzeczy", jakoś zwyczajna ta "Lolita" przy jego innych powieściach, polot, wyobraźnia i talent tego pisarza zrobiły na mnie ogromne wrażenie,
10. Totalny odlot - Marek Hłasko, dramatyczny i gorzki, i absolutnie genialny w każdym zdaniu,
11. Olga Tokarczuk - "Prawiek...", "Dom...", ale to z "Grą na wielu bębenkach" nie mogę się rozstać, konstrukcja każdego z opowiadań jest dla mnie mistrzostwem, moim zdaniem to coś w rodzaju podręcznika dla początkujących pisarzy, przynajmniej w "idealnym świecie",
12. Andrzej Stasiuk - na początku olśniewający, później nuży, bo "wszystko już było", ale lubię,
13. Jerzy Pilch - "pić, nie umierać, kolejny kieliszek na stole...",
14. Jose Donoso - "Plugawy ptak nocy" - bo brzydota rośnie w siłę naigrywając się z piękna, które ponoć nie zostawia miejsca na wyobraźnię,
15. No i ten mój "młodzieńczy" Andrzej Sapkowski, a niech tam, jeszcze długo będę go pamiętać.
Chyba miało być 15 pozycji... więcej grzechów nie pamiętam, absolutnie ich nie żałuję, obiecuję poprawę, ale o godzinie 15:30 dnia 10 października nic zmienić nie chcę (choć numeracja i kolejność wyszła sobie sama).
16. Nie jestem pedantką, wcale nie, wręcz bałaganiara ze mnie, ale nie mogłam nie dopisać Sartre'a z jego powieściami - "Mdłościami", "Murem", "Słowami". Był taki czas, gdy też mnie mdliło, więc uciekałam w słowa i sporo z tego zostało mi do dziś.
poniedziałek, 7 października 2013
Zniechęcenie
Jaka literatura? Ja chałturzę tylko, klecę zdania na potrzeby byle jakich projektów. Zapomniałam już siebie taką, jaką próbowałam być, kiedy pisanie było dla mnie drogowskazem, samą drogą, celem, do którego podążałam...
środa, 2 października 2013
Strachy na lachy
Krajobraz i atmosfera wsi, zwłaszcza nocą, sprzyja najdziwniejszym wizjom, wizjom magicznym, niesamowitym, niekiedy strasznym. Nic dziwnego zatem, że w niewielkich miejscowościach, położonych między polami, lasami, w gęstwinie drzew, wśród mieszkańców tkwiło od zawsze zamiłowanie do fantastycznych rojeń. Każdy nagły dźwięk, skrzypienie gałęzi, mysie piski pod podłogą, pohukiwanie sowy, zawodzenie wilka, wywoływał lęk, że coś złego kryje się za oknem.
Mieszkańcy wsi ulegali zabobonnej wierze w czary, diabelskie moce, demoniczne stworzenia przepełnione żądzą zemsty na śmiertelnikach – utopce, upiory, strzygi, wije, południce, wilkołaki, wampiry, duchy… Można by wymieniać długo. Wiele zakątków osady i jej okolic, w których znajdował się jakiś malowniczy element pejzażu – stara wierzba, ogromny głaz, jeziorko w głębi zagajnika – mogło okryć się złą sławą. Nie bez powodu nie wolno było młodym pannom zaglądać do sadzawek i starych studni. Gdy jakaś ciekawska dziewczyna wychyliła się nad lustrem wody, mógł zabrać ją zły duch, który tam zamieszkiwał. Opuszczone, podupadające zabudowania także idealnie się nadawały na mieszkanie dla straszydła. Wszak rozmaite stwory przywiązywały się do określonych miejsc, obierając je za swoją siedzibę. W tych punktach, jeśli nie dało się ich omijać, bardzo często stawiano przydrożne krzyże i figurki, aby ustrzec się przed ich mocą.
Pory roku, w których ukazywały się lub zyskiwały siłę demony też były różne. Potępione dusze zjawiały się o zmierzchu i o świcie, południce w słoneczne południe, między łanami dojrzewających zbóż, wampiry polowały o północy, a wilkołaki podczas pełni księżyca. By się przed nimi bronić, obmyślano środki odstraszające poszczególne stwory. Wiadomym było, że na wampiry skutecznie działa czosnek i znak krzyża, diabły boją się święconej wody, wilkołaki – srebra. Jednak najskuteczniejszą broń zawsze stanowiła modlitwa, bogobojne zachowanie, nie kuszenie licha, czyste sumienie, a w potrzebie – odwoływanie się do wizerunku świętego patrona, najlepiej zawieszonego u szyi na poświęconym medaliku.
Częstokroć bliską bytność diabła sygnalizował jakiś szczegół. Wystarczyło dostatecznie uważnie obserwować otoczenie, by zauważyć niepokojące znaki. Wystrzegano się ludzi posiadających piętna, blizny, deformacje ciała. Takie „objawy” sugerowały, iż osoba taka jest w konszachtach z szatanem. Zapach siarki, zgnilizny, dymu – również oznaczał niedawne przebywanie w tym miejscu złego. Zatrzymanie się wskazówek zegara, zgaśnięcie świecy – powodowało wzmożoną ostrożność domowników.
Niektóre zwierzęta traktowano nieufnie. Uważano je za towarzyszy czarownic, jak np. czarnego kota. Pojawienie się kruka zapowiadało rychłą śmierć, o szybsze bicie serca przyprawiały pohukiwania sowy, przeciągłe wycie samotnego wilka. Również w świecie flory zdarzały się rośliny „wyklęte”. Uważano, że osika odbiera człowiekowi siły, a wierzby płaczące są w istocie nieszczęśnikami, których zamieniono w drzewo za ich przewinienia, by przez wieki cierpieli w męce i samotności, nie mogąc nikomu opowiedzieć swego bólu.
Aby chronić domostwo i jego mieszkańców przed złem, odczyniano rozmaite praktyki magiczne. Najbieglejsze w tej sztuce były stare kobiety, którym ta wiedza została objawiona przez poprzedniczki. Z wiekiem nabierały one doświadczenia w postępowaniu z widziadłami. To one czyniły znak krzyża na czole nowonarodzonego dziecka, odmawiając sobie tylko znane zaklęcia, wprowadzały je do domu, odczyniały uroki, parzyły zioła zdolne uleczyć dolegliwości ciała i ducha, przepowiadały nie tylko pogodę, ale też przyszłe zdarzenia. Znały rady na „złe spojrzenie”, opętania, nieszczęścia spowodowane czarną magią. Ich rad i przestróg należało słuchać – kto je lekceważył, szybko mógł przekonać się o swojej nieroztropności.
Na wsi istniała też funkcja guślarza – człowieka, najczęściej starszego mężczyzny obdarzonego ogólnospołecznym szacunkiem, który ponoć kontaktuje się ze światem duchów przy pomocy obrzędów i rytuałów. Ludzie bali się go, lecz słuchali jego zaleceń. Zwłaszcza w porze jesiennej, w okresie Zaduszek – kiedy to każda rodzina pragnęła skontaktować się ze swoimi przodkami, dowiedzieć się czy zmarły zaznał spokoju czy też doznaje kaźni w czyśćcu – przewodnictwo guślarza było nieodzowne. Wierzono, że jeśli nie dostarczy się potępionej duszy tego, czego potrzebuje, by doznać ukojenia – będzie ona nawiedzać dom rodzinny i ingerować w sprawy śmiertelników.
Naturalnie kościół odżegnywał się od takiego pojmowania spraw duchowych. Potępiał zabobony, ludowe wierzenia, odprawianie obrzędów magicznych – jakiekolwiek przejawy autonomii swoich parafian w postrzeganiu i rozumieniu niewidzialnego dla ludzkiego oka skrawka istnienia. Księża starali się wyplenić złe, wstydliwe nawyki swych niewykształconych „owieczek”. Jednak pewna doza strachu przed czarcimi sztuczkami była im „na rękę”, więc przymykali oko na „niegroźne” obrzędy, a nawet, skoro były tak szeroko rozpowszechnione, przejmowali je na grunt wiary – jak np. palenie zniczy na grobach, czy też obchodzenie wigilii św. Jana (nocy sobótkowej). Zwyczaje te są w istocie pozostałościami po niechlubnych czasach pogaństwa.
Współcześnie nie jest to oczywiste, lecz wszelkie zabobony i gusła mieszkańców wsi wiązały się tak naprawdę z moralnością, etyką – duchowością pojmowaną w pewien specyficzny sposób. Dlatego też panowały tu określone zasady postępowania, ustalony porządek rzeczy, który pozwalał ustrzec się przed złem. Kryć się za tym może jakaś doza zdrowego rozsądku, doświadczenia wielu pokoleń, nieco tylko wypaczonego brakiem nauki, oświecenia, gruntownego wyjaśnienia prawideł rządzących światem przyrody. Niemniej jednak nie da się zaprzeczyć, iż społeczność wiejska posiada olbrzymie bogactwo kulturowe, a składające się na nie tradycje i obrzędy są jej wielkim atutem.
Dziś, choć ulegają one zapomnieniu, wypchnięte przez nowoczesność, trywialność i sztuczność, wciąż posiadają wielki walor poznawczy i światopoglądowy. Nadal barwne historie o duchach przyprawiają o gęsią skórkę. Można przekonać się o tym przemierzając nocą położone między polami ścieżki, gdy jakiś nagły łoskot poniesie się echem wśród gęstowia.
wtorek, 1 października 2013
Brak powietrza
"Od jakiegoś czasu zauważyłam, że się duszę. Najpierw tylko we wtorki, potem co drugi dzień, a teraz ciągle, nawet w niedzielę. Ja potrzebuję przeciągu, szerokiej skali, czynów ogromnych."
Agnieszka Osiecka
Wcale nie miałam w planach rozsypać się w drobny pył, rozbić się o kanciaste kontury nieżyczliwej bryły świata, ale cóż, stało się. Za kilka dni się pozbieram, wróżę sobie przyszłość, mając nadzieję, że się wypełni, że znów nabiorę sił, rozpostrę skrzydła i raz jeszcze pofrunę w nieznane. A póki co snuję się za własnym cieniem, zmagam się z myślami zabarwionymi ciemnymi kolorami zniechęcenia, rozterek i smutku. Gdzieś mi się zapodziało światło słoneczne i błękit nieba. Czuję tylko swoją niemoc, której ciężar przygniata mnie do ziemi i dusi...
Subskrybuj:
Posty (Atom)