poniedziałek, 23 czerwca 2014

Ratunek


Coraz więcej takich dni, w których trzymam się papierosa, jak ostatniej deski ratunku.

piątek, 6 czerwca 2014

Anieli widzieli


 Mówili potem, że to cień Złego padł na tę okolicę spokojną. Mieszkali w niej przecie sami dobrzy i bogobojni ludzie, którzy pilnowali swojej granicy jak oka w głowie, a sąsiada zawsze pozdrawiali „Szczęść Boże”, według zwyczaju. Chodzili na sumę w niedzielę, a wieczorami popijali wódkę czy samogon, jak prawdziwi chrześcijanie. Pod każdym dachem, na samym szczycie, przybijali krzyż, dwa złączone żelazne pręty – od burzy, głodu, ognia zachowaj nas Panie... A jednak przyszła ciemna godzina, rozsypało się i rozpleniło szatańskie nasienie, a grzech pierwszego spośród nich spadł na głowy wiernych jako zaraza i dopust Najwyższego.
***
Zbyszek człapał niezdarnie do sklepu. Nogi miał koślawe, buty stare i odrapane. Tego dnia matka wysupłała mu z niewielkiej renciny kilka groszy, za które mógł kupić sobie słodycze. Szedł zastanawiając się, co też sprawi mu największą przyjemność, czy owocowe gumy balonowe, wafelki z kakaową masą, oranżada w proszku, może spróbuje czegoś innego? Po drodze, a była nierówna, uklepana ziemią i żwirem, omijał krowie placki, zataczając szerokie łuki. Była to dla niego ogromna uciecha. Wyobrażał sobie, że jest lekki i zgrabny niczym sportowiec albo tancerz. Uśmiechał się do siebie na tę myśl, zupełnie jak dziecko, które w tajemnicy przed rodzicami chowa w szopie przygarnięte kociątko.
 Kiedy minął przydrożną figurę Matki Boskiej Bolesnej i chatę starego Kuby, zobaczył, że z naprzeciwka idzie Adela, najpiękniejsza dziewczyna we wsi. Zbyszek lubił patrzeć na jej rozwiane włosy, radosny uśmiech, jasną twarz z iskierkami w piwnych oczach. Wyglądała niczym anioł, ten z obrazu w kościele. Różnie o niej mówiono, ale dla niego zawsze pozostała czysta i nieskalana, nieosiągalna jako te gwiazdy na nocnym firmamencie. Nagle czas zatrzymał się, świat zawirował i zyskał dodatkowy wymiar. O funkcji czasu Zbyszek miał niewielkie pojęcie, był dla niego czymś, co wiąże się w jakiś mglisty sposób z wschodem i zachodem słońca, zmianami pór roku. Ale to wszystko. Nie wiedział nawet ile ma lat, tłumaczenia matki na niewiele się zdały. Był chłopcem, to jedno wiedział, choć podobno już na tyle dużym, by móc samemu zawiązać sznurowadła, zjeść bez grymasów zupę jarzynową, zapiąć po kolei wszystkie guziki koszuli. Tylko golić musiała go matka, bo gdy robił to sam, kaleczył twarz niemiłosiernie. Słyszał też, jak grupa mężczyzn pijących piwo śmiała się, że powinien wiedzieć już, co baba ma pod spódnicą, ale nie zrozumiał żartu.
 Kolory nieba naraz stały się wyraźnie i bliskie. Często tak je postrzegał, gdy Adela była w pobliżu. Pomyślał, że aniołom musi być wesoło przebywać w takim miejscu, gdzie pewnie często jaśnieje koniec tęczy, ptaki muskają końcami skrzydeł najlżejsze chmury, słychać głosy z całego świata, ale lekkie, równe, niczym szept wiatru. Tak, anioły miały piękne życie w przestworzach. Zazdrościł im. Każdy by zazdrościł.
 Gdy tak rozmyślał, a przecież nieraz zdarzało mu się odpływać tam, gdzie nikt inny nie miał dostępu, zza płotu wyszedł Kuba. Mimo słusznego wieku, nadal trzymały się go niewybredne żarty. Z czapką zsuniętą na oczy i papierosem w pomarszczonych wargach, zdawał się urodzonym kpiarzem.
- I co się tak, Zbysiu, ślinisz na pannę? Pewnie pomacałbyś to i owo, tylko nie wiesz, gdzie co jest – zaśmiał się na cały głos.
Zbyszek zarumienił się po uszy, będąc niemal pewnym, że Adela usłyszała docinki starego.
- Co ona sobie o mnie pomyśli? – wystraszył się.
- Głupiś ty, głupiś. Nie dla psa kiełbasa – kontynuował tamten, nie krygując się wcale.
- A pewnie, że nie dla takiego łakudry – rozbawiła się dziewczyna, która była już na tyle blisko, że w szybko wyłapała sens rozmowy. Spojrzała na Zbyszka, niby na rozdeptaną żabę, z góry wysokiej i stromej, z pogardą w oczach tak ogromną, że nie wypowiedzieć. Chłopak poczuł silne ukłucie w żołądku, a krtań ścisnął mu żal bezbrzeżny.
- Panno Adelko, ależ, ależ, ja wcale, nie… Panno Adelko… – jąkał się, gdy tamci chichotali bez opamiętania. Tłumaczenia nie miały sensu, zwłaszcza, że język Zbyszka stawał kołkiem, a w gardle, jakby usypał kto piachu udeptanego końskim kopytem. Był bezsilny wobec ich zarzutów, łzy same cisnęły mu się do oczu, przyłożył więc do nich wielkie, drżące dłonie, zachlipał żałośnie i pobiegł w stronę sklepu.
Wieczorem usiadł na schodach swojego domu, wyjął kilka torebek kolorowych cukierków i jadł jednego za drugim bez namysłu, aż rozbolał go brzuch. Matka ostrzegała go, że tak będzie, ale nie zważał na to. Nic, doprawdy nic nie mogło przyprawić o większe cierpienie niż wzgarda ślicznej panny Adeli.


 Nie spał dobrze tej nocy. Śniły mu się anioły z wykrzywioną złowieszczo twarzą, wyciągające gładkie, nagie ramiona ku niemu w geście oskarżenia. Ich kształtne dłonie zakończone były ostrymi, brudnymi pazurami, a z kącików ust skapywały krople krwi. Już nie wydawały mu się takie nieskazitelne, dobre i jasne. Miał wrażenie, że chcą czegoś od niego, że o coś proszą, pragną, by poddał się ich woli. Spoglądały z dezaprobatą na struchlałego Zbyszka, jakby wiedziały coś, czego sam nie mógł nawet przypuszczać. W pewnym momencie usłyszał daleki płacz, wręcz zawodzenie, a potem ciężki i monotonny odgłos kościelnych dzwonów.
- Ktoś umarł – wyszeptał chłopak niepewnie.
- Ktoś umarł – dźwięk słów odbił się echem w martwej przestrzeni i otoczył go zewsząd, przyprawiając o zawrót głowy i bolesne świdrowanie w uszach. Zamknął na moment oczy, a gdy je otworzył, anioły straciły swój olśniewający blask, zaczęły szarzeć, aż zrobiły się zupełnie czarne. Przybrały kształty polnych wron, które widywał tylekroć na zagonach, i ze skrzekiem uleciały w górę, przesłaniając ciemnymi skrzydłami całe niebo.
 Obudził się bladym świtem, cały zlany zimnym potem. Nie mógł przełknąć nawet okruszynki, choć matula podsuwała mu pod nos kromki swojskiego chleba ze śmietaną i cukrem. Wyszedł z domu i łaził bez celu, próbując poukładać myśli, uleczyć krwawiące serce widokiem rannej rosy, delikatnej mgły osnuwającej pola i łąki po sam horyzont, zapachem świeżego pokosu. Zawędrował nad rzekę. Tam zawsze panował sielski spokój, a nurt wody zabierał zmartwienia, hen, do innego świata.
 Postąpił kilka kroków, zapatrzył się na tatarak kołysany delikatnymi powiewami wiatru. Kołatało mu ciągle w głowie – nie dla psa kiełbasa, nie dla takiego łakudry – na dwa tony złączone akompaniamentem szyderczego śmiechu. I ta twarz anielska stawała mu przed oczyma – otoczona burzą kasztanowych kosmyków, przez które przebijały promienie słońca, tworząc jaśniejącą żywym płomieniem aureolę. Złączył dłonie w geście modlitwy i klęknął na mokrej jeszcze ziemi.
- Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu… Boże bądź miłościw mnie grzesznemu… – zaczął zawodzić niby w transie, jakby życie zależało od tych słów, od wejścia w każdą sylabę tak mocno i głęboko, że siłą wiary ulecą pod sklepienie i posłyszą je zagniewane skrzydlate zastępy. Modlił się żarliwie zapominając o wszystkim co go otacza, wtapiał się w każdy wers, każdą nutę w natchnieniu. Nie czuł zimna wilgotnego podłoża, ani rzecznej bryzy owiewającej mu twarz. Nie świadom był nawet łez rzęsistych, które spływały mu po zaczerwienionych policzkach. Jedynie ta wina, ta sromota stawała się coraz prawdziwsza, namacalna i ciężka, jakoby kamień młyński uwieszony u szyi.
- Boże, Boże, Boże – lamentował nieszczęśliwy, chowając rozpaloną głowę w wysoką trawę.
 Obudził go niepokój. Chyba znów w oddali biły dzwony z kościelnej wieży. A może to tylko senne majaki? Nie zdawał sobie sprawy, że cichy płacz i samotna modlitwa wyssały go z sił na tyle, by zasnął. Nim otworzył oczy, uczuł jakiś ruch, niby lekkie muśnięcie skrzydłem. Podniósł się na kolana i spostrzegł maleńkie ślepia obserwujące go natarczywie. Znieruchomiał w pierwszej chwili, ale zaraz przegonił natrętne ptaszysko.
 ***
 Wracał do wsi lekki, odmieniony, żywszy niż kiedykolwiek. Po drodze nazrywał polnych kwiatów i uwił wianek, który teraz ozdabiał mu skronie. Taki sam, jaki miała ona. W rozchełstanej koszuli, z bosymi stopami, czuł każdy powiew wiatru i każdą grudę ziemi. Cieszył się, że spotkał pannę Adelę tam, w zaroślach. Cieszył się, że niebiańskie istoty mogą powrócić do raju tak łatwo, wystarczy, że zniknie oddech, krzyk, szept. Nim dotarł do pierwszych zabudowań, przeżegnał się obok figurki obielonej wapnem. Podziękował za odpust grzechów. Zaintonował „Hosannę” głośno, z radością. W niedzielny wieczór przystoi chwalić Pana i wszelkie sługi Jego.
 Najpierw zauważyło go kilku gospodarzy rozprawiających przyjacielsko o planowanych żniwach. Uśmiechał się jak głupi. Taki przecież był, wszyscy go znali. Kiedy dojrzeli krew na białej, lnianej koszulinie i warkocz kasztanowych włosów wpleciony w wianek z ziół, przerazili się. Bili bez litości. Kijami, sztachetami, co kto miał pod ręką. Wzniósł oczy ku górze, gdy padał na kolana. Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata… Ostatnie promienie zachodzącego słońca schował pod powiekami, na zawsze. Amen.