piątek, 5 października 2012
Droga od świtu do świtu
Idę. Nic mnie nie trzyma przy sobie. Jestem punktem, z którego można wyruszyć.
A więc znów budzę się gdzieś na ławce dworcowej. Przechylam plastikowy kubek, kawa wciąż jest gorąca. Nie ma znaczenia, gdzie jestem. Jeszcze nie dotarłam na miejsce. Wiem, że muszę zdążyć na następny pociąg, poczuć w sobie drogę. Rozpoznać ją i być pewną, że jest tą właściwą.
Czasem przystanę na chwilę, zapalę papierosa, przypomnę sobie o tym, co już za mną. Po raz kolejny zbudzę się do nowego wyzwania, gdy usłyszę niewyraźny głos, bliski, daleki, przypadkowy, a jednak skierowany do mnie. Bo skoro życie jest sumą przypadków... Można je przez nie odmieniać, wyrażając siebie, stwarzając nowy język, który, być może, opowie nas do końca.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
A co ze zmęczeniem? Jak się go pozbywać podczas drogi? Jak uchronić kolejny krok przed ciężarem, którym obarcza nas przeszłość?
OdpowiedzUsuńnie chronić, pewnym rzeczom, zjawiskom nie należy wybiegać na przód ...
OdpowiedzUsuń