Wiem - tym słowem zaczyna się wpis. Czyli mam jakąś wiedzę o czymś, o tobie, o sobie, dostrzegam pewną prawidłowość. Tylko po co? Czego mnie to nauczyło? Niczego. Po kilku latach ciągle jestem w tym samym miejscu. Ranisz mnie raz po raz, a ja wciąż nie mogę utrzymać gardy dostatecznie wysoko. Spodziewam się i nieustannie jestem zaskoczona. Dziś czuję dokładnie to samo, co wtedy. Stąd ten powrót. Wiedza bywa kompletnie bezużyteczna. Zwłaszcza, gdy nie chcemy zrobić z niej tarczy ochronnej i wolimy czuć ból, niż nie czuć już kompletnie nic.
Wiem, że cię nie przekonam. Jesteś inny tak jak ja jestem inna. Ale nasze inności nie łączą się ze sobą, jakże by mogły, są takie inne. Nasze inności szydzą z inności drugich, zaprzeczają im, choć są one tak niezbędne by na ich tle budować własne obwarowania. Nie da się tego pogodzić i może wcale nie trzeba. Trzeba, należy być innym w swej samotności, też innej, chłodnej, coraz bardziej wystygłej, coraz to ciaśniejszej w sobie, choć rozległej tak, iż pomieścić mogłaby wszystko. Tyle aż. Nie pojmuje jednak światła, lecz mrok tylko, co pokrywa wszystko, zakrada się jak złodziej by wykraść ostatnie słowo do ciebie, spojrzenie w tym kierunku, gdzie ty, sam, jak ja, marzniesz w ciemności.
Lękam się, nawet nie wiesz jak bardzo, że rozłączyliśmy się już na początku. Ty powiedziałeś – „część”, ja – „witaj” i były to zwyczajne, kłamstwa, bo żadne z nas nie było gotowe by przyjąć to drugie, tak różne, tak nieznane. Przybraliśmy dziwny wyraz twarzy, niby maski, pod którymi kryła się nieosiągalna prawda, a jeśli jej nawet nie było, to może nic się tam nie kryje, żaden wizerunek człowieczy, ludzki kształt. Od początku.
Więc do czego miałam cię przekonać?
A tak, tak, przypominam sobie. Myślę o tym. No bo cóż w tym złego – opowiedzieć cichym wieczorem kilka bajek, nieskładnych może, lichych zupełnie, ale jednak własnych, ułożonych w starannie wyrysowane linijki, liniuszki, karteluszki, do ucha, poduszki, ciepłe, czasem mdłe, naiwne? Jestem tylko ja i ta głuchota świata teraz, no więc wkładam sobie pod oczy czarodziejskie ziarno, które kiełkuje wzrasta, burzy tamy, niewiarę, brzydotę, choćby na krótki moment, na chwilę, sprawiając, iż jutro wstanę zamarzona i wyjdę na ulicę odzyskując nadzieję, że to co spogląda na mnie jej oczyma, tysiącami oczu, nie chce zrobić mi krzywdy.
Śmiejesz się ze mnie. Znów mi się nie udało. Nie jestem zbyt przekonywująca. Mówisz, że rzeczywistość szydzi z marzycieli. Gdzieś rozpełzły się sensy zdolne dać nam pozory porozumienia. Krzywisz się, ja też się krzywię. Nie jesteśmy swoim lustrzanym odbiciem, a przecież przez chwilę w oderwaniu od całości, podobni jesteśmy w tym co nas dzieli. Czujemy. Pustkę. Smutek. Jakaż to prywata? Zwielokrotniona – zagubiona w anonimowym tłumie nas dwojga.
Zejdź na ziemię - mówisz, odrzuć to, co więzi cię w swych pozorach. Dorośnij, otrząśnij się z mrzonek. Czuję się bezpieczniejsza wśród moich bajek – odpowiadam. Marszczysz nos – zaraz staniesz się jeszcze bardziej nieprzyjemny – zaatakujesz argumentami (wg mnie to nie są argumenty – jedynym argumentem wg mnie jest twoja złość) bo wiesz, że nie będę się sprzeczać w obawie, iż zadrży mi głos. To byłby mój koniec. Udręka tłumaczenia się przed samą sobą. Bo w istocie to, że tu jesteś, też jest moim wyborem skoro wiem, co uważasz za słuszne i niesłuszne.
No to wychodzisz na papierosa. Przerwa i nowy oddech przed kolejnym starciem – tym, przed którym zmienisz maskę, by udowodnić zbędność nerwów, kłótni o nic, a tak naprawdę, marzeń dopiero co zdeptanych.
Lękam się, nawet nie wiesz jak bardzo, że rozłączyliśmy się już na początku. Ty powiedziałeś – „część”, ja – „witaj” i były to zwyczajne, kłamstwa, bo żadne z nas nie było gotowe by przyjąć to drugie, tak różne, tak nieznane. Przybraliśmy dziwny wyraz twarzy, niby maski, pod którymi kryła się nieosiągalna prawda, a jeśli jej nawet nie było, to może nic się tam nie kryje, żaden wizerunek człowieczy, ludzki kształt. Od początku.
Więc do czego miałam cię przekonać?
A tak, tak, przypominam sobie. Myślę o tym. No bo cóż w tym złego – opowiedzieć cichym wieczorem kilka bajek, nieskładnych może, lichych zupełnie, ale jednak własnych, ułożonych w starannie wyrysowane linijki, liniuszki, karteluszki, do ucha, poduszki, ciepłe, czasem mdłe, naiwne? Jestem tylko ja i ta głuchota świata teraz, no więc wkładam sobie pod oczy czarodziejskie ziarno, które kiełkuje wzrasta, burzy tamy, niewiarę, brzydotę, choćby na krótki moment, na chwilę, sprawiając, iż jutro wstanę zamarzona i wyjdę na ulicę odzyskując nadzieję, że to co spogląda na mnie jej oczyma, tysiącami oczu, nie chce zrobić mi krzywdy.
Śmiejesz się ze mnie. Znów mi się nie udało. Nie jestem zbyt przekonywująca. Mówisz, że rzeczywistość szydzi z marzycieli. Gdzieś rozpełzły się sensy zdolne dać nam pozory porozumienia. Krzywisz się, ja też się krzywię. Nie jesteśmy swoim lustrzanym odbiciem, a przecież przez chwilę w oderwaniu od całości, podobni jesteśmy w tym co nas dzieli. Czujemy. Pustkę. Smutek. Jakaż to prywata? Zwielokrotniona – zagubiona w anonimowym tłumie nas dwojga.
Zejdź na ziemię - mówisz, odrzuć to, co więzi cię w swych pozorach. Dorośnij, otrząśnij się z mrzonek. Czuję się bezpieczniejsza wśród moich bajek – odpowiadam. Marszczysz nos – zaraz staniesz się jeszcze bardziej nieprzyjemny – zaatakujesz argumentami (wg mnie to nie są argumenty – jedynym argumentem wg mnie jest twoja złość) bo wiesz, że nie będę się sprzeczać w obawie, iż zadrży mi głos. To byłby mój koniec. Udręka tłumaczenia się przed samą sobą. Bo w istocie to, że tu jesteś, też jest moim wyborem skoro wiem, co uważasz za słuszne i niesłuszne.
No to wychodzisz na papierosa. Przerwa i nowy oddech przed kolejnym starciem – tym, przed którym zmienisz maskę, by udowodnić zbędność nerwów, kłótni o nic, a tak naprawdę, marzeń dopiero co zdeptanych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz