wtorek, 26 sierpnia 2014
Na ostrzu noża
Miała ścierpnięte ręce. Nie wiedziała już ile czasu minęło odkąd przywiązał ją do krzesła, splótł z tyłu nadgarstki, by nie mogła się poruszyć. Kilka razy traciła przytomność. Krew z rozciętych warg i skroni ściekała stróżkami na białą koszulę, gdzie zastygała, tworząc barwne wzory. Tuż przed nią, na skrzynce z jabłkami przykrytej płótnem, leżał wielki, lśniący nóż. Znała go aż nazbyt dobrze, każde małe wyżłobienie jego ostrza, starannie utrzymywaną w czystości, idealnie pasującą do wnętrza dłoni, rękojeść.
Wrażenia, na których próbowała się skupić, te tańczące w przestrzeni pełnej kurzu refleksy światła, przedzierające się przez szpary w suficie promienie słońca, wydawały się czymś natchnionym, cudownym, niosącym nadzieję. Próbowała wyciągać szyję mocno najmocniej jak potrafiła, by życiodajne ciepło delikatnie pieściło jej opuchnięte powieki. Gdzieś tam, nad mroczną piwnicą, nadal trwał jasny i dobry świat, podczas gdy ona przestępowała kolejne kręgi w drodze prowadzącej donikąd. Zamykała oczy, by spróbować przypomnieć sobie cokolwiek, coś z tamtego życia, które okrutnie jej teraz wydzierano. Nie było to łatwe. Jakiś mechanizm obronny nie pozwalał jej na powrót. Mogła jedynie czekać na ten najstraszniejszy odgłos. Nie pomyślałaby wcześniej, że dźwięk kroków może wywoływać tak silne pomieszanie zmysłów, paraliżować całe ciało, wszystkie nerwy, odbierać oddech.
Po podłodze walały się białe kości. Kilka brunatnych plam na nieheblowanych deskach, brudne łachmany porzucone w kącie, słoiki ustawione w równych rzędach na prowizorycznych półkach, te z marynowanymi grzybkami, domowymi kompotami oraz te z bladożółtą cieczą, w której pływały kawałki zwierzęcych organów. I duszący zapach – jak mogła go wcześniej nie rozpoznać? – zastanawiała się. Przecież od dawna była tutaj obecna ta słodko-gorzka woń nieumiejętnie zakamuflowanej zgnilizny. Te wszystkie zasuszone bukiety ziół, wiszące u powały domu, nie potrafiły się z nią rozprawić.
Za każdym razem, gdy tu przychodziła, wybierała na siedzisko właśnie to stare, odrapane krzesło, pamiętające minioną epokę. Chybotało się i skrzypiało przy każdym ruchu, ale i tak było najsolidniejszym meblem z całego dobytku właściciela. Chata prezentowała się biednie i staromodnie, lecz Julce nigdy to nie przeszkadzało. Pan Roman swoim nielicznym gościom oferował to, co miał najlepszego – konfiturę malinową do herbaty, placki ziemniaczane ze śmietaną, ciepłą i parującą wątróbkę z cebulką, czasem kieliszek wódki. No i oczywiście swoje towarzystwo, może pokryte szorstkością starego samotnika, ale w gruncie rzeczy życzliwe. Tak jej się przynajmniej wydawało. Aż dziw, że staruszek tak umiejętnie radził sobie z prowadzeniem skromnego gospodarstwa. Tylko te noże – cały zestaw wielkich błyszczących noży rzeźniczych wiszących na haczykach tuż obok kaflowej kuchni. Kiedyś ją przerażały, zwłaszcza, gdy Roman, z papierosem w zaciśniętych ustach, ostrzył je i czyścił po zakończonych „obowiązkach”. Miejscowi chętnie korzystali z jego usług. W zamian za poderżnięcie gardła baranowi, cielakowi, świni – odwdzięczali mu się kawałkiem udźca, kilkoma groszami, butelką bimbru. Był precyzyjny i nigdy nie męczył zwierząt niepotrzebnie. Pracował w skupieniu. Gdy patrzył w oczy wykrwawiającego się bydlęcia, na gasnące w jego źrenicach iskry życia, świat wydawał się dla niego nie istnieć. Umiejętnie zabijał, oprawiał, dzielił mięso, a potem pił trzy dni – wesoły jak młody źrebak, skłonny do żartów, niewybrednych co prawda, jak to samotny mężczyzna, hasał tak aż po zmierzch, kiedy to, trzymając się opłotków, gramolił się ciężko do domu.
Tylko ostatnimi czasy jakby zmarniał, zszarzał, odpływał myślami gdzieś daleko. Zrzucała to na karb wieku, w którym każdy trochę dziwaczeje, oddala się od ludzi, inaczej postrzega życie, jego uroki i niedole. Im bliżej końca, tym więcej melancholii za minionym, utraconym na zawsze, pogrzebanym wraz z upływającym cicho dniem. Nieraz przyłapywała go na tym, że patrzy na swoje trzęsące się już ręce, jakby próbował zrozumieć, gdzie podziała się ich siła i zręczność. Wiedziała, że sąsiedzi coraz rzadziej przychodzą po pomoc, przez co czuł się niepotrzebny, spisany na straty, po prostu stary. Nie podejrzewała nawet, iż w gruncie rzeczy nie owego zajęcia tak mu brakuje, ale tych mistycznych chwil, gdy był świadkiem gaśnięcia jakiejś istoty, w oczach której dostrzegał lęk, niepewność, niezrozumiałą bezsilność.
***
Niewielki, spróchniały już most spowijała mgła. Prawie nie widział swoich dłoni wyciągniętych niepewnie w przestrzeń. Obmacywał każdy centymetr sześcienny powietrza, jakby obawiał się, że trafi na jakąś niewidzialną ścianę, a przecież przemierzał tę drogę wiele razy wcześniej. Znał ją dobrze. Jednak coś mówiło mu, że to nie jest ta sama ścieżka między nadrzecznymi drzewami, że to nie to samo miejsce, które mijał w drodze na pastwiska. Coś się zmieniło w tej godzinie duchów, coś bezpowrotnie odkształciło rzeczywistość. I jego samego również.
Kiedy dobrnął wreszcie na drugą stronę, poczuł ulgę. Cały ciężar, który niósł ze sobą, pochłonął nurt wody. Spojrzał za siebie, by upewnić się czy to wszystko dzieje się naprawdę, lecz dostrzegł tylko słabe refleksy księżyca przeglądającego się w ciemnej topieli. Po parcianym worku nie było już śladu. Odetchnął głęboko, otarł nerwowo zlane potem czoło i poszedł przed siebie. We wsi psy ujadały zawzięcie, roznosząc po okolicy echo piskliwego jazgotu.
Dzień wstał duszny, upalny, jak to w lipcu. Już od wczesnych godzin porannych trudno było oddychać tą spiekotą. Nawet muchy zaprzestały typowego naprzykrzania, łażąc ociężale po resztkach wczorajszej kolacji, pozostawionej niechlujnie na stole. Obudził się w skotłowanej pościeli, która lepiła mu się do skóry. Odrzucił ją ze wstrętem i wyszedł na podwórze. Krowy ryczały głośno, jedna przez drugą, domagając się pożywienia. Postanowił jednak w pierwszej kolejności zmyć z siebie cały brud, który, miał wrażenie, zagnieździł się głęboko pod skórą, w każdym porze i zakamarku ciała. Wylewając na siebie pierwsze wiadro rześkiej wody, poczuł, jak bardzo bolą go mięśnie. Zauważył też kilka wyraźnych zadrapań, a na przedramieniu małą ranę, jakby ślad po ugryzieniu. Jasna koszula, porzucona niedbale obok cembrowiny, znaczona była tysiącami maleńkich czerwonych kropek, a także jedną większą plamą, podłużną, w miejscu, gdzie wytarł nóż. Przez chwilę zamajaczyła mu w falującym zwierciadle czyjaś twarz z szeroko otwartymi, jak do krzyku, ustami. Podniósł ze zroszonej trawy pozostawioną tu na noc butelkę i wypił połowę jednym haustem. Gdy skończył, oporządził bydło, na następnie wystawił przed ganek swoje jedyne krzesło, włożył w usta papierosa i odwiecznym zwyczajem zaczął czyścić noże. Rutyna jest przecież drugą naturą człowieka.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Z przyjemnością zanurzyłam się w opowiadaniu, pięknie piszesz Urbi, brawo! Serdeczności przesyłam
OdpowiedzUsuńDziękuję, choć to zaledwie ćwiczenie, by się rozruszać. Cieszę się, że zawitałaś, pozdrawiam cieplutko.
UsuńDobrze, że ponownie jesteś tu, zagladałam często, ale pokój był pusty... Nie znikaj już więcej na tak dlugo.
OdpowiedzUsuńW duszy też pustka, więc zrobiłam się taaaka malutka, niezauważalna. Postaram się bywać tu częściej, skoro ktoś, Ty, chce to czytać :P Dzięki Oli.
UsuńKoniecznie :)
OdpowiedzUsuń