poniedziałek, 17 czerwca 2013

Histeria (za)pisywania


Twórczość jest powoływaniem jakiegoś bytu (powiedzmy intencjonalnego) do istnienia, zaprojektowanym, w porywie esencjonalnej sugestii (natchnienia), wyrwaniem czegoś z nicości. Aktem demiurga, jakkolwiek stwórcze charaktery nie analizują stanów, jakich doświadczają w trakcie ich trwania, a często również i po ich zakończeniu. Niemniej jednak jakiś element myśli zostaje utrwalony i ukazany światu, który dzięki temu powinien się bogacić o "nowy" odcień Prawdy, choć jakże często również demaskuje "wygodne", a (albo właśnie dlatego) przyjęte przez ogół, kłamstwo. Jeśli "przekaz" zaistniał, niemożliwym staje się jego wymazanie, z czym wypada się pogodzić i budować nowe sensy, wpasowując w nie coraz to kolejne "dane".

Stwórczość na tyle pochłania nicość, na ile stara się być ucieczką od niej. Lęk przed popadnięciem w stan niebycia, skłania do odżegnywania się od bierności i "lekkości" istnienia, za co ustalona jest cena "aktywnej" histerii. Histeria taka aranżuje sytuację nieustannej walki o ustanowienie trwałych, przybliżonych ludzkiemu pojmowaniu, zasad funkcjonowania Kosmosu, a szczególnie tego najbliższego nam jego pierwiastka. Jednak taka "stałość", choć wielce upragniona, nie może być osiągnięta, gdyż w tejże chwili wszelkie poszukiwania straciłyby sens, a, co ważniejsze, również racja bytu i działania (dla jednostek definiujących się poprzez takie działanie) twórczych histeryków. To co nas dotyka, co nas obchodzi, co daje nam pewność, (po)czucie, jest w naszych oczach najbardziej namacalnym dowodem naszego istnienia. Dlatego też skupiamy się na pewnym "wyłomie" (ze) świata, jakkolwiek myślimy, że charakteryzuje nas rozciągłość horyzontu umysłowego. To zatem, co zostanie przywołane na papierowych kartach (bo tym aspektem twórczości właśnie pragnę się zająć w szczególności) w formie czarnych znaków (symbolu uładzenia społecznego i cywilizacyjnego, co już staje się pewnym kompromisem) buduje drogę do umysłu i konstrukcji psychicznej autora, a także pozwala innym, mniej sprecyzowanym w swym "poszukiwaniu siebie", podążyć drogą rozwoju spostrzeżeń w relacji Ja-Wszechświat (jak widzimy, poprzez – Ty, co jest ciekawym paradoksem, ale i istotnym elementem EDUKACJI w dziedzinie "Ja"). Psychika autora jest punktem wyjścia rozważań na temat twórczości, gdyż ten aspekt ma niepodważalny wpływ nie tylko na charakter (i styl) jego wypowiedzi, ale samo zaistnienie momentu stwarzania, a jeszcze wcześniej – inspiracji, co jest niebagatelnym sposobem analizy owego zagadnienia.

Uczucie "niedosytu", czy, powtarzając za Markowskim, "wydrążenia", synonimu – utraty, jest zaczątkiem działania na rzecz zniwelowania, umniejszenia tegoż, za pomocą środków, które tę "lukę" będą w stanie zapełnić. Środkiem takim jest akt twórczy, zarówno "sam przez się", jak i jako efekt "uboczny" układających się w spójną, ocenzurowaną zasadami logiki, całość. Całość, która nigdy nie zamknie się w twarde ramy, nie zakończy własnego formowania się, nie utraci postulatu modyfikowania, kompletowania, czasem rujnowania swego obrazu. Umysł ludzki takiej "nagrody"(w formie spójnego obrazu rzeczywistości) łaknie, ale i samoistnie odchodzi od takiego (zgubnego) ideału na rzecz powtarzającego się procesu poszukiwania i interpretowania doświadczanych znaków. Wygląda to na samoudręczenie. Może i jest nim w istocie. Niemniej jednak jest to niezbędny i niezawodny składnik samonapędzającego się pozna(wa)nia, braku rutyny i "spłaszczenia" sądów poprzez powoływanie się na "uznane" prawdy. W odniesieniu do rzeczywistości obiektywnej, stworzyciel pozostaje jakoby wyrzucony, wypchnięty, poza margines przystawalności, jest to jednak wyrzucenie pozorne, gdyż doznanie zestawienia ze światem w akceptowalną konstrukcję, podważa w umyśle artysty, jego wyjątkowość, a przez to możliwość obiektywnych ocen. (Samo)wygnanie z jednomyślnego tłumu zmusza do zaprojektowania "własnego" świata wartości. W reakcji na potępienie dochodzi do twórczego buntu. Zatem raz jeszcze psychiczne aspekty charakteru człowieka łączą się z zagadnieniem twórczości.

Histeria jest doznaniem nerwowego napięcia, które najczęściej przypisywane jest kobietom (od czasów Platona). Jednak uważam, że należy odejść od takiego pojmowania jej, zwłaszcza, gdy omawiamy twórcze popędy artysty, abstrahując zupełnie od płci. Poczucie owładnięcia przez emocje, które kumulują się, spiętrzają, jest w jakimś sensie "rozedrganiem w sobie", momentem, który wymaga działania na rzecz zniwelowania uczucia "przepełnienia" wrażeniami (od)zmysłowymi, gwoli złagodzenia przykrego stanu. Ucieczka przed skrajnością (być może obłędem) dzięki stwarzaniu konstrukcji myślowej w formie literatury, wraz z nadawaniem temuż dziełu symbolicznego sensu – mityzacji, powoduje spadek negatywnych emocji, a pojawieniem się kompensacji – euforii. Można w tym miejscu wspomnieć, powołując się na psychoanalityczne badania Zygmunta Freuda, iż "napięcia" takie, ich "rozładowania", akt twórczy, posiadają swoje źródła (ja zasygnalizowałabym ten fakt jako – pokrewieństwo) w seksualnych popędach człowieka, które również są potrzebami (pierwotnymi) ucieczki przed nicością (tu gatunkową) wraz z psychicznymi i emocjonalnymi tego konsekwencjami.

Powiązanie seksualnego i twórczego napięcia przywołują liczni pisarze, jako wyjaśnienie ich literackich aspiracji w procesie pisania, a także przeżywanie samego momentu kreacji literackiej. Twórcy tacy jak Kafka czy Cortazar, silnie nacechowani stymulacją erotyczną, przenosili swoje frustracje na tym polu na działania pisarskie. Demoniczność i fantazyjność przedstawianego w ich dziełach obrazu, jest, być może, zastąpieniem fizyczno-emocjonalnego spełnienia. Zatem jednym z przyczyn histerii, jest niedosyt przeżyć natury seksualnej, co sprzyja, na szczęście dla nas, artystycznej działalności.

Kolejnym zagadnieniem, z którym należy się zmierzyć przy okazji rozważań o twórczej histerii, jest problem doznania egzystencjonalnego, kreacji rzeczywistości i rzeczywistości kreującej (literaturę). Czy literat bowiem, obcując ze światem myśli (własnych oraz innych autorów) doznaje przeżyć egzystencjalnych, czy raczej od onych ucieka, pozbawia się ich, spłycając je do, karykaturalnie wyglądającej, kartki papieru? Czy literatura opisuje rzeczywistość, czy jest jej zaprzeczeniem. "Pułapka" czytelnictwa jest rezygnacją z istnienia w świecie, czy jego ubogaceniem, spowodowanym pogłębieniem jakości swych osądów dzięki wielowymiarowości tychże, powstającej na styku percepcji różnych ludzi? Są to pytania padające dosyć często. Trudno im się dziwić skoro większość pisarzy postrzegana jest jako dziwacy, nie umiejący "normalnie" żyć, wciąż przemierzający krainę własnych myśli, starający się rozwiązać problemy, które nikomu innemu nie przyszłyby do głowy. Dla społeczeństwa jest to rezygnacja z życia, niezrozumiała i napiętnowana tragizmem. Dla twórców to jedyny los, jaki w układzie własnych obciążeń nicością, tak dotykalnie obecną na zewnątrz, iż (niemalże?) wdziera się ona przez nozdrza, zdolni są przyjąć i, paktując nieustannie z (nie)istnieniem, formować swoistymi możliwościami oderwanego przystawania do (?). Ból życia, jakiego doświadczają, postrzegając szerzej, ogólniej, w oderwaniu od przymusu konwencji, jest ich właściwością podstawową. Zatem odbieranie mu realności, zaprzeczanie jej, szukanie innego, własnego sposobu doznania sensualnego, intelektualnego, boskiego, staje się jedynym logicznym wyjściem poza narzucone pęta. W tym wypadku zachodzi sytuacja kreacji rzeczywistości poza światem, zacierają się granice między dwoma (równoległymi?) wymiarami, z których jeden jest pretendowany do (po)bytu artysty, drugi zaś świadomie odrzucany, lub traktowany jako teren sondowania, badań, eksperymentu. Widzimy więc, że to umysł posiada zdolności ustanawiania realności, jego siły stanowią o spójności stworzonego "mitu", sensu, mikrokosmosu. Na przestrzeni przeszywania się znaczeń, świat ten ulega modyfikacji, reorganizacji, jednakże zawsze pozostaje silną alternatywą dla prawd pochodzących z zewnątrz.

Nie zamierzenie temat powiódł mnie na szlaki przetarte ongiś przez Sartre'a, jednakże oddzielenie twórczego bytu od świata zewnętrznego, a także napiętnowanie tegoż dysonansu tragizmem, właśnie ku temu zdążyły. Wyobcowanie, inność, nieprzystawalność do siebie wszystkich wymiarów bytu, zwłaszcza ludzkiego, jest jednym z zasadniczych doznań egzystencjalizmu. Odkrywanie swej małości w obliczu obezwładniającego ciężaru istnienia jest procesem powolnego, coraz bardziej świadomego zaprzeczania człowieczeństwu, rozumianemu jako epicentrum pierwotnego wstrząsu natury, który doprowadzić miał do przekroczenia własnych jej ograniczeń. Ograniczeniem tym jest sama wolność, gdyż nieodwołalnie łączy się z odpowiedzialnością za własny los, co zniewala ludzkość już na samym początku drogi, jaka prowadzić miała ponoć na obrzeża boskości. W aspekcie twórczości wkracza tu jednak ziarno optymizmu. Wszelkie wszak dzieła wielkości ziemskiego narodu powstawały w oderwaniu od uśmierzającego wpływu naiwnej szczęśliwości, a rozgryzały, mieliły wręcz, gorycz wynikłą z obłąkańczych wizji jego cierpienia i upadku. Roztapiały mydlane tło, by z całą wyrazistością ukazać istotę udręki rozdzierającej duszę olśnionego, acz pogrążonego w mrokach, artysty (Blake, Bataille, Genet). Z całą napastliwością przełomu nieustannego godzenia się na siebie, rozrywały okowy kultury, by wyrwać pogrążone w marazmie społeczeństwo ze zwodniczego snu.

Sartre ujmował egzystencjalizm twórczo. Uważał, iż swoją tożsamość formujemy czynem, częstokroć alternatywnym wobec tych pretendowanych do obowiązujących, ale tylko tym sposobem działanie takie może być w pełni świadome, w całości dookreślające nas, jako autentyczne osobowości. Twórczość zatem jest pewnym sposobem postępowania - działania, który ujmuje nas, nazywa, spaja jako dzieło powstałe dzięki temu działaniu, czyli jako przedmiot, ale także, czy przede wszystkim, podmiot działający. Formujemy się zatem i stajemy poprzez nieustanny akt twórczy, ciągłe doświadczanie i doprecyzowanie siebie, rozmijające się jednak z ostateczną formą, która na końcu zawrze w sobie trwałość i niezmienność, stagnację – czyli śmierć. Nastawienie na takie "stawanie się sobą" jest w istocie narzuceniem sobie przymusu aktywnego tworzenia – przymusu zaprzęgającego wszelkie siły żywotne w karby egzystencji "dokonywania się" czyli trwającej aktualnie, w teraźniejszości, przy czym wszelkie spojrzenia wstecz rozczarowują, podważają sens takiego pojmowania istnienia poprzez nieuchronne porównanie zamiaru z utrwaloną w czasie jego karykaturą. Rozprzężenie takie – rozrzut intencji tworzenia oraz jego rezultaty są nieadekwatnym względem pierwotnego założenia etapem (zazwyczaj, acz niekoniecznie), rozczarowaniem, błądzeniem w przestrzeni, jaka być może, zaoferować potrafi jedynie taką oto gorycz. W tym miejscu pozostaje albo odrzucić dogmat kreacji, albo iść dalej, nie łudząc się już, iż droga (współ)konstruowania rzeczywistości zaprowadzi dokądkolwiek. Wynikiem takich olśnień świadomości jest często jedynie stwierdzenie, że nie o sens w tej życiowej aktywności wszak idzie, ale o wypełnienie sobą tych kilku dziesięcioleci, jakie zostały nam "przydzielone" niezależnie od naszej na to zgody.

Dla twórczego histeryka istnieją dwa sposoby rozdrapywania wciąż zaognionej rany, którą jest jego własne istnienie. Jednym z nich jest literatura, pisarska kreacja, która stwarza podwaliny innego świata, być może idealnego, może jedynie uprzywilejowanego, uprawnionego do trwania poprzez paradygmat sztuki. Drugim sposobem jest teatralna inscenizacja, uznająca dane indiwiduum autorskie, w formie osobowej, za istotny, ważki element konstruujący rzeczywistość, balansujący na granicy absurdu (niejednokrotnie nihilizmu), ale również posiłkujący się wyznacznikami estetycznymi i egzystencjalnymi: "Histeria jest niemożliwą, choć konieczną inscenizacją przerażenia związanego z traumatycznym doświadczeniem nicości."1- warto powtórzyć za Markowskim, który badał histeryczne uwarunkowania pisarstwa m.in. Zygmunta Krasińskiego. Czyli histeria jest pewnym zaburzeniem, zachwianiem stabilności emocjonalnej, związanym z poczuciem pustki, braku, doświadczeniem nicości, przychodzącej zarówno z zewnątrz, jak i obecnej we wnętrzu człowieka (co jest ze sobą ściśle połączone). "Histeria to teatr wzniesiony na niczym."2 - mówi dalej Markowski. Wszak znaczącym faktem jest, iż teatralizacja porywów autora, miotanego wewnętrznymi sprzecznościami, konwulsjami niepewności, tragicznym zachwianiem wiary w niepodważalne prawo do istnienia, nie osadza się na istocie treści, lecz na beznadziejnym, a ciągłym, wybrzmiewaniu jego własnych furii. Wybrzmiewanie to, które przybiera dość nieszczęsną formę, jest jedynym potwierdzeniem faktu istnienia oraz własnej wartości, będącej jakością niebezpiecznie rozmontowaną, a osadzoną na więzach łączących artystę z jego otoczeniem.

Histeria jest chorobą ducha. Jest walką z nicością, z nieobecnością, oswajaniem własnej marności za pomocą słów, nazw, objaśnień. To "wydrążenie" zmusza do nieustannej aktywności, do szamotania się w sieci bezsensu i szukania w nim luk, przez które przeziera światło jakiejś przynależności. Zatem stan ten, zmusza do opisania własnej traumy, dusznej atmosfery błądzenia we mgle rozpaczy, która mu towarzyszy. Rozpacz jest obecna tam, gdzie osiągniecie upragnionego staje się niemożliwością, a jednocześnie pozostaje pewność, że takich prób porzucić nie wolno i nie sposób. Jedynym rozwiązaniem "ostatecznym" jest śmierć, unicestwienie czysto fizyczne, które przynosi kres wszelkim dywagacjom, emocjom, wątpliwościom, nie projektując jednakże finalnego potwierdzenia, odpowiedzi o zasadność tego konkretnego bytu: "(...) pełne wypowiedzenie traumy, dzięki któremu ciało i duch jednają się w nicości, oznaczałoby śmierć, która jest tyleż marzeniem, co przekleństwem histeryka. Marzeniem, bo jego ciałem miota nicość, przekleństwem - bo śmierć eliminuje teatr, bez którego histeryk żyć nie może."3 Krew i scena to zatem dwie strony tego samego teatru (iluzji), oddzielone kotarą lęku ostatecznej demistyfikacji, przekleństwa ostatniego wersu (tchnienia), uniesionego w zapomnienie, czyli ponownie w nicość.

Ważnym zagadnieniem, ściśle łączącym się z histerią, jest melancholia. To jakby dwie maski, które przyobleka jedna namiętność (do życia) sprzężona z widmem utraty, czy, jakby powiedział Markowski, żałoby. Utrata (być może wcale nie faktyczna, nie rzeczywista), rozprasza jedność myśli, uczuć, jakąś stałość, która pozwala trwać w bezpiecznym kokonie samozadowolenia, przystawalności, niepodważalnego prawa do egzystencji. Natomiast pod wpływem utraty zmienia się percepcja, zmieniają się podstawy wiążące człowieka ze światem, przynosząc zwątpienie i lęk. Następuje reorganizacja, objawiająca się zarówno na poziomie psychicznym, jak i fizycznym. Wszelkie wątpliwości zostają przeniesione na jedyny wyznacznik jakości (możliwości) istnienia, na obiekt miłosnego afektu (chorego, feudalnego, rozpaczliwego). To piętno, ciężar odnajdywania własnych zmysłów w zgodzie, w akceptacji innego człowieka. To męka i piekło ciągłych wzlotów i upadków. To paranoja i obłęd, czyli ciąg dalszy katuszy histerii.

Melancholia jest stanem (czy też właściwością charakteru), który niesie potencjał depresji, lecz nie pozwala na jej pojawienie się, oferując podmiotowi nieustanne roztkliwianie się nad własnym istnieniem, czynności pragnące nieustannej uwagi i czułości. Te pragnienia są silniejsze niż wszelkie zniechęcenie, niż posucha (wygoda) braku działania, niż ostateczne odżegnanie się od jakiejkolwiek, choćby napiętnowanej tragizmem, witalności. W melancholii tkwi źródło zapładniającej myśli, mającej w sobie iskrę optymizmu, pocieszenia, nadziei, które koncentruje się na jednostce, przemawia jej ustami, objawia się poprzez daną indywidualność, na obszarze jej życia i działania (głównie kontemplacji). Melancholia i histeria to odczucie braku. Pierwsza odbywa się w ciszy i skupieniu, druga potrzebuje dramatycznego objawienia, powtarzającego się wciąż, rozpaczliwie odnawianego, nigdy nie wybrzmiałego, rozedrganego w słowie i geście, przedstawienia. Teatralizacja histerycznych impulsów, walki z własną nicością, zaczepienie o pewność bytu choćby poprzez udrękę, staje się próbą ciągłego potwierdzania własnego ja, doświadczanego poprzez (i mimo) irracjonalność, absurdalność, sartrowską "przypadkowość" egzystencji.

Histeria, niekoniecznie przynależna przejawom (objawom) twórczości, jest cechą naszych czasów, gdzie wszelkie zewnętrzne wyznaczniki aktywności świadczyć mają o intelektualnych, duchowych uwarunkowaniach tychże. Nie sięgając daleko w przeszłość, możemy przekonać się, iż następuje tu jednak pewne przeniesienie wartości na sam gest, czyli powierzchowność, za którą, jakże często, nic się już nie kryje. Pozostaje farsa. Pozostaje ułuda i jałowość. Pozostaje pustka i bufonada jej zawoalowania. Histeryczny podkład twórczości okazuje się być niezwykle cenny, gdyż jest prawdziwy, wynika z istotnych przeżyć jednostki, na jej walce z nicością, na pochłanianiu własnego lęku za pomocą słów, sensów, symboli doznań egzystencjalnych i estetycznych. Twórczość histeryczna, tak rozumiana, to ukazywanie uczuciowych wstrząsów gwoli obłaskawienia lęku z nich powstałego przy pomocy wyjawiania ich jakoby na zasadzie intymnej spowiedzi, wyznania win. Rozpowszechnienie histerycznych gestów staje się tym samym próbą zaistnienia, a może nawet zasymilowania się, w otoczeniu, które wychwytuje niejako ciężar gatunkowy cierpienia braku, przenosząc go na siebie, uczestnicząc w misterium inscenizowanej żałoby, po to tylko, by artysta rozsiadł się na przywłaszczonym sobie tym sposobem tronie jako miejscu, do którego histeryczny szał go predestynował. W takiej sytuacji formułujemy powrót do istotnych znaczeń, w których zmaganie się z bezsensem i absurdem świata owocowało jeszcze znamionami buntu, pragnieniem zmian, beznadziejnej, acz szczytnej, idealizacji, humanizacji, czyli także – nadziei (wy)trwania człowieczeństwa.


1M. P. Markowski, Życie na miarę literatury, Wydawnictwo Homini, Kraków 2009 r., s. 154.

2Ibidem, s. 154.

3Ibidem, s. 157.

 

Ból fantomowy


Nie wiem czy jestem szczęśliwa, nie wiem czy mi źle. Czy moje osądy mają cokolwiek wspólnego z rzeczywistością? Nie chcę narzekać, nawet jeśli czuję fantomowy ból po utraconej części siebie. Ból urojony przecież, tego kawałka mnie może też nigdy nie było i niepotrzebnie za nim tęsknię. Nie wiem, nie wiem, nie wiem. A przecież żyć trzeba dalej, codziennie tak samo, co dzień inaczej, i jakby te cztery kończyny miały mi wystarczyć, jakbym była kompletna.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Kultura ulotnej chwili


Nie chcemy byś sobą, nie chcemy oddawać się w całości swojemu powołaniu, swej roli w świecie. Chcemy się zmieniać, nie utożsamiając z niczym na dłużej, nie skupiając na pogłębieniu problemów danej dziedziny. Wszak czasy wymagają wszechstronności – chwytania w lot krótkich, powierzchownych informacji, przetwarzania ich w mgnieniu oka, wpasowania w całość, choćby tymczasową, wątłą i papierową.

Niczego nie buduje się solidnie, nie myśli o tym, by dzieło przetrwało lata, wieki. Kultura składnia się do fast-food-owego konsumpcjonizmu treści. Dlatego, w biegu, w pędzie, chłoniemy frazesy, postępujemy zgodnie z instrukcją obsługi, którą obmyślono, kształtując świadomość pokoleniową, by „istotność” skryć pod warstwą pudru, szminki, sztampy - nietrwałych zdobyczy współczesności.


Pod tą fasadą razi pustka. To przestrzeń, w której wieje chłodem. Miejsce, gdzie, być może, porozrzucane są jeszcze szczątki przeszłości, wyblakłe fotografie, zakurzone, barokowe meble, porzucone skakanki, bajki czytane dzieciom na dobranoc, białe, koronkowe skarpetki, zepsute zegary z cyferblatem. Jest wszystko to, co przestało być modne. Co wymagało uwagi, czasu, wysiłku. Wyzbyliśmy się przywiązania do nich. Zabrakło nam cierpliwości, siły charakteru. Wmówiono nam, że dla wszystkich dobre jest to samo, że nie ma sensu różnić się w czymkolwiek. Anomalie przestały mieć swój urok w zwykłym życiu. Bronią się jedynie w show-biznesie, gdzie „ciekawostki” aktualnie bardziej przykuwają uwagę niż „ideały”.

Kultura ulotnej chwili – usłyszałam niedawno. I nie ma ono nic wspólnego z niegdysiejszym carpe diem. Po prostu nawlekamy na nić szklane paciorki – skończone wątki, które nie mają szans rozwinąć się w dłuższe historie. Tak tworzymy zgrabny, choć tak naprawdę, tandetny ozdobnik własnego losu. Ubrani w ten tani klejnocik, ni to wyjątkowi, ni autentyczni, przepychamy się w kolejce po następny dzień, byle szybko, tanio, na miejscu, w promocji. Napychamy się chemią i plastikiem. Gnuśniejemy przed telewizorem. Tracimy kontakt ze swoim ciałem, duchem, sobą nawzajem. Klikamy na jakieś hasła w wyszukiwarce i po kilku zdaniach przechodzimy do następnych. Tyle wystarczy by przeżyć. Aby żyć to ciągle za mało. Carpe diem. Carpe diem. Carpe diem (łac. dosłownie chwytaj (skub) dzień) – sentencja pochodząca z poezji Horacego, zawarta w Pieśniach. Odwołuje się do... Carpe diem...

niedziela, 9 czerwca 2013

Nieodmienność myśli


Dzień był mdły i kapryśny. Może i sprzyjał myśleniu o wieczności, potędze czasu, duchowości i podobnych sprawach, ale wszelkie koncepty rozsypywały się w proch na dźwięk klucza wkładanego do zamka. Trzeba było cisnąć na podłogę mokrą ścierkę i udawać, że robi się coś pożytecznego. Słaba to ochrona, ale zawsze istnieje to „może”, które wisi na haku, tuż pod sklepieniem sufitu, obserwuje scenę pokuty.

***
„Wiatr rozdmuchuje resztki ludzkiej godności w tym miejscu zapomnianym przez Boga. Nad domem, pod szczelnym dachem, dławi się mój krzyk, przytrzymywany wprawną ręką. Gdzieś zapodziały się zwroty i metafory zdolne nazwać chwilowy brak sił do życia, bezruch. Witalność mierzy się ilością zjedzonej zupy i chleba – nie pogodą ducha, zgiętego dawno wpół pod ciężkim jarzmem codzienności.
Matka płacze, a ja… ja jej nie żałuję, nie potrafię ofiarować jej nawet mojego żalu.”
***
Pies skowyczy do księżyca.
- Ciii, no cicho Burek. Jutro może zostanie więcej – płacze wraz z nim dziewczyna podobna do cienia, wtykając do zardzewiałej miski kawałek suchego chleba. Jej też nie dali wiele. Za to czerwony ślad na policzku upewnia o przykładnym wychowaniu.
Zapada zmrok, taki sam jak każdego dnia, bolesny. Chmury na nieboskłonie stanowią wróżbę na przyszłość, czernieją w oczach, w świadomości rwącej się do lotu.
- Gdyby tak… gdyby tak…- mówi do siebie ona i potrząsa głową w geście niedowierzania. – Jaka ja jednak jestem niemądra – osądza jak inni, jak wszyscy. Zanurza się w sobie ostrożnie, wchodzi tylnymi drzwiami. Obmacuje struchlałe wnętrze.
Naraz krople deszczu przecierają jej zmęczoną twarz. Tuli się do kundla ogryzającego twardą kromkę.
„Brzęk łańcucha i ziemia pod znoszonymi butami.
Brzęk łańcucha.
I twarda ziemia.”



***

„Byłeś tu wczoraj, podobny do anioła z obrazka, który został na stole po zeszłorocznej kolędzie. Jestem pewna, że czułam twój zapach, niemal wiosenny, choć przecież bura jesień. Rzuciłam szczapy drewna i pobiegłam przed siebie, zamykając oczy, wyciągając dłonie, hen, do góry, hen. Nie chciałam się zatrzymywać, czułam, że byłbyś niezadowolony.
Myślę sobie, iż wypełniasz sobą tę przestrzeń, w której nie ma bólu i strachu. Jesteś zespolony z nadzieją. Biegłam więc, póki nie upadłam, póki nie zderzyłam się z czarnym gruntem i nie pobrudziłam twarzy.
Gdy wracałam do domu, znalazłam na progu kilka ptasich piór. Były śnieżnobiałe. Chciałeś mi powiedzieć, że wrócisz, zawsze będziesz wracał pod moje okna. Wiem to.”

***
Ojciec znów wrócił pijany. Od schodów słychać było jego nierówne kroki i gorzki oddech wstrzymujący narastającą furię. Jak dobrze, że było jej już wszystko jedno. Dziś nie marzyła o niczym innym niż dano jej przed laty. Dziś zapomniała marzyć. Pragnęła tylko zatrzymać pęd serca i przetrwać kolejne minuty, być może godziny, nim tamten legnie na brudną pościel i ucichnie pod ciężarem snu.

„Brzęk talerza rozbijanego o ścianę.
Brzęk talerza.
I twardy sen.”
***
Obudziła się wcześniej niż zwykle. Otarła palcami łzy, które wysychając pozostawiły na policzkach siną skorupę i wyszła na podwórze. Musiała, po prostu musiała znów znaleźć dla siebie kilka białych piór. Musiała to dla siebie zrobić. Przecież trzeba jakoś żyć.